poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Ogród włoski.


Ogród włoski to skrzyżowanie uporządkowania z nieokiełznaną naturą. Nie jest tak rozległy i pełen nieoczekiwanych perspektyw jak park angielski, ale też nie tak uporządkowany jak oparty na symetrii i geometrycznych formach ogród francuski. W ogrodzie włoskim znajdziemy tarasy, rzeźby, fontanny, dyskretne altany oraz belwedery, skąd można podziwiać szczególnie piękne widoki. Nie brak w nim malowniczo zgrupowanych drzew i strzyżonych szpalerów na wzór francuski zaś murki i balustrady zdobią wielkie wazy pełne rosnących w nich kwiatów. Trawniki zdobią kolorowe rabaty i kwitnące krzewy a wśród tych ostatnich prym wiodą kamelie i azalie. Bardzo lubię ten rodzaj ogrodu, podobnie jak park angielski, natomiast ogród francuski, niezależnie od swojej urody męczy mnie szybko, więc dłuższy spacer po jego uporządkowanych alejkach jest dla mnie swego rodzaju pokutą. Zwiedzając zabytkowe wille miałam  okazję oglądać wspaniałe ogrody willi Carlotta, Melzi i Taranto, mające różny charakter i założenie. Pięknym przykładem typowego ogrodu włoskiego jest długi i wąski ogród willi Monastero w Varennie, leżący na wschodnim brzegu jeziora Como

Jednak tym razem nie o takich ogrodach chcę napisać, lecz o moim własnym, choć wyimaginowanym ogrodzie, którego nie ma na żadnej mapie, gdyż istnieje on jedynie w mojej pamięci i wyobraźni...


Są tam te wszystkie rośliny, które mnie zachwyciły i na które co roku czekałam z utęsknieniem, aby wreszcie zakwitły... Są w nim mimozy i magnolie, hortensje o ogromnych kwiatach, miniaturowe różyczki, wspaniale kwitnące kamelie i oleandry. Kiedy nadchodziła wiosna a w przydomowych ogródkach zaczynało się zielenić, zdarzało mi się nadłożyć drogi, żeby zobaczyć co nowego rozkwita za płotem sąsiada. Gdy zima miała się ku końcowi, niespodziewanie zakwitały oczary o niepozornych kwiatach wydających delikatny zapach i żółte mimozy. Pierwsze dni wiosny należały do magnolii, zaś po nich przychodził czas na fioletowe glicynie, pokrywające kaskadami delikatnych kwiatów pergole i murki. Z dnia na dzień na ulicach robiło się różowo od migdałowców i drzewek podobnych do naszych czereśni, pokrytych wielkimi kiściami białych i różowych kwiatów.


Kiedy zazieleniło się na dobre, zaczynały kwitnąć pnące jaśminy o orientalnym, oszałamiającym zapachu a przy płotach milin amerykański bujnie rozpościerał swe gałęzie ozdobione szkarłatnymi, trąbkowymi kwiatami, wyłaniającymi się z gęstwiny ciemnozielonych liści. Często zza wysokiego muru odgradzającego prywatną posesję docierał upajający, nieznany mi zapach niewidocznych roślin a balkony oraz ogródki na dachach i tarasach przypominały ogromne kosze pełne zieleni i kwiatów w pełnym rozkwicie. Nie sposób też zapomnieć o skromnych kwiatach lawendy, tej klasycznej, niebieskiej o drobnych kwiatkach i jej bardziej imponującej odmianie o ciemno fioletowych kłoskach. I tak przez całe lato, dzień za dniem i tydzień za tygodniem, trwała ta kwiatowa zmiana warty... Pamiętam też, jak po raz pierwszy zobaczyłam kwitnące drzewko laurowe. Nie spodziewałam się, że kwitnie tak ładnie i obficie, przywabiając pszczoły swoimi drobnymi, żółtymi kwiatkami. W moim wyimaginowanym ogrodzie nie może też zabraknąć okazałych platanów, sadzonych na poboczach ulic w karnych szeregach, wyglądających niczym żołnierze ubrani w mundury o ochronnych barwach. Ich srebrnoszara kora z delikatnym odcieniem zieleni zawsze budziła mój zachwyt. Są tam również inne drzewa, okrutnie okaleczone na przedwiośniu z poobcinanymi gałęziami, z których został zaledwie pień i parę grubych konarów.

Gdy je zobaczyłam po raz pierwszy wydawało mi się to straszliwym barbarzyństwem i byłam niezmiernie zdziwiona, widząc te same drzewa w środku lata z kopułą delikatnych gałązek i mnóstwem dorodnych liści. Zrozumiałam, że takie cięcie to konieczność, kiedy po pierwszej letniej burzy, połączonej z porywistym wiatrem i ulewą, ulice pokryły się połamanymi gałęziami z drzew, których na wiosnę nie poddano tym brutalnym zabiegom. No i wreszcie pinie, o ogromnych szyszkach i koronach w kształcie parasola, których charakterystyczny kształt jest tak jednoznacznie związany ze śródziemnomorskim pejzażem. W ogrodzie mojej pamięci rosną też ogromne araukarie, drzewa figowe z palczastymi liśćmi i drzewo, którego nazwy długo nie znałam a które wprawiło mnie w zachwyt kwiatami o upojnym zapachu, nieco podobnymi do kwiatów naszego kasztanowca, lecz dużo większymi i w delikatnym kolorze lila. Dopiero podczas wizyty w ogrodzie botanicznym willi Taranto, dowiedziałam się, że nosi ono nazwę paulownia... I wreszcie są też drzewa kasztanowe, pokrywające swą bujną zielenią stoki gór z jadalnymi owocami, niczym zielone jeże w kolczastych skorupkach. Kiedy opuszczałam Włochy na zawsze, zabrałam mój wyimaginowany ogród ze sobą; w mojej pamięci wciąż trwają jego wszystkie barwy i zapachy, śpiew kosów budzący mnie o poranku, to całe piękno, które przez długie lata cieszyło moje oczy i leczyło obolałą duszę...

Więcej zdjęć >

niedziela, 29 kwietnia 2012

Lombardia. Mój Mediolan.


Mediolan zdecydowanie różni się od innych, włoskich miast, które miałam okazję poznać w czasie mojej emigracji. Przede wszystkim dlatego, że jego zasadnicza, centralna część,  nadająca mu charakterystyczny, wielkomiejski styl, pochodzi z końca XIX i początku XX wieku ( w większości włoskie miasta mają centra o wiele starsze z odmienną architekturą i bardzo wąskimi ulicami). Jest to doprawdy imponująca zabudowa: ogromne kamienice i  miejskie pałace ze wspaniałymi, wewnętrznymi dziedzińcami. Te dziedzińce częstokroć zdobią posągi, fontanny i mnóstwo pięknie utrzymanych roślin. Niezbyt często można je zobaczyć ponieważ z reguły wejścia strzeże portier i potężna brama, która na ogół pozostaje zamknięta. 

Posiadanie apartamentu w takim budynku to nie tylko prestiż, lecz również duży majątek. Inny interesujący mediolański akcent to przestronne, wielkomiejskie arterie, wybrukowane dużymi, kamiennymi płytami. Bardzo narzekają na nie kierowcy a część mieszkańców wręcz nalega, aby pokryć je asfaltem. Jednak wiele osób uważa, że byłaby to niedopuszczalna ingerencja w bądź co bądź, historyczną tkankę miasta (nieskromnie dodam, że również jestem przeciwna temu pomysłowi). Inna rzecz, która wzbudziła moje ogromne zadziwienie, gdy przybyłam do Mediolanu, to ogromna ilość drutów, kabli i przewodów, tworząca ponad ulicami swego rodzaju pajęczynę, widok raczej niespotykany w Polsce. Ta cała plątanina to nie tylko trakcje tramwajowe, ale coś, czego przeznaczenia nawet nie próbowałam dociekać. Jest tu też ogromna ilość samochodów jadących, jak się da i parkujących, gdzie się da oraz tłumy ludzi. To wszystko daje miastu szczególny, choć  nieco chorobliwy urok. Czasem sprawia ono wrażenie, że  jest jakimś chaosem, wirem, który wciąga nas  wbrew naszym zamiarom, innym razem zdaje się być bezpiecznym schronieniem, ludzkim stadem, gdzie nawet idąc w pojedynkę, wciąż stanowimy cząstkę całości. To chyba właśnie ta dwoistość sprawiła, że zawsze tak mnie  fascynowało..

Niejednokrotnie przemierzałam je pełna energii i entuzjazmu, biegałam na wystawy i robiłam "rundy" po ulubionych sklepach. Wszystko mnie wtedy cieszyło: muzyka ulicznego grajka, uśmiech lub uprzejme słowo przypadkowej osoby. Innym razem czułam się niczym Jonasz w brzuchu wieloryba; ogromne, ciężkie budynki przytłaczały mnie swoim widokiem a rzesze ludzi przelewające się w pośpiechu po ulicach, pędziły nie wiadomo gdzie, niczym potępione dusze Dantego lub liście gnane wiatrem. To przygnębiające wrażenie dopadało mnie najczęściej gdy zapadał jesienny zmierzch, kiedy zimno i wilgoć przenikały mnie do kości a cuchnący smog zatykał płuca. W takich chwilach, bardziej niż zwykle dokuczało mi poczucie samotności, ten zły nastrój pogłębiał widok walających się śmieci, żebrzących ludzi siedzących na ulicach i natrętne wielkomiejskie hałasy.  Wszystko to sprawiało, że na jakiś czas uciekałam z tego miasta potępieńców, jednak po pewnym czasie znów przychodził dzień, kiedy zaczynało mi brakować widoku pomnika Garibaldiego na via Dante z Castello Sforzesco w tle... 
   
Nieopodal była moja ulubiona księgarnia  "Librerie Riunite" gdzie chętnie zaglądałam, bo za niewielkie pieniądze mogłam tam kupić świetne książki z końcówek wydań. Na wprost niej, po drugiej stronie ulicy, miałam drogerię "Lusch" cudnie pachnącą na całą okolicę, z kosmetykami i mydłami robionymi ręcznie. Idąc dalej, mijałam urocze bary i lodziarnie oraz sklepy z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Nie mogłam się oprzeć temu miastu! Początkowo spędzałam tam cały mój wolny czas, wciąż odkrywając nowe interesujące i malownicze zakątki. Przyciągały mnie przepiękne kościoły wypełnione skarbami sztuki, wąskie uliczki, barokowe kamienice ze ślicznymi balkonami z kutego żelaza a także te nowoczesne z wiszącymi ogrodami na dachach i tarasach. Uzbrojona w nieodłączny przewodnik oraz mapę, godzinami chodziłam po mieście, znajdując moje ulubione miejsca, niczym znajomych, dla których zawsze ma się chwilę czasu. Pomału stworzyłam moją prywatną mapę takich miejsc. Jej centralnym punktem stał się kościół San Gottardo, znajdujący się w pobliżu Placu Duomo i stanowiący integralną część Palazzo Reale ( w przeszłości pełnił on funkcję pałacowej kaplicy ).

San Gottardo mieści się na tyłach Pałacu, lecz mimo to, jego wieża jest doskonale widoczna. Pamiętam, jak podczas pierwszej przechadzki po mieście stanęłam przed katedrą i po prawej stronie zobaczyłam tę śliczną, smukłą wieżę z czerwonej cegły, ozdobioną piętrowo ułożonymi, białymi kolumienkami. Jej piękno urzekło mnie jak kiedyś, wiele lat temu, urzekła wieża kościoła świętego Matiasa w Budapeszcie. Tamtą wieżę zobaczyłam w nocy, na tle szafirowo - czarnego nieba, jej podświetlony szczyt wyglądał niczym odwrócony kielich białej lilii zawieszony w przestrzeni. Stałam wtedy przed dworcem Keleti i patrzyłam zachwycona, nie mogąc oderwać oczu od tego widoku. Wieżę San Gottardo ujrzałam w dzień, jej czerwona sylwetka z koronką białych kolumienek i gzymsów wydawała się tak elegancka i skromna przy napuszonym, przeładowanym Duomo! Od tej pory stała się moim drogowskazem i punktem odniesienia. Podczas mych późniejszych wędrówek niejednokrotnie trafiałam w miejsca, gdzie nagle, w perspektywie ulicy, ukazywała mi się w całej swojej wspaniałości. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, nie znałam jeszcze miasta, więc trochę  błądziłam zanim trafiłam na właściwą uliczkę, która zaprowadziła mnie do kościoła. Tam właśnie znalazłam moje magiczne miejsce, nigdzie nie czułam takiego spokoju, jak wtedy, gdy wchodziłam i siadałam w jego chłodnym, cienistym wnętrzu. Rzadko ktoś tam zaglądał, czasem spotykałam osobę zatopioną w modlitwie, czasem turystę albo studenta Akademii Brera. 

Piękno tej świątyni zszarzało, pokryła je patyna wieków a kurz przysypał subtelne marmurowe detale (całe Palazzo Reale jest w nie najlepszym stanie, prowadzone są tu prace restauracyjne, przewidziane na wiele lat). Nazwałam ten kościół „królową w łachmanach” i czasem wydawało mi się, że dzieje mu się straszna krzywda a jego nadzwyczajne piękno powinno być wyeksponowane i zyskać należytą oprawę. Jednak po chwili przychodziła mi do głowy refleksja, że być może, właśnie ta patyna i pozorne opuszczenie daje mu największy walor. Patyna jest świadectwem czasu, który przeminął a kurz przynieśli tu ludzie, których nie ma od stuleci. Kto wie, czy wymyty i odświeżony, kościół stanie się jedynie piękną dekoracją, odzyska dawny blask, lecz straci swą duszę?


czwartek, 26 kwietnia 2012

Mediolan niezbyt turystyczny.


W centrum Mediolanu praktycznie non stop trwa swego rodzaju show... Na każdym kroku można tu zobaczyć artystów i amatorów, którzy wszelkimi sposobami starają się zainteresować przechodniów, przykuć choć na chwilę ich uwagę a przy okazji zarobić parę groszy. Najczęściej są to znane również z naszych ulic "żywe posągi" stojące godzinami nieruchomo, choć zdarza się, że taki "posąg" nagle zmienia pozycję, kiedy ktoś podchodzi bliżej, strasząc przechodnia i wykorzystując element zaskoczenia, aby wprawić swą ofiarę w osłupienie. Takie żarty najczęściej kończą się wybuchem śmiechu a następnie wrzuceniem kilku monet do plastikowego kubka. Niektóre postacie noszą pięknie wypracowane, teatralne kostiumy, innym, których nie stać na kostium musi wystarczyć choćby własna, goła skóra, pomalowana na złoty kolor. Niejednokrotnie zdarza się też, że pod grubym makijażem można dostrzec rysy twarzy świadczące o cudzoziemskim pochodzeniu. 

Najczęściej tego zajęcia podejmują się mężczyźni, chyba ze względu na trud związany z kilkugodzinnym staniem w nie zawsze wygodnej pozie, w pełnym słońcu, kiedy żar leje się z nieba lub na mrozie. Podczas moich mediolańskich wycieczek, zawsze miałam w kieszeni monety przygotowane na datki dla ulicznych artystów, gdyż osobiście nie uważam tego zajęcia za banalną żebraninę, lecz ciężką i wyczerpującą pracę. Niestety, to bogate i piękne miasto nie dla wszystkich jest oazą szczęśliwości...Ludzie chwytają się rozmaitych zajęć, czasami po prostu z desperacji, choć oczywiście są również tacy, dla których jest to pomysł na doraźny, wakacyjny zarobek bez wiązania się etatem. Oprócz „żywych posągów" na ruchliwych ulicach w okolicy Duomo można spotkać wielu handlarzy, oferujących przeróżne mechaniczne zabawki- miauczące kotki, szczekające pieski, gumowe pająki czy ośmiornice, służące chyba do straszenia. Handel podobnymi zabawkami zdominowali Azjaci i najczęściej odbywa się on bez koniecznego zezwolenia. Co jakiś czas media ostrzegają, że mogą one być szkodliwe dla zdrowia, gdyż materiały użyte do ich wyrobu przeważnie nie posiadają wymaganych atestów. Mimo to, proceder kwitnie; czasami wprost trudno przejść ulicą pomiędzy handlującymi prezentującymi swe towary i ich potencjalnymi klientami. Jest to zarazem nieustający, amatorski teatr uliczny, gdzie każdy może przejąć rolę protagonisty. W centrum miasta zawsze jest też kilku artystów, którzy od ręki, podczas krótkiego posiedzenia, za pomocą ołówka lub węgla mogą nam wykonać portret o znacznym stopniu podobieństwa. Te seanse zwykle przyciągają kilku gapiów, obserwujących i komentujących, zwłaszcza gdy modelką jest młoda i ładna dziewczyna. Nie brakuje też Chińczyków, którzy za drobną opłatą na paskach kartonu napiszą ideogramami nasze imię lub mądrą sentencję, mogącą służyć za drogowskaz na drodze życia. Pewnego lata, w Mediolanie zapanowała moda na robienie baniek mydlanych. W pasażu za katedrą często można było spotkać kilku Filipińczyków, prezentujących w celach reklamowych sztukę robienia owych baniek za pomocą małego przyrządziku. Był to doprawdy bajeczny widok, kiedy na kilkudziesięciu metrach deptaka zaczynały fruwać setki opalizujących, tęczowych kul.  

Znaczną grupę wśród ulicznych handlarzy stanowią przybysze z Afryki, którzy wyspecjalizowali się w sprzedaży książek i plecionych bransoletek do zawiązywania na nadgarstku, wykonanych z kolorowych nitekCi ostatni z reguły biorą naiwnych „pod włos" i przez zaskoczenie wiążą upatrzonej osobie taką plecionkę dając do zrozumienia, że to prezent a następnie dopominają się o pieniądze. Ofiara, żeby nie wyjść na skąpca i gbura płaci, choć są też tacy, którzy nie dają się podejść i "prezent" zwracają. Jest tu także znaczna grupa emigrantów wyspecjalizowanych w handlu podrabianymi torbami znanych włoskich firm. Za sklepową ladę służy im prześcieradło rozłożone na chodniku a na nim kuszą torebki z logo Prady lub Trussardi. Są to tanie imitacje za 20-30 euro, czyli zaledwie ułamek ceny, jaką trzeba zapłacić za oryginał niestety, jakość produktu jest adekwatna do wartości.... Handlarzy prześladują stróże prawa i w związku z tym, trwa swego rodzaju gra w policjantów i złodziei. Policja próbuje zlikwidować ten niezgodny z prawem proceder, lecz handlujący w porę ostrzegani przez „czujki” w piorunującym tempie chwytają cztery rogi prześcieradła robiąc z niego zgrabny tobołek i odchodzą swobodnym krokiem udając, że nie mają nic wspólnego z czymś tak obrzydliwym jak nielegalny handel. Oczywiście, po przejściu policji wszystko wraca do normy, jednak pewnego razu, zdarzyło mi się widzieć policjantów, którzy wrócili niespodziewanie łapiąc delikwentów na gorącym uczynku. 

Kilka lat temu wszystkie dzienniki mówiły o spektakularnym ukaraniu amerykańskiej turystki bardzo wysokim mandatem ( było to o ile dobrze pamiętam, dwadzieścia tysięcy euro) za kupno takiej torebki. Miałam wrażenie, że był to jedynie tzw. fakt medialny, rozdmuchany dla odstraszenia innych, potencjalnych nabywców. Tak, czy inaczej, handel uliczny mimo iż nielegalny, kwitnie nadal. Zdawać by się mogło, że w rzeczywistości nikomu nie zależy na jego faktycznej likwidacji, więc robi się pewne posunięcia, aby zachować twarz i pozory praworządności. W powszechnym odczuciu  Włochy absolutnie nie radzą sobie z problemem emigracji i można by długo dyskutować na temat przyczyn tego stanu rzeczy. Z całą pewnością, po latach boomu ekonomicznego nadeszły lata chude i kryzys daje się odczuć na każdym kroku. Państwo ma wiele problemów z zapewnieniem należytego poziomu życia swoim obywatelom a ogromna fala emigrantów bardzo obciąża niedopinający się budżet. Po wojnie i upadku ustroju faszystowskiego pozostał tu paniczny lęk przed posądzeniem o rasizm i naruszanie praw człowieka, więc kraj jest przepełniony cudzoziemcami szukającymi lepszego bytu. Obywatele Europy zwykle przyjeżdżają z niezbędnymi dokumentami, natomiast  Azjaci i Afrykanie to najczęściej uchodźcy przybywający nielegalnie drogą morską. Niejednokrotnie zdarza się, że te próby kończą się tragicznie i dochodzi do zatopienia łodzi wraz z pasażerami. Ci, których podróż przebiegnie  szczęśliwie, są umieszczani w obozie przejściowym na wyspie Lampedusa a po pewnym czasie mogą się przenieść w głąb kraju, więc jest tu naprawdę ogromna rzesza Afrykanów, Arabów i Azjatów, nie licząc osób z uboższych krajów Europy.

Bella Italia nie jest w stanie zapewnić im wszystkim godnego bytu i uczciwej pracy, więc zdesperowani ludzie z konieczności imają się niezbyt legalnych zajęć różnego rodzaju. Niestety, część z nich wchodzi w naprawdę ostry konflikt z prawem – mnożą się napady i rozboje, kwitnie sutenerstwo i handel narkotykami. Narkomania jest zresztą prawdziwą plagą społeczną Włoch. Media dostarczają danych statystycznych na temat jej rozmiarów, które brzmią wprost nieprawdopodobnie, są jednak oparte na ciągłym monitoringu stężenia narkotyków  w ściekach komunalnych, dokąd są wydalane ich metabolity poprzez układ moczowy zażywających. Jak każde duże miasto, również Mediolan ma swoją ciemną  stronę. Są tu miejsca gdzie lepiej się nie pokazywać, a jeśli już, to należy "przyśpieszać ruchy" dobrze trzymać torebkę czy teczkę i często oglądać się za siebie. Ta brzydka twarz Mediolanu to bezdomność, gwałty, żebranina oraz kradzieże w biały dzień, w centrum miasta. Częstokroć autorami tych kradzieży są dzieci, bezdomne, kupowane lub porywane przez gangi i zmuszane do przestępstw albo prostytucji. Są to niewyobrażalne tragedie;  mimo iż jest wiele instytucji i organizacji, które robią co mogą, aby pomóc tym nieszczęśnikom, to straszne, drugie życie rozrasta się niczym nowotwór, niewidoczny na pierwszy rzut oka. W czasie moich wędrówek często mijałam żebrzących ludzi: Cyganki z niemowlętami przy piersi, młodych włóczęgów z psami, kaleki... Niejednokrotnie zastanawiałam się, ile w takim życiu jest własnego wyboru a ile bezradności i rozpaczy? Gdzie jest ta cienka granica, która oddziela nadzieję od upadku? Tak łatwo jest zasnąć na ławce w parku, kiedy nie ma się domu, do którego można wrócić, tak łatwo przestać się myć, bo po kilku dniach człowiek się przyzwyczaja... Łatwo jest usiąść na ulicy z kubkiem po Coca – Coli, w mieście, gdzie nikt nas nie zna, nikogo nie obchodzimy i nawet ten, kto wrzuci nam monetę, nie patrzy nam w oczy a za chwilę o nas zapomni...
Pewnego lata, będąc w Como, tuż koło baru MacDonalda zobaczyłam przystojną Rosjankę, siedzącą na walizkach. Wyglądała jak przeciętna turystka, więc pomyślałam, że czeka na autobus lub taksówkę. Z ogromnym zaskoczeniem zauważyłam stojący przed nią plastikowy kubek a w nim drobne monety. Nie musiałam nawet uruchamiać wyobraźni, gdyż dobrze znałam taki scenariusz, kiedy ludzie przyjeżdżali do pracy, której nie było i zostawali na ulicy, najczęściej bez pieniędzy i żadnego punktu zaczepienia. Następnego lata Rosjanka też tam była ze swoim kubkiem, poznałam ją bez trudu, choć tym razem nie miała  ze sobą walizek i w brzydkiej, znoszonej odzieży nie wyglądała już niczym turystka, która przysiadła na chwilę. Po pewnym czasie przestałam ją widywać i niejednokrotnie myślałam o tym, gdzie jest i co się z nią stało? Czy znalazła pracę, czy też uzbierała dość pieniędzy żeby wrócić do domu?  A może jej życie weszło w ostatni, ostry zakręt, z którego już nie ma  wyjścia? We włoskiej telewizji wielokrotnie widziałam programy, w których poruszano te trudne tematy. Mówiono w nich o ludziach wykolejonych, bezdomnych, bez nadziei na lepsze jutro. Grupa młodych zaangażowanych  dziennikarzy lokalnych mediów tropiła różne zbrodnicze afery związane z handlem żywym towarem i zniewalaniem ludzi do żebraniny. Mówiono wręcz o procederze kupna na terenie Rumunii kalekich osób a nawet o ich celowym okaleczaniu!  Podobno za tym wszystkim stoi potężna organizacja o charakterze mafijnym, więc wiele instytucji a także niektórzy księża ostrzegają, żeby żebrzącym nie dawać pieniędzy, bo są one natychmiast zabierane a "pracodawcy" tych nieszczęśników traktują ich gorzej niż zwierzęta.
W związku z tym, wiele osób "poszło po rozum do głowy" i zamiast pieniędzy ofiarowuje w takich wypadkach coś do zjedzenia, próbując w ten sposób pogodzić ludzkie odruchy z rozsądkiem. Na ulicach widać też wielu bezdomnych, śpiących nawet w dzień wprost na ulicy, całkowicie obojętnych na resztę świata. Kiedyś, pod koniec lata, tuż obok Dworca Centralnego, zauważyłam młodą Murzynkę. Siedziała zawsze w tej samej pozycji, niczym pogrążona we śnie, wtulona w kąt na ławce pod wiatą, gdzie kiedyś był przystanek autobusowy. W zimowej czapce, otulona płaszczem, obstawiona jakimiś reklamówkami i workami, tkwiła tam z zamkniętymi oczami i rękami schowanymi w rękawach.. Przechodziłam tamtędy codziennie i widziałam ją zawsze nieruchomą, niczym posąg wykuty z kamienia. W innym kącie dworca, pod arkadami, gdzie zatrzymują się taksówki mieszkali dwaj mężczyźni, którzy najczęściej przez całe dnie spali w swoich śpiworach. Jeden z nich, ciemnoskóry, wyróżniał się długimi dredami okrytymi wielkim beretem w kolorach rasta, zaś drugi, w nieodłącznej wojskowej kurtce, zwracał uwagę bujną ciemną brodą. Obok ich posłań  zauważyłam mały, afrykański bębenek. Nigdy nie słyszałam, żeby któryś z nich na nim grał, instrument zwykle leżał obok, bezużyteczny. Pewnego dnia zobaczyłam, jak brodacz zakończył swą ziemską wędrówkę. Karabinierzy wezwali pogotowie, zatrzymało się kilka przypadkowych osób, po chwili nadjechał ambulans a jego obsługa szybko włożyła zwłoki do plastikowego worka. Kompan zmarłego przełożył bębenek w inne miejsce, po czym na powrót zwinął się w kłębek na swym barłogu, jakby się nic nie stało...
W Mediolanie jest spora grupa niezwykle ofiarnych wolontariuszy zwanych "City Angels" którzy patrolują dworce i inne newralgiczne punkty miasta, starając się pomagać ludziom stojącym na krawędzi, organizują im noclegi i posiłki. Nie wszyscy bezdomni są skłonni podporządkować się regułom panującym w schroniskach, jednak mimo to, pękają one w szwach, więc czasem trudno znaleźć tam nocleg, zwłaszcza w okresie zimy. Pomocy potrzebującym udziela także "Caritas" oraz wiele innych organizacji i stowarzyszeń, w  tym bracia Kamilianie. Pewnego razu, widziałam jednego z nich na ulicy przed kościołem, rozmawiającego z grupą bezdomnych emigrantek. Przyzwyczajona do widoku zadbanych duchownych, zdziwiłam się na widok jego znoszonego, poplamionego habitu z czerwonym krzyżem na piersi i zniszczonych rąk z połamanymi paznokciami. Nie wiedziałam wtedy, że stałam obok człowieka, który poświęcił swoje życie nieustannej, ciężkiej pracy na rzecz bezdomnych i prostytutek a dziełem jego życia były liczne schroniska dla bezdomnych. Nieco później  zobaczyłam go w lokalnej telewizji, było to pośmiertne wspomnienie o nim  gdyż zmarł niedługo po naszym przypadkowym, przelotnym spotkaniu. Ludzie, którzy go dobrze znali i wiedzieli jak wiele zrobił dla innych, mówią, że odszedł człowiek święty. Za życia nazywał się Ettore Boschini. 

Więcej zdjęć mediolańskiego show off można zobaczyć w albumie>

środa, 25 kwietnia 2012

Lombardia. Mediolan, okolice Katedry.

W Mediolanie, podobnie jak w Wenecji rej wodzą gołębie a na placu przed Katedrą  jest ich  prawdziwe zatrzęsienie. Ponieważ brudzą,


i tym samym stwarzają zagrożenie epidemiologiczne oraz przyczyniają się do degradacji zabytków, Zarząd Miasta toczy z nimi ciągłą walkę. Jest to walka trochę nierówna, gdyż  wspomagają je ekolodzy a także  turyści uwielbiający fotki w towarzystwie ptaków, które chętnie siadają ludziom na ramionach. Gołębie w wielkich stadach przemieszczają się z furkotem skrzydeł z jednej strony placu na drugą, żeby je przywabić, ludzie używają resztek jedzenia lub  kukurydzy, sprzedawanej przez pokątnych handlarzy, jacy dziwnym trafem zawsze potrafią wypatrzyć w tłumie potencjalnego klienta. Są też tacy, którzy zachęcają do kupna ziarenek proponując, że zrobią nam zdjęcie w towarzystwie gołębi. Ten proceder zwalczają konni karabinierzy patrolujący plac, lecz ponieważ włoskie siły porządkowe nie odznaczają się nadmierną surowością, ma to wymiar raczej symboliczny.

Karabinierzy również stali się swego rodzaju atrakcją turystyczną, ludzie podchodzą do nich na pogawędki, niejednokrotnie też stróże porządku wraz ze swoimi wierzchowcami pozują do  zdjęć. Być może jest to "szatański spisek" w celu wyeliminowania gołębi za pomocą zdrowej konkurencji? Ale ptaki nie dają za wygraną, gdyż na placu zawsze znajdzie się coś do jedzenia a trzy rumaki nie są w stanie obsłużyć wszystkich chętnych do pamiątkowej fotografii, nie mówiąc o osobach, które  po prostu boją się koni. Na Placu Duomo jest zawsze mnóstwo turystów, chyba nie mniej niż gołębi. Przez cały rok dopisują Japończycy a od wiosny do jesieni napływają Amerykanie i nacje europejskie.
Cały ten tłum kłębi się na placu przed katedrą, w okolicznych ulicach i pasażach handlowych. Kiedy nadchodzi lato a wraz z nim prawdziwe, nawet czterdziestostopniowe upały, zmęczeni ludzie szukają odrobiny cienia  w galerii Wiktora Emanuela i pod portykami otaczającymi plac.

Galeria to piękny budynek na planie krzyża o czterech wejściach, przykryty szklanym dachem. Jest ogromna, wewnątrz można pospacerować, zrobić luksusowe zakupy lub coś zjeść w jednej z wielu restauracji (jest też MacDonald 's dla osób mniej zasobnych).
Główną atrakcją Galerii, jakiej absolutnie nie można przeoczyć jest "byk" czyli fragment mozaiki podłogowej przedstawiający herb Turynu, w którym widnieje wizerunek tego dorodnego zwierzęcia. Byk jest przedstawiony realistycznie, ze wszystkimi anatomicznymi szczegółami. Panuje przesąd, że kto po raz pierwszy przybywa do Mediolanu, obowiązkowo musi wykonać pewien rytuał zapewniający spełnienie najskrytszego marzenia. W tym celu należy postawić piętę prawej nogi na genitaliach byka, pomyśleć o tym, czego się pragnie i trzykrotnie obrócić się wokół własnej osi.

Chętnych do tego rytuału nigdy nie brakuje, więc czasami tworzą się prawdziwe kolejki turystów, gdyż prawie 

wszyscy, bez względu na wiek i płeć, poddają się temu zwyczajowi. Przewodnicy przyprowadzają tu wycieczki, aby każdy turysta mógł  przywołać Panią Fortunę i zapewnić sobie powodzenie. Niestety, powoduje to szybkie zużycie marmuru; kiedy kilka lat temu przyjechałam do Mediolanu, zamiast intymnych części byka w posadzce widniało jedynie głębokie wyżłobienie od obcasów. Mozaikę zrekonstruowano, więc znów bez przeszkód można zapewnić sobie trochę szczęścia. Wychodząc  na tyły galerii trafiamy prosto na Piazza della Scala, gdzie mieści się ta znana całemu światu opera. Kiedy znalazłam się tam po raz pierwszy, stanęłam jak wryta, gdyż oczekiwałam imponującego gmachu a tymczasem zobaczyłam niewielki, dwupiętrowy budynek z piękną, bardzo elegancką fasadą, w neoklasycznym stylu. Mimo tego pierwszego wrażenia, okazało się, iż w rzeczywistości jest to budynek naprawdę okazały, choć niewysoki. 

La Scala przez długie lata była w remoncie, więc spektakle odbywały się w innym teatrze.
Niestety, nie udało mi się zobaczyć żadnego przedstawienia, gdyż nabycie  biletu graniczy z cudem, w większości są one wykupione z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem a ja, pracując w systemie zmianowym i z perspektywą nagłych zastępstw, nie mogłam robić dalekosiężnych planów. Przed teatrem znajduje się ładny skwer z pomnikiem Leonarda da Vinci a wokół posągu jest duży krąg granitowych ławek. Ten miły plac, ze względu na swe położenie, cieszy się dużym powodzeniem jako miejsce odpoczynku, więc w ciepłe dni ławki są po prostu oblężone. Tuż obok La Scali, w jednej z bocznych ulic znalazłam jedno z moich magicznych miejsc - śliczną, stylową, kawiarnię "Verdi". Ze swoimi czerwonymi portierami, maleńkimi stolikami o marmurowych blatach i krzesełkami obitymi czerwonym aksamitem, wydawała się czymś żywcem przeniesionym z czasów, gdy Giuseppe Verdi mieszkał tuż obok, w hotelowym apartamencie przy via Manzoni.

Ale oprócz magicznej atmosfery, ta kawiarnia ma jeszcze jeden wabik.
Można tam godzinami oglądać stare pocztówki, gazety, afisze i zdjęcia. Te oryginalne są częścią wystroju i wiszą oprawione na ścianach, lecz są również dodruki, które można nabyć za niewielką sumę. Szczególnie mi się podobały zdjęcia starego Mediolanu z przełomu XIX i XX wieku a także postery reklamowe z tego okresu. Są tam też nowsze egzemplarze, plakaty kinowe i zdjęcia popularnych gwiazd filmowych z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Centrum miasta jest pełne rozmaitych atrakcji, częste są też wystawy uliczne. Swego czasu ogromnym zainteresowaniem cieszyły się wielkie fotogramy wystawione na pobliskiej via Dante  "Ziemia widziana z nieba" oraz "Italia widziana z nieba"  te przepiękne zdjęcia przez kilka tygodni gromadziły wielkie rzesze oglądających. Miało to miejsce w pierwszych latach mojego pobytu we Włoszech, więc niektóre z tych zdjęć stały się dla mnie swego rodzaju objawieniem i inspiracją do przyszłych podróży.
Innym, bardzo 
interesującym ewenementem, była uliczna wystawa rzeźb Fernando Botero. W okolicy katedry można było oglądać kilkanaście monumentalnych, ludzkich postaci oraz dwa zwierzaki: "Kota" i "Konia". Luzacką atmosferę lata 2007 uświetniła wystawa "Cow-Parade" kiedy to w całym mieście napotkało się kolorowe krowy, pomalowane w najbardziej fantastyczne wzory. Można było je oglądać na stacjach metra, dworcach i na ulicach. Budujące było to, że nikt nie próbował dewastować tej wystawy, która w dobrym stanie dotrwała aż do końca. Ludzie ją  oglądali z wielkim zainteresowaniem - niektórzy sadzali na krowach małe dzieci i robili sobie pamiątkowe zdjęcia z krówką w tle. W biurze Informacji Turystycznej wyłożono specjalne mapy, wiec zainteresowani wędrując po mieście mogli obejrzeć wszystkie elementy tej sympatycznej ekspozycji. Ja mimo chęci nie zdołałam tego dokonać, ale udało mi się zobaczyć i sfotografować jej dość istotną część.     



wtorek, 24 kwietnia 2012

Lombardia. Mediolan i jego Katedra.

Nie ma wątpliwości, że mediolańska katedra czyli Duomo, jest centralnym punktem miasta i jego chlubą. Na przylegającym do niej placu i pobliskich ulicach praktycznie w dzień i w nocy, jak rok długi, krążą tłumy turystów i stałych mieszkańców. Na schodach przed katedrą można odpocząć, poopalać się, coś zjeść, umówić na randkę albo w interesach. 

Na placu odbywają się najróżniejsze imprezy, koncerty i manifestacje. W sąsiedztwie są też inne, istotne dla Miasta budynki: galerie handlowe, Palazzo Reale  (muzeum i miejsce wystaw) a przede wszystkim konny pomnik króla Wiktora Emanuela, czyli tzw. "Koń" - nawet ktoś, kto nie zna miasta, pytając przechodniów o drogę, bez problemu trafi na spotkanie „przy Koniu”.
Osobiście nie jestem entuzjastką Duomo. Zawsze uważałam, że jest przeładowane a nadmiar jego ozdób i detali przyprawia mnie o zawrót głowy. Mimo to, pewnego razu widok katedry, jak  się czasem mówi potocznie „rzucił mnie na kolana''. Zdarzyło się to w pewien pogodny wieczór, kiedy zobaczyłam ją z okna samolotu; na  jaskrawo oświetlonym placu wyglądała niczym zachwycająco subtelna rzeźba z kości słoniowej. Za chwilę mieliśmy wylądować na lotniku Linate, samolot leciał stosunkowo nisko i w ostrym podświetleniu widać było nieomal jej najdrobniejsze detale. Miałam wtedy dużo szczęścia, zwykle chmury, mgła i smog okrywają miasto, niwelując widoczność prawie do zera.

 Katedra, od stuleci przebudowywana i ozdabiana, po wielu metamorfozach przybrała obecny, neogotycki kształt. Jej nieustający remont poszedł w przysłowie „Fabryka Duomo'' to popularne określenie pracy, której końca nie widać a jej początek ginie w pomroce dziejów... W ciągu mojego  wieloletniego pobytu we Włoszech całą fasadę katedry mogłam zobaczyć zaraz po moim przyjeździe do Mediolanu a następnie dopiero po upływie aż ośmiu lat ! Podczas tego długiego czasu przeprowadzano jej konserwację i gruntowne mycie; najpierw zasłonięto cały fronton a następnie usuwano te zasłony po kawałku, w miarę jak kończono renowację kolejnego fragmentu. Na banerach umieszczono plansze poglądowe obrazujące jak Duomo zmieniało się na przestrzeni lat, gdyż jak wspomniałam powyżej, wielokrotnie poddawano je kolejnym przeobrażeniom, zgodnie ze stylem panującym w danej epoce. Mimo mojej osobistej opinii na jej temat, muszę przyznać, że katedra jest jednym z najbardziej charakterystycznych zabytków miasta i nie sposób ją pominąć, nawet jeśli przyjeżdża się tylko na kilka dni. Szczególną atrakcję stanowi  spacer po jej dachu ( osoby o lepszej kondycji fizycznej mogą tam wejść po schodach, dla pozostałych jest wygodna, szybkobieżna winda) skąd widać praktycznie całe miasto;  w pogodny dzień można także podziwiać piękną panoramę niedalekich Alp.

Zdjęcie obok przedstawia częściowo zasłoniętą fasadę Duomo. Jak widać, jej odnowiona część lśni czystością.
Mediolan do niedawna posiadał złą sławę miasta o najbardziej zanieczyszczonym powietrzu w Europie, na co bez wątpienia wielki wpływ ma ogromna ilość spalin samochodowych. Choć robi się sporo dla poprawienia sytuacji, związane z tym  kwaśne mgły oraz deszcze mają fatalny wpływ na kamień, z którego zbudowano katedrę. Biało - różowy marmur szarzeje, kruszą się misterne pinakle a posągom odpadają nosy i palce.  W związku z tym, pracownikom „Fabryki Duomo” raczej nie grozi bezrobocie,  gdyż jak sądzę, nie zabraknie im zajęcia przy kolejnych remontach.
Ze względu na wzmożone zagrożenie terroryzmem, do wnętrza  katedry można wejść tylko po uprzedniej kontroli. Przy wejściach stoją posterunki karabinierów, którzy sprawdzają wszystkich bez wyjątku. W tym celu należy ustawić się w dość długiej kolejce i otworzyć torebkę lub plecak. Patrząc, jak ochoczo poddają się temu turyści, trudno się oprzeć wrażeniu, że traktują to jako dodatkową atrakcję. Nieco mniejszy entuzjazm wykazują stali mieszkańcy, lecz nikt nie protestuje ze względu na groźby podłożenia ładunków wybuchowych, padające ze strony ekstremistycznych bojówek.


Więcej zdjęć mediolańskiego Duomo można zobaczyć w albumie>

czwartek, 12 kwietnia 2012

"Pierwsze foto".


Długo się zastanawiałam, czy a przede wszystkim jak opisać tę historię... Jest to też historia mojego ponad dziesięcioletniego pobytu we Włoszech, dojrzewania, poszukiwania tego co jest moje własne i sprawia, że jestem tym, kim jestem. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze interesowały mnie podróże, historia i jej poznawanie, poprzez życiorysy ludzi, których losy są cząstką  dziejów miejsc, w jakich niegdyś żyli. Być może, gdybym urodziła się nieco później i w innej rzeczywistości, dane by mi było te zainteresowania zmienić w pasję już wcześniej; jednak moje życie miało dla mnie scenariusz o wiele bardziej banalny. Szkoła, praca w szpitalu, później małżeństwo, narodziny dwójki dzieci i zwykłe, codzienne obowiązki w socjalistycznej rzeczywistości. Mimo rozlicznych zajęć zawsze byłam pasjonatką literatury, czytałam dużo i w każdych okolicznościach. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę siebie jako młodą matkę stojącą przy kuchni i mieszającą zupę w garnku, jednocześnie czytającą książkę, od której nie sposób się oderwać. Lektura zawsze była moim drugim życiem, doskonalszym, równoległym światem, jaki miałam na wyciągnięcie ręki.

Z biegiem czasu zaczęłam czytać nieco mniej, być może dlatego, że rozziew pomiędzy otaczającą mnie rzeczywistością i  tym, co znajdowałam w książkach, stał się zbyt duży i nie widziałam już żadnego związku pomiędzy nimi? A może po czasach, kiedy czytałam wszystko co mi wpadło w ręce, był to po prostu przesyt a po nim przyszło rozczarowanie i znużenie? Dziś, kiedy o tym myślę, mam wrażenie, że w latach mojej wczesnej młodości, gdy kształtował się mój światopogląd i charakter, zabrakło mi wsparcia ze strony osób, które powinny mi powiedzieć, jak należy żyć
"w realu" i jakimi zasadami się kierować... Życia nauczyłam się z książek, ale czy dobrze na tym wyszłam? Czasem myślę, że dały mi one fałszywy obraz rzeczywistości i w pewnym sensie zostałam przez to okaleczona. Z głową pełną wzniosłych myśli, pragnieniem świata rządzonego przez uczucia szlachetne i prawdziwe, wylądowałam na mieliźnie; sama, z rozdartym sercem i poczuciem, że nic nie zależy ode mnie... Jednak, jak to zwykle bywa, to co wywołało  chorobę, stało się też moim ocaleniem. Jest to pewien rodzaj "życiowej homeopatii" i w tym wypadku trucizna stała się również moim  lekiem... Kiedy przyjechałam do Włoch była wokół mnie pustka, którą musiałam czymś wypełnić, aby nie popaść w duchowe rozterki, niejednokrotnie  dręczące ludzi nagle oderwanych od środowiska, w jakim dotychczas żyli. Wiedziałam z całą pewnością, że nie będzie to okazjonalne towarzystwo, alkohol czy też  "miękkie" albo co gorsza "twarde" narkotyki, gdyż mój instynkt samozachowawczy kłóci się z takimi rozwiązaniami.

Zawsze dużo pracowałam, więc utrudniało mi to kontakty przyjacielskie a tak zwanych kontaktów męsko - damskich, zwłaszcza przygodnych, nigdy tam nie szukałam. Początkowo samotność była dla mnie nieznośnym ciężarem, później do niej przywykłam a z biegiem czasu zaczęłam ją akceptować i doceniać. Zrozumiałam, że przyszedł czas, abym zajrzała w głąb mojego "ja" i jest to okazja, której nie mogę zaprzepaścić...
Z trudem przyzwyczaiłam się do tego, że moje rozmowy z bliskimi odbywają się jedynie za pomocą telefonu, zaś Dario i Patrycja, właściciele małego apartamentu, gdzie zamieszkałam, są dla mnie na co dzień tym wsparciem, jakie z reguły daje nam nasza własna rodzina.
Zresztą dobrze trafiłam, ci wspaniali ludzie byli dla mnie zawsze niczym opoka; bliscy bez natręctwa, zawsze gotowi do pomocy zanim o to poprosiłam. Ich dwie córki - Ilenia i Federica, przez te lata na moich oczach z dzieci stały się dwiema młodymi kobietami, które wciąż mają swój ciepły kącik w mym sercu.

Kiedy zaczęłam poznawać Włochy, naturalną koleją rzeczy zapragnęłam podzielić się z moją rodziną tym, co tu zobaczyłam. Początkowo kupowałam popularne albumy, gdzie można znaleźć krótkie informacje i zdjęcia z najciekawszych miejsc w regionie. Później wpadłam na pomysł, że przecież sama również mogę fotografować. Moje pierwsze, nieśmiałe próby odbywały się za pomocą turystycznego aparatu marki Kodak, jaki niektóre biura podróży dają w prezencie uczestnikom wycieczek. Aparat ten niegdyś należał do Lawinii, matki Patrycji; niczym nasz "Druh" był bardzo prosty w obsłudze i działał na tradycyjne filmy w rolkach. Pamiętam dzień, kiedy w punkcie usługowym zrzucono mi te pierwsze zdjęcia na płytę, którą po przyjeździe do Polski z dumą odtworzyłam rodzinie.

Byłam ciekawa, jaką opinię usłyszę, gdyż moje dzieci, Jakub i Marta, także fotografują (mają również inne zainteresowania i zdolności artystyczne) a do tego syn w owym czasie był studentem wychowania plastycznego, gdzie fotografia jest jednym z przedmiotów nauczania. Pamiętam zachwyty mojej mamy nad pięknem włoskiego krajobrazu i słowa syna,  że co prawda mam dobre oko do fotografii, ale powinnam  mieć lepszy aparat. Lepszy aparat wkrótce się znalazł, używany, lecz w pełni sprawny cyfrowy Nikon, ofiarowany mi przez Daria. Wtedy to, wraz z jego otrzymaniem narodziła się moja pasja. Teraz nie wybierałam się z domu jedynie dla zabicia czasu lub żeby zobaczyć coś nowego. Utrwalanie widzianych miejsc za pomocą fotografii stało się dla mnie równorzędnym celem a nie jedynie środkiem na zachowanie ich w pamięci.

Mimo to, nigdy  nie nauczyłam się fotografować w pełnym znaczeniu tego słowa, funkcje analogowe nadal są dla mnie jedną wielką tajemnicą, zapewne też brak mi było czasu i wrodzonych zdolności technicznych, aby zgłębić ich tajniki. Myślę jednak, że może kiedyś uda mi się ten brak nadrobić, gdyż chciałabym kontynuować moją pasję w innym wymiarze i na innym gruncie.
Dość szybko postanowiłam zmienić Nikona na inny aparat i kupiłam sobie Canona, który ze swoimi licznymi funkcjami cyfrowymi dawał mi więcej możliwości. Tak, czy inaczej, abstrahując od artystycznej i technicznej wartości moich zdjęć, mają one dla mnie osobiście ogromną  wartość sentymentalną. Dzięki nim, moja pamięć zachowała to, co zapewne dawno by z niej uleciało lub stało się zaledwie cieniem wspomnienia... Zawsze też pragnęłam opisać  miejsca, jakie widziałam oraz emocje z nimi związane, więc siłą rzeczy musiałam zasiąść do komputera (kiedyś tego nie znosiłam, gdyż od patrzenia w ekran monitora starej generacji bolała mnie głowa i oczy). Laptop  stał się moim niezastąpionym towarzyszem, w jego pamięci są moje zdjęcia, mogłam też na nim pisać  bloga i szukać w internecie informacji niezbędnych do planowania następnych wypraw.

Teraz, gdy patrzę na siebie, widzę kobietę, której młodość co prawda minęła, ale której chyba udało się ocalić młodość ducha, zainteresowanie dla otaczającego świata, chęć, aby wciąż odkrywać coś nowego i iść do przodu, mimo iż czasami zmęczone nogi odmawiają posłuszeństwa. To, co miało być w moim życiu "zamiast" niepostrzeżenie stało się po prostu moim życiem. Dziś wiem, że nigdy nie dotrę do tych wszystkich miejsc, jakie chciałam zobaczyć, że wciąż zostaną pejzaże i miasta, których widok  wprawiłby mnie w zachwyt a których nigdy nie poznam... Zostawiłam to wszystko, może z lekką nutą melancholii i niedosytu, ale bez zbytniego żalu, bo wiem, że mogę sama sobie dać jeszcze wiele prezentów i sprawić dużo pięknych niespodzianek. Dziś, kiedy otwieram komputer i widzę mój folder niegdyś nazwany roboczo "Pierwsze foto", patrzę na te zdjęcia, niczym matka oglądająca schowane przed laty obrazki, nieudolne bazgroły dziecka, które nie wiadomo kiedy dorosło i stało się poważnym człowiekiem.

Nie wiem, jak by wyglądało moje życie i kim byłabym teraz, gdybym wtedy nie wzięła do ręki żółtego Kodaka Lawinii...
To pytanie pozostanie bez odpowiedzi, gdyż sama nie potrafię sobie wyobrazić tych długich lat spędzonych w inny sposób. Mimo wielkiego smutku, jaki mi przyniosła emigracja, to właśnie narodzinom tej pasji zawdzięczam, że udało mi się zachować równowagę psychiczną i zdrowie fizyczne. Powiem więcej, dzięki niej zrozumiałam, jaką wartość ma moje życie dla mnie samej, kim jestem i co sama sobie mam do zaoferowania...