poniedziałek, 24 marca 2014

Lombardia. Wokół Jeziora Lugano - Albogasio i Castello di Valsolda.

 
Po długich tygodniach milczenia spowodowanych różnymi perturbacjami, (które mi odbierały energię i chęć robienia czegokolwiek) postanowiłam, że spróbuję znów coś napisać na temat moich spotkań z Valsoldą i jeziorem Lugano. Nie ukrywam,  zmobilizowały mnie sympatyczne komentarze zaprzyjaźnionych blogerów, gdyż wynikało z nich, że moja absencja nie pozostała niezauważona. Niejednokrotnie zawierały one także słowa otuchy i życzenia powrotu do zdrowia, za co jeszcze raz wszystkim bardzo, bardzo dziękuję! Myślę, że dla każdego z nas jest to najmilsza rzecz, kiedy okazuje się, iż komuś nas brakuje w ogromnym zalewie blogów...

W związku z tym postanowiłam, że wezmę się w garść i napiszę dalszy ciąg historii, która rozpoczęła się od streszczenia książki Antonio Fogazzaro "Piccolo mondo antico". Część czytelników zapewne pamięta, jak pisałam o Castello, małej miejscowości, położonej na zboczu góry, gdzie mieszkała Luiza wraz ze swą matką i gdzie w kościele św. Marcina ona i Franco przysięgali sobie miłość po grób. Oczywiście, był to dla mnie wystarczający powód, aby się tam wybrać, ale nie bez znaczenia było też to, że Castello widziane z brzegu jeziora wyglądało nadzwyczaj malowniczo, z bryłą kościoła i zwartą ścianą piętrowych domostw, ciasno przytulonych do siebie, uczepionych do zbocza góry niczym ptasie gniazdo. Nie bardzo wiedziałam, jak tam dotrzeć, ale postanowiłam, że na początek po prostu pójdę przed siebie, w stronę kościoła w Albogasio, wiosce położonej powyżej Orii, po drugiej stronie drogi z Porlezzy do Lugano.



Niebawem znalazłam się przy stromych, kamiennych schodach a gdy pokonałam wszystkie 110 stopni, natknęłam się na żółtą tablicę informującą, że jest to "Calcinera" gdzie Fogazzaro kazał Luizie czekać na markizę i gdzie wiatr zwiastujący nadchodzącą burzę odwrócił jej parasol a tym samym momencie z wioski nadbiegły lamentujące kobiety, wołające, że mała Ombretta wpadła do jeziora...Schody zaprowadziły mnie na niewielki taras obok kościoła, który co prawda z powodu braku tynków wyglądał na niewykończony, ale mimo to, pięknie się prezentował ze swoją harmonijną i elegancką sylwetką. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest w nim coś znajomego i gdzieś już widziałam podobną fasadę. O tym, że to wrażenie mnie nie omyliło dowiedziałam się dużo później i było to dla mnie prawdziwym zaskoczeniem; jednak o tym, co odkryłam, napiszę  w innym poście. Wioska Albogasio składa się z dwóch frakcji; ta położona niżej nosi nazwę Albogasio Inferiore (Dolne), zaś ta znajdująca się wyżej, zgodnie ze swym usytuowaniem, Albogasio Superiore (Górne). 

Tu chciałabym wtrącić małą dygresję; w języku włoskim w odniesieniu do niewielkich 
miejscowości używa się nazwy "paese" co oznacza zarówno wioskę, jak i kraj. Jednak te wioski niczym nie przypominają naszych wsi, gdzie zazwyczaj domy usytuowane są wzdłuż drogi, w bezpośrednim sąsiedztwie rozległych pól lub luźno rozrzucone na nieco większej przestrzeni. 
Lombardzkie paese bardziej przypomina małe miasteczko, ze swoją zwartą, wiekową zabudową, plątaniną wąziutkich uliczek i wspólną infrastrukturą, na którą składa się kościół (czasem jeden a czasem dwa lub nawet trzy) publiczne ujęcie wody zwane "fontana", najczęściej będące obudowanym źródłem, na co wskazuje również jego nazwa (słowo "fonte" oznacza źródło). Oprócz tego, nie może też zabraknąć "lavatoio" czyli pralni, gdzie niegdyś kobiety z wioski przychodziły, aby zrobić pranie, wielkiego, kamiennego koryta z odpływem, pełnego bieżącej wody, również płynącej ze źródełka.

Lavatoio, najczęściej znajduje się w pod zadaszeniem wspartym na eleganckich arkadach, lecz zdarza się też, że jest to po prostu murowana wiata o trzech ścianach. Szeroki, kamienny brzeg koryta niegdyś służył kobietom za tarę a upraną odzież płukało się w przepływającej wodzie. Dziś jest to jedynie relikt przeszłości, ale mimo to, nikomu z mieszkańców nie przychodzi do głowy, że można by go zlikwidować; wręcz przeciwnie, najczęściej są to miejsca wysprzątane i zadbane, niejednokrotnie wyposażone w ławkę i ozdobione kwitnącymi kwiatami. 
Fontanna i lavatoio to prawdziwe błogosławieństwo dla strudzonego łazika; można tam zaczerpnąć czystej, świeżej wody, obmyć twarz i ręce lub po prostu usiąść na ocembrowaniu, aby odpocząć w cieniu, w sąsiedztwie szemrzącej wody. Ja również podczas moich wędrówek korzystałam z tego dobrodziejstwa, jakim jest nieograniczony dostęp do wody w kraju, gdzie w letnich miesiącach upał jest naprawdę obezwładniający, dlatego też do fontann i wiejskich pralni mam stosunek sentymentalny a wśród moich zdjęć jest sporo takich, na których je uwieczniłam.

Dawniej mieszkańcy górskich wiosek zajmowali się pasterstwem, kultywowali niewielkie tarasowe poletka albo gaje oliwne. Dziś rolnictwo i pasterstwo straciły na znaczeniu, ludzie, którzy tu żyją, najczęściej jeżdżą do pracy w mieście, niektórzy przenieśli się tam na stałe a rodzinny dom odziedziczony po przodkach jest dla nich jedynie miejscem weekendowego lub wakacyjnego wypoczynku. 
W związku z tym, w dzień powszedni trudno kogoś spotkać na ulicy; miejscowości te sprawiają wrażenie wymarłych, wiele domostw ma pozamykane okiennice, dobitnie świadczące o tym, że nikogo nie ma w domu. Osobiście uwielbiałam tę senną atmosferę, gdyż mam naturę kota samotnika chadzającego własnymi drogami, poza tym spotkanie przypadkowego przechodnia w takiej małej wiosce nabiera innego, bardziej osobistego wymiaru, niż ma to miejsce w gęsto zaludnionych miejscowościach. Zazwyczaj staje się ono okazją do wymiany pozdrowień i kilku nie zobowiązujących słów, lecz czasem przeradza się w bardzo ciekawą rozmowę. Zauważyłam też jedną rzecz, która pięknie świadczy o tamtejszych mieszkańcach, mianowicie niesłychaną życzliwość wobec przybysza z innych stron. Kiedy już udało mi się spotkać kogoś i np. pytałam o drogę, czy też prosiłam o informację na temat jakiegoś miejsca albo budynku, zawsze otrzymywałam wyczerpującą odpowiedź, przeplataną grzecznościami i wyrazami sympatii.

Oczywiście, były też nieliczne wyjątki, ale te mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, gdyż Włosi z natury są narodem szczerym, raczej łatwym w codziennych kontaktach i w stosunku do obcych naprawdę rzadko bywają niegrzeczni, czy agresywni bez żadnego powodu, ja osobiście nigdy z tym się nie spotkałam. Mam nadzieję, że czytelnicy mi wybaczą tę przydługą dygresję, ale to co napisałam, jest dość istotne dla atmosfery moich włóczęg po Valsoldzie, gdzie cisza, spokój i ludzka życzliwość, są chyba nieodłącznym elementem codziennej egzystencji. Podczas pierwszej wędrówki do Castello, jedynie rzuciłam okiem na Albogasio Superiore, gdzie nad wszystkimi budynkami górowały dwie wille, które zauważyłam, kiedy byłam w Orii. Jedna z nich szczyciła się rzędem białych kolumn na froncie, więc nic dziwnego, że nadano jej nazwę "Palazzo delle Colonne", choć nie wykluczone, że ma ona związek z nazwiskiem pierwszych właścicieli, należących do rodziny Colonna.

Ten dom opisał Fogazzaro w "Piccolo mondo antico" o czym wspomina jedna ze znanych nam już, żółtych tablic, stojąca nieopodal. Co ciekawe, miał tam mieszkać powieściowy pan Giacomo Puttini (wraz z wujem Pierem był on świadkiem na ślubie Franca i Luizy) co w pewnym sensie jest zgodne z prawdą, gdyż tak się nazywał rzeczywisty właściciel domostwa, żyjący w Albogasio w połowie XIX wieku. Jednak nigdzie nie znalazłam wzmianki mówiącej o tym, czy bohater książki oprócz nazwiska otrzymał również  inne cechy swego 
pierwowzoru. Natomiast drugi, okazały dom, wzniesiony nieopodal, miał jeszcze bardziej zaskakującą formę. Front korpusu głównego zdobiły dwa piętra arkadowych portyków, natomiast po bokach widniało coś, co wyglądałoby na wieże, gdyby dodano im hełmy, zamiast przykrywać całość jednym dachem. Z napisu umieszczonego na froncie dowiedziałam się, że jest to willa Salve, powieściowy dom austriackiego urzędnika, pana Pasotti (przyjaciela markizy, babki Franca) i jego żony Barbary, zwanej Barborin.  Podobnie, jak Palazzo delle Colonne, willa wyraźnie odcinała się swoim wielkopańskim wyglądem na tle okolicznych skromnych, kamiennych domków. Jak się później dowiedziałam, ma ona bardzo interesującą historię, którą opiszę w oddzielnym poście, wraz z innymi ciekawostkami, dotyczącymi związków Valsoldy z Polską. 

W Albogasio nie zatrzymałam się na dłużej, bowiem czas uciekał a mnie czekała dalsza wędrówka do Castello, więc bez ociągania pomaszerowałam asfaltową drogą, aż do zakrętu, gdzie na zboczu widniała ścieżka, prowadząca pomiędzy ogrodami. W jednym z nich pracował jakiś pan, którego zapytałam, czy mogę tamtędy przejść, by nieco skrócić drogę do wioski. Okazało się, że istotnie jest to skrót, powszechnie używany przez osoby idące pieszo; po chwili dróżka zaprowadziła mnie wprost na placyk przed kościołem. Kiedy znalazłam się w Castello, od pierwszej chwili poczułam, że jestem w innym świecie. To wrażenie jeszcze się wzmogło, gdy zagłębiłam się w wąziutkie uliczki, chłonąc ich niepowtarzalną atmosferę z zachwytem oglądając piękne portale z marmuru i piaskowca, ażurowe balkony z kutego żelaza i naścienne freski. Szczególnie mnie zachwyciła jedna z kamienic, wspaniale zdobiona z okazałym herbem nad wejściem. Miasteczko było kompletnie wymarłe, tym razem nie spotkałam  tam żywego ducha, słyszałam jedynie dźwięk dzwonków powietrznych i plusk wody w niewidocznej fontannie.

Zaczęłam się rozglądać wokoło, dostrzegłam dzwonki, zawieszone w oknie na najwyższym piętrze wąskiej kamieniczki, jednak nie miałam pojęcia, skąd dobiega odgłos ciurkającej wody. Na nieodległym placyku co prawda znalazłam piękną fontannę, lecz jej kran był zakręcony a granitowa misa sucha. Zapuściłam się w jedną z uliczek, ale i tu nie było widać źródła tego intrygującego dźwięku. Czas, jaki miałam do dyspozycji mijał niebłaganie i musiałam myśleć o powrocie, jednak odchodząc z Castello wiedziałam, że jeszcze nie raz odwiedzę to magiczne miejsce. Tak też się stało i wkrótce ponownie zawitałam do Valsoldy, jednak tym razem nie pojechałam do Orii, wysiadłam nieco wcześniej w San Mamete i poszłam w górę mulatierą biegnącą poród gajów oliwnych. 

Tym razem do Castello weszłam od strony północnej, gdzie znajdują się antyczne domostwa wzniesione na litej skale. Wydrążono w niej płytkie korytarze, zaś na nich dobudowano ściany z łupanego kamienia wzmocnione cementem, tworzące wąskie portyki. Stąd mogłam popatrzeć na południową ścianę Pizzo di Cressogno z wioskami Puria i Loggio u stóp oraz przepaścistą dolinę o urwistych zboczach, gdzie kaskadami spada w dół strumień Soldo, kończący swój bieg w wodach jeziora Lugano. Ponownie ruszyłam wąskimi zaułkami Castello, oglądając subtelne detale mijanych budynków; znów usłyszałam znajomy odgłos dzwonków tańczących na wietrze i radosny plusk fontanny. Skręciłam w stromą uliczkę biegnącą pod górę i po chwili znalazłam się na dwupoziomowym placu, gdzie zobaczyłam fontannę, której dźwięk przyprowadził mnie w to miejsce. Jej forma była dość prosta, nie wyglądała też szczególnie antycznie, wręcz przeciwnie, powiedziałabym, że jest jak najbardziej współczesnej proweniencji.


Jednak mimo to, jej stylizowany,
sześciokątny granitowy basen, nieźle się komponował z zabytkowymi budynkami. Na środku owego basenu znajdował się również sześciokątny obelisk a na nim umieszczono dwa ozdobne odpływy z kutego żelaza. To z nich cienkim, lecz nieprzerwanym strumieniem płynęła woda, wydająca subtelny odgłos, jaki usłyszałam podczas mojej pierwszej wizyty. Także i tym razem nie zobaczyłam żadnego z mieszkańców Castello, nie wykluczone, że za zamkniętymi bramami domostw był ktoś, kogo rankiem nie wygnała z domu konieczność udania się do pracy lub szkoły, jednak znowu miałam wrażenie, że w tej chwili jestem tam jedyną żywą istotą... Nie zobaczyłam żadnej głowy, która ukazałaby się w otwartym oknie, żadnego poszczekującego psa, czy przemykającego kota...Słońce, stojące już dość nisko, rzucało ostre cienie, dzieląc ściany budynków na połowę; ich górna część kąpała się w jego blasku, zaś dolna, gdzie wiekowe kamienie porastał zielonkawy mech, w wilgotnym, chłodnym cieniu.

Niezależnie od tej pustki i pozornego wyludnienia, Castello nie sprawiało smutnego wrażenia, raczej było w tym onirycznym nastroju coś ze snu, w którym mamy poczucie zawieszenia w nierzeczywistej przestrzeni albo baśniowej scenerii, uwiecznionej na pastelowym obrazku. W dzieciństwie uwielbiałam książkę "Pinokio" z prześlicznymi ilustracjami Jana Marcina Szancera, szczególnym sentymentem darzyłam tę, przedstawiającą scenę, kiedy to ślimak odprawia Pinokia spod drzwi Błękitnej Wróżki. Portal zdobiący wejście i maleńkie  okienko obok, zauroczyły mnie do tego stopnia, że narysowałam moją własną wersję tej sceny (nawiasem mówiąc, był to całkiem udany obrazek) a zamiłowanie do tego typu architektury pozostało we mnie do dziś.  Być może, w Castello poczułam się tak swojsko, ponieważ odnalazłam tam to, co najbardziej kocham, prostotę bryły i piękno detalu, skromne uroki, stworzone niegdyś przez ludzi, którym były one potrzebne niczym chleb powszedni; ślady przeszłości, nienaruszone przez potomnych, choć nieco poczerniałe na przestrzeni wieków, jakie minęły od chwili ich powstania... 

Jednak również w Castello  miała miejsce pewna zmiana, jak dotąd nieodwracalna. Myślę tu o zamku, od którego pochodzi nazwa wioski. Istotnie, dawno temu był tu zamek obronny, zbudowany prawdopodobnie jeszcze w pierwszym tysiącleciu, który odegrał znaczącą rolę w XII i XIII wieku, kiedy to trwały krwawe walki pomiędzy Mediolanem i Como. W XVI stuleciu został on zrównany z ziemią na polecenie Karola Boromeusza, biskupa Mediolanu, sprawującego w Valsoldzie władzę zwierzchnią. Nie ma zgody co do motywów tej decyzji, mówi się o warunkach, na jakich został zawarty traktat pokojowy ze Szwajcarią, lecz także o tym, że zamek, opuszczony przez wojsko, stał się schronieniem miejscowych rozbójników i zagrażał bezpieczeństwu publicznemu w tych stronach. W XIX wieku pozostały z niego jedynie mizerne ruiny; co prawda kupił je pewien Anglik z zamiarem odbudowania zamku, lecz zamysł ten nigdy nie został zrealizowany. Dokonano rekonstrukcji jedynie jego niewielkiej części, będącej prywatnym domostwem. 

Zauroczona tym spokojnym i pięknym zakątkiem, nie mogłam się oprzeć chęci aby go odwiedzić co jakiś czas, więc zapewne wzmianki na ten temat pojawią się jeszcze niejednokrotnie. W następnym poście chciałabym napisać o dwóch najważniejszych zabytkach Castello, jakimi są kościół św. Marcina i Casa Pagani oraz związkach Valsoldy z Polską. 

Jak zwykle zapraszam do obejrzenia albumów z tego niezwykłego miejsca >