Pokazywanie postów oznaczonych etykietą barok. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą barok. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 13 maja 2014

Wokół jeziora Lugano. Valsolda - z ziemi włoskiej do Polski.



Mam wielkie wyrzuty sumienia - nie tylko dlatego, że zaniedbałam blogowanie a nawet zwyczaj natychmiastowego odpowiadania na komentarze (przepraszam wszystkich!) lecz również regularne czytanie innych blogów...Z tego, co zauważyłam, wielu z nas miało lub ma podobne kryzysy a tym razem chyba padło na mnie!

Niestety, nie tylko nawarstwiło mi się wiele problemów rodzinnych, zdrowotnych i zawodowych, które sprawiały, że po prostu brakowało mi czasu, aby je ogarnąć. Na domiar złego, towarzyszyło temu wszystkiemu poczucie mentalnego wyjałowienia i wrażenie, że cała moja włoska egzystencja, o której dotychczas pisałam, jest ode mnie tak daleko, jakby to było życie nie moje, lecz zupełnie innej osoby... Myślę, że stało się tak z powodu nadmiaru zajęć, jakie ostatnio były moim udziałem (o jednym z nich, być może kiedyś napiszę, ponieważ chciałabym się pochwalić pewnym moim maleńkim, ale jednak, sukcesem). Mam też nadzieję, że tym razem uda mi się wszystko poukładać w taki sposób, abym mogła znaleźć czas i energię konieczne do realizacji wszystkich zamierzeń. Tymczasem jednak powróćmy nad jezioro Lugano, do Valsoldy, która niegdyś tak mnie oczarowała... Od dnia, kiedy byłam tam ostatni raz minęło kilka lat, ja jednak nadal pamiętam niezwykłe chwile, jakie tam spędziłam. Wspominałam już, że nie bardzo wiedziałam, jak mam "ugryźć" ten temat, ponieważ były to doznania tak intymne i ulotne, że przekazanie tego wszystkiego wydaje mi się po prostu niemożliwe. Bo jak mam wyrazić to co czułam, gdy otwierał się przede mną ten cudowny pejzaż, drżący w słonecznej poświacie lub spowity w zasłony mgieł unoszących się nad wodą, lekko zmarszczoną powiewami wiatru? Jak oddać słowami urodę gór, pokrytych świeżą, wiosenną zielenią, rysujących się ostro na tle błękitu nieba, zapach wody i wonie kwitnących ogrodów? Jak opisać mroźne, jesienne poranki, gdy żółknące liście jaskrawo złociły się w promieniach słońca, niebo i jezioro przyjmowały barwę ultramaryny a powietrze nabierało przejrzystości szkła, pozwalając dostrzec na odległym horyzoncie ostre kontury gór, pokrytych śniegiem? 


Mogłabym do znudzenia mnożyć kolejne entuzjastyczne przymiotniki, ale czy to wystarczy, by opisać tę krainę, na którą patrzyłam nie tylko oczami, ale i sercem? Jak mam oddać te wszystkie uczucia, towarzyszące mi podczas leniwych wędrówek, gdzie oczy i nogi poniosą? Po przyjeździe na miejsce wysiadałam z autobusu, żeby wyruszyć przed siebie, bez planu i celu; niejednokrotnie też zatrzymywałam się wiedziona nagłym impulsem, bo moje oczy przyciągał nieoczekiwany widok, budzący chęć zobaczenia z bliska jakiegoś miejsca, gdzie dostrzegłam coś interesującego. Lubiłam chodzić do wyżej położonych wiosek, leżących na zboczach gór, lecz nie stroniłam też od drogi wiodącej z Porlezzy do Lugano, łączącej niewielkie miejscowości, leżące tuż nad brzegiem jeziora. Najczęściej  to właśnie tam, w przypadkowych rozmowach z ich mieszkańcami, zdarzało mi się dowiedzieć interesujących rzeczy na temat okolicy. Szczególnie mile wspominam trafikę w San Mamete, która pełniła również funkcję punktu informacji turystycznej. Oprócz papierosów i prasy były tam różne ulotki i książki na temat Valsoldy a młody sprzedawca miał sporą wiedzę o regionie i chętnie się nią dzielił. To od niego dowiedziałam się, że z okolicznych wiosek wywodziło się wielu uznanych artystów i zdolnych rzemieślników, którzy od średniowiecza wędrowali po całej Europie, zostawiając w odległych krajach dzieła swoich rąk. Wielu z nich dotarło do Polski, gdzie niejednokrotnie byli nagradzani szlachectwem, zdobywali też znaczne majątki, ciesząc się sławą i uznaniem swych współczesnych oraz  łaską ówczesnych władców. 


Chciałabym wspomnieć o kilku najsławniejszych, gdyż ich nazwiska na stałe splotły się z historią naszego kraju. Zacznę od wymienienia Paolo Antonio Fontany, nadwornego architekta Sanguszków, urodzonego w Castello w ostatnich latach XVII wieku, projektanta licznych kościołów a także innych, znaczących budowli, w Lublinie, Chełmie i Lwowie. Nazwisko Fontana wiele znaczy w historii polskiej architektury i sztuki, gdyż od czasów renesansu przybywali do Polski liczni przedstawiciele tej rodziny, pochodzący z niewielkich miejscowości leżących nad jeziorem Lugano. Inni, jak Józef Fontana i jego syn Jakub urodzili się już w Polsce, której bez reszty poświęcili swoje siły twórcze. Nieco wcześniej niż Paolo Antonio Fontana bo w 1622 roku, w sąsiednim Albogasio przyszedł na świat Isidoro Afaitati, inżynier i architekt pracujący dla króla Jana Kazimierza ( do Polski ściągnął go brat, będący spowiednikiem królowej Marii Ludwiki). Jemu to Warszawa zawdzięcza odbudowę Pałacu Kazimierzowskiego, zrujnowanego w czasie potopu szwedzkiego (nota bene, od tamtej pory pałac zewnętrznie bardzo się zmienił, gdyż w późniejszych czasach był poddany dalszym przeróbkom). To właśnie ten budynek stał się pierwowzorem Villi Salve w Albogasio, którą Afaitati zbudował dla siebie, kiedy po latach pracy na obczyźnie, na pewien czas wrócił w rodzinne strony. Być może, czytelnicy pamiętają, jak pisałam o kościele w Albogasio i o tym, że jego sylwetka wydała mi się znajoma; otóż nie ma w tym nic dziwnego, gdyż w zasadzie jest on kopią warszawskiego kościoła Reformatów a podobną, choć bardziej ozdobną bryłę ma także kościół Karmelitów z Krakowskiego Przedmieścia, również dzieło Isidora Afaitati.


Co ciekawe, są źródła przypisujące temu architektowi zasługi przy wzniesieniu warszawskich kościołów Św. Krzyża i Św. Anny, choć większość z nich wymienia inne nazwiska, w tym nazwisko Giuseppe Bellotiego, architekta także pochodzącego z Castello, który istotnie działał na terenie Polski, jako współpracownik Tylmana z Gameren. Afaitati pracował też przy projektowaniu fortyfikacji Torunia oraz Krakowa i z pewnością jest postacią zasługującą na uwagę. W związku z tym, postanowiłam nabyć książkę na jego temat, napisaną przez profesora Mariusza Karpowicza, z której zapewne dowiem się wielu interesujących szczegółów. Żoną Isidora została jego krajanka, pochodząca z Valsoldy Franceschina Barrera, wywodząca się z tej samej rodziny, co urodzona  wiele lat później matka Antonia Fogazzaro. Jednak o ile być może Afaitati nie jest dziś osobą powszechnie znaną, to nazwisko Merlini zna każdy, kto kiedykolwiek przekroczył bramę warszawskich Łazienek. Domenico Merlini również urodził się w Castello, skąd jako dwudziestoletni młodzieniec wyruszył do Polski. Tu rozpoczął naukę w pracowni Jakuba Fontany, naczelnego architekta królewskiego, będącego krewnym jego matki. Zdolny młodzieniec w wieku zaledwie trzydziestu lat objął to wysokie stanowisko po swoim zmarłym mistrzu a jego pracowitość i lista dokonań jest długa i imponująca. Oprócz licznych budowli w Łazienkach możemy wymienić Królikarnię, pałac w Jabłonnie, przebudowę Zamku Ujazdowskiego, niektórych sal Zamku Królewskiego, prace rekonstrukcyjne na Wawelu, warszawskie pałace Brochów, Krasińskich i Bruhla, odbudowę ratusza w Piotrkowie oraz wiele innych pałaców, kościołów i budynków publicznych. W 1722 roku w Castello urodził się architekt Antonio Ludovico Paracca (z matki Marty Merlini), który jako młody człowiek wyjechał do Polski, gdzie ożenił się z dobrze urodzoną panną. Początkowo pracował wyłącznie dla rodziny Platerów, lecz w późniejszych latach na zlecenie innych mecenasów stworzył wiele znaczących i rozpoznawalnych budowli, na ziemiach obecnej Litwy i Białorusi. Bardzo ciekawą postacią jest urodzony w Castello w 1655 roku malarz Paolo Antonio Pagani (z matki Maddaleny Paracca) także w pewnym okresie swego życia związany z Polską. Ongiś to właśnie do niego należał najpiękniejszy dom w Castello, który mnie zachwycił, kiedy byłam tam po raz pierwszy.

Wtedy moją uwagę zwróciły bogate zdobienia i wspaniały herb nad bramą, obok której widniała niewielka wywieszka mówiąca, że jest to "Casa Pagani" dom - muzeum, niestety rzadko i na krótko otwierający swe podwoje dla zwiedzających. To właśnie w trafice w San Mamete dowiedziałam się, kim był Paolo Pagani i o tym, że jego dziełem są malowidła pokrywające sklepienie kościoła w Castello. Kiedy powiedziałam sprzedawcy, że jestem Polką, nie omieszkał mnie poinformować, iż ów twórca zostawił swe prace także w Krakowie. Dodał również, że w Albogasio mieszka pisarz, historyk i wydawca w jednej osobie, Giorgio Molisi, który podobnie jak profesor Karpowicz, bada związki z Polską artystów pochodzących z Valsoldy i kantonu Ticino. Muszę przyznać, że te wszystkie odkrycia były dla mnie nie tylko ogromnym zaskoczeniem, ale również nieoczekiwaną przygodą; jakby nagle otworzyła się przede mną wielka księga pełna tajemnic, którą czytałam z wypiekami na twarzy... Te czasy, tak odległe a mimo to tak mi bliskie, więzy łączące dwie krainy oddzielone tysiącami kilometrów, wszystko to zaczęło się splatać przed moimi oczami, niczym kolorowe nici w misternym gobelinie o fascynującym rysunku...
Ale wróćmy do opowieści o Paolo Paganim, zdolnym malarzu, który podczas swojej wędrówki po Europie tworzył w Wenecji, Londynie i na Morawach, skąd niejako przy okazji zawitał również do Krakowa, aby ozdobić freskami kaplicę św. Sebastiana w kościele św. Anny. Kiedy osiągnął wiek dojrzały, wraz z żoną i synkiem wrócił do rodzinnego Castello, gdzie zamieszkał w swoim pięknym domostwie. W tutejszym kościele parafialnym pod wezwaniem św. Marcina, możemy zobaczyć jego najwspanialsze dzieło - freski, którymi pokrył sklepienie. Miałam okazję je oglądać podczas jednej z wizyt w Castello.


Jak już wspominałam w pierwszym poście na temat Valsoldy, miejscowość zwykle wyglądała na wymarłą a kościół był zamknięty. Jednak pewnego razu dopisało mi szczęście; kiedy dotarłam na niewielki placyk przed świątynią, okno na piętrze jednego z domów otworzyło się niespodziewanie i zobaczyłam starszą panią podlewająca kwiaty. Kiedy zapytałam o kościół usłyszałam, że ma klucz i jeśli chwilkę zaczekam zejdzie na dół, żeby pokazać mi wnętrze. Prawdę mówiąc, w duchu liczyłam na taki obrót spraw, bo z doświadczenia wiedziałam, że zwykle ktoś mieszkający w pobliżu kościoła ma klucze do niego i chętnie go otworzy jeśli się o to poprosi a nawet zapali światło, żeby można było wszystko dokładnie obejrzeć. Dzięki miłej pani mogłam zwiedzić świątynię, miałam też okazję podziwiać kunszt malarski Paganiego. Freski są namalowane z typową dla baroku manierą; okazałe, muskularne sylwetki kłębią się nad głową widza w wyszukanych, dramatycznych pozach. Całość wygląda naprawdę imponująco i aż trudno uwierzyć, że podobno ich twórca nie używał żadnej z technik, jakie zazwyczaj się stosuje do przenoszenia projektu z kartonu na tynk. Niestety, malowidło nie zostało ukończone i wiele elementów pozostało jedynie w formie szkicu nie wypełnionego kolorami, co widać na zdjęciu poniżej. Jest pewna opowieść wyjaśniająca ten fakt, choć nie mogę ręczyć za jej prawdziwość... Otóż mówi się, że gdy malarz na powrót zamieszkał w Castello, podobno zachorował jego jedyny synek. W intencji wyzdrowienia potomka Pagani złożył ślubowanie, że w ciągu półtora roku ozdobi freskami sklepienie kościoła, nie żądając za to żadnej zapłaty. Niestety, dziecko zmarło, więc malarz poczuł się zwolniony z przysięgi i porzucił niedokończoną pracę. Jednak śmierć dziecka nie ma żadnego potwierdzenia w kościelnych rejestrach, gdzie zapisywano wszystkie narodziny i zgony, natomiast jest notatka, że mniej więcej w tym czasie zmarł brat malarza, więc być może, to w jego intencji Pagani złożył owo ślubowanie? Swoją drogą, jest zastanawiające jak to się stało, że freski pozostały niedokończone, tym bardziej, że ich twórca miał przed sobą jeszcze dwadzieścia lat życia, które spędził w Castello i Mediolanie, więc nie brakowało mu ani czasu ani możliwości dokończenia tego malowidła.


Podczas innej wizyty w Castello, miałam okazję zobaczyć wnętrze domu malarza i dwa obrazy jego autorstwa, "Ofiarę Izaaka" i "Alegorię Eucharystii" jednak szczerze mówiąc, nie zachwyciły mnie i mam wrażenie, że nie był to rodzaj malarstwa, w którym Pagani realizował się w pełni.  Kiedy byłam w muzeum znajdowało się ono zalążku, podobno obecnie zbiory są znacznie bogatsze i można tam znaleźć ciekawe dokumenty mówiące o licznych artystach urodzonych na terenie Valsoldy. Oprócz tych, o których już pisałam, są to rodziny Pozzo, Costa, Vietti, Pedrazzini, Picozzi, Muttoni, Cocchi, Ceroni, Piola i Puttini. W XVII i XVIII wieku były to całe dynastie, które wydały zdolnych malarzy, architektów, sztukatorów, kamieniarzy i rzeźbiarzy, w większości pracujących na terenie Polski. Jest doprawdy niezwykłym zjawiskiem to dziedziczenie uzdolnień i miłości do sztuki, w tak małej i raczej zamkniętej społeczności. Myślę, że zapewne były to geny przekazywane nie tylko w linii męskiej, ale i żeńskiej, zważywszy, że matki tych utalentowanych ludzi również były córkami i siostrami artystów...
Nie tylko Castello może się poszczycić wydaniem tak wybitnych postaci, także inne wioski Valsoldy, okolic Lugano i Como a także leżącej po drugiej stronie jeziora Valle d' Intelvi zapisały się w historii sztuki z tego samego powodu, lecz ponieważ nie ma to bezpośredniego związku z Polską, napiszę o tym przy innej okazji.

Zdjęcia jesiennej Valsoldy można zobaczyć w albumie>

środa, 18 lipca 2012

Lombardia. Jezioro Como, Willa Balbianello.



Willa Balbianello, o której wspominałam we wpisie na temat mojego pierwszego rejsu po jeziorze Como, to jedno z najbardziej czarujących miejsc, jakie widziałam w jego obrębie. Na ten efekt składa się nie tylko jej niewątpliwa uroda architektoniczna, lecz również wspaniałe położenie i przepiękna panorama gór otaczających jezioro. Ten niezapomniany pejzaż tworzy wspaniałą ramę, podnoszącą naturalne uroki posiadłości. Willa znajduje się na cyplu niewielkiego półwyspu noszącego nazwę Lavedo; można tam dotrzeć łódką z miejscowości Sala Comacina lub pieszo z leżącego nieopodal  Lenno. Półwysep ma kształt niewielkiego, skalistego wzgórza w większej części porośniętego gąszczem liściastych drzew. Jego prawa strona to urwisko schodzące wprost do jeziora, natomiast z lewej jest wygodna droga, która w ciągu kilku minut doprowadzi nas przed bramę willi.



Do XVI w znajdował się tu niewielki konwent braci kapucynów - pozostałością z tego okresu jest fasada  kościółka o dwóch wieżach. Willa powstała w XVIII w na życzenie kardynała Durini, jako jego letnia siedziba. Później wielokrotnie zmieniała właścicieli a ostatnim z nich był hrabia Guido Monzino. Po jego śmierci na mocy testamentu willa stała się własnością FAI (Fondazione l’Ambiente Italiana) włoskiej fundacji, która zarządza wieloma obiektami o wielkiej wartości materialnej, historycznej i kulturowej, przekazanymi przez osoby prywatne, jako dar w celu utworzenia muzeum i udostępnienia publiczności. 

W willi Balbianello znajduje się niezwykle interesująca ekspozycja zbiorów, które uprzednio stanowiły własność hrabiego. Guido Monzino był człowiekiem bardzo zamożnym, więc bez przeszkód mógł oddawać się swojej pasji do dalekich i kosztownych podróży, skąd przywoził wiele cennych artefaktów.



W tej luksusowej siedzibie utworzył swoje prywatne muzeum, na które składa się  ogromna biblioteka o tematyce geograficznej i podróżniczej a także wspaniała kolekcja map z różnych epok. W innej części domostwa można obejrzeć kolekcje zgromadzone przez hrabiego podczas licznych wypraw na tereny Afryki, Azji oraz Ameryki Południowej: rytualne maski, figurki i ceramikę. Willa jest kompletnie umeblowana (zbiory wraz z wyposażeniem wchodziły w skład spadku) meblami w stylu francuskim i angielskim. Wszystkie one są antykami o dużej wartości, datowanymi na XVIII i XIX wiek. Oprócz tego są tu  cenne arrasy, dywany i lampy a także zbiór malowideł na szkle w stylu weneckim z XVIII wieku, kolekcjonowanych przez matkę hrabiego. Po śmierci darczyńcy, na mocy testamentu FAI otrzymało również niebagatelną sumę pieniędzy na potrzeby należytego utrzymania posiadłości i zbiorów. Guido Monzino był człowiekiem niskiego wzrostu, ale o ogromnej sile ducha, który przez całe swoje bujne i barwne życie z zapałem podejmował różne niecodzienne wyzwania. Między innymi, w latach siedemdziesiątych XX wieku zdobył Mont Everest oraz Biegun Północny. 




W skład muzealnej ekspozycji wchodzi także jego ekwipunek polarnika i sanie, których używał w czasie wyprawy do Arktyki. Cała posiadłość jest bardzo dobrze utrzymana; chodząc po willi ma się wrażenie, że jest to dom, który nadal żyje a jego lokator za chwilę wyjdzie z sąsiedniego pokoju aby przywitać gości. Willę można zwiedzać jedynie w niewielkich grupach pod opieką przewodnika, natomiast po rozległym, wspaniale utrzymanym ogrodzie każdy porusza się na własną rękę. Pamiętam, jaki zachwyt wzbudziło we mnie to miejsce, kiedy je zobaczyłam po raz pierwszy... Płynęłam wtedy statkiem, podziwiając jednocześnie niezrównany pejzaż jak i śliczne miejscowości na obu brzegach jeziora. Często są one porównywane do sznura rozsypanych pereł i sądzę, że nie ma w tym cienia przesady. Wille z różnych epok, zwrócone swymi bogato zdobionymi fasadami w stronę jeziora, romańskie kościółki, przepiękne ogrody wiszące ponad taflą wody niczym kosze pełne kwiatów, to wszystko widziane na tle intensywnej zieleni gór składa się na jedyny w swoim rodzaju, niezapomniany widok.




Statek którym wtedy zmierzałam do Bellagio, płynął po jeziorze zygzakiem. Kiedy odbił od nabrzeża przystani w Sala Comacina skierował się w stronę małego półwyspu a po chwili na jego cyplu zobaczyłam niewielki kompleks budynków. Jeden z nich przypominał kościółek z dwiema wieżami, nieco wyżej widać było niski pawilon a ponad nimi górowała przepiękna loggia o trzech arkadach obrośniętych bluszczem. Wszystko to nosiło wyraźne znamiona baroku, lecz bez przeładowania oraz zbędnych detali. Doskonałe proporcje budynków i piaskowy kolor ścian pięknie harmonizujący z zielenią roślinności, urzekały elegancją. Całość otaczały pełne słońca tarasy, połączone schodami z rozległym parkiem, pełnym pinii, cyprysów i kwitnących hortensji. Ze statku widziałam sylwetki ludzi spacerujących po alejkach i wokół willi. Wtedy nic nie wiedziałam o tej okolicy, więc sądziłam, że są to jej mieszkańcy. Z  zazdrością pomyślałam o tym, jakim szczęściem musi być  przebywanie w tak pięknym miejscu!


Nieco później, dzieląc się moimi wrażeniami ze znajomą Włoszką, dowiedziałam się, że w willi znajduje się muzeum i to szczęście jest dostępne dla każdego śmiertelnika po wykupieniu biletu, którego cena wynosi osiem euro. Postanowiłam, że skorzystam z okazji i ponownie wybiorę się w te strony, co też stało się niebawem. Oczywiście zwiedzanie muzeum to nie to samo, co bycie jej mieszkańcem, lecz mimo to, spędziłam tam naprawdę piękny dzień. Urok willi i ogrodu oraz bogactwo zbiorów są doprawdy imponujące, jednak największe wrażenie zrobiła na mnie wielkoduszność hrabiego Monzino. Co prawda do końca życia pozostał on w stanie kawalerskim i umarł bezdzietnie, lecz zapewne posiadał dalszych krewnych lub powinowatych, którym mógł zostawić w spadku swój majątek a mimo to, przekazał go na cele publiczne... Tu muszę zaznaczyć, że nie stanowił on wyjątku, gdyż podobna wspaniałomyślność nie jest we Włoszech niczym nadzwyczajnym; dzięki tej ofiarności FAI otacza opieką wiele zabytków i posiada mnóstwo zbiorów, przekazanych na cele muzealne przez prywatne osoby.




Oczywiście, jest to nie tylko ogromny majątek w sensie materialnym, lecz przede wszystkim nieocenione dziedzictwo włoskiej kultury. Podczas mojego wieloletniego pobytu we Włoszech niejednokrotnie miałam okazję zobaczyć piękne, zabytkowe budowle jak chociażby opactwo San Fruttuoso w Ligurii, które dzięki tej organizacji odzyskało swoją świetność. Fundacja okresowo wydaje katalogi z opisem stanu posiadania, corocznie też urządzane są Dni otwarte FAI. Można wtedy pogłębić swą wiedzę na temat zwiedzanego obiektu dzięki wspaniale przygotowanym przewodnikom (zarówno zawodowym, jak i działającym w ramach wolontariatu), dostępnym za darmo materiałom wydawanym z tej okazji a także uczestniczyć w zdarzeniach kulturalnych i wystawach.



Dni otwarte są również wyjątkową okazją do obejrzenia miejsc, które ze względu na nienajlepszy stan oraz potrzebę dużych prac konserwatorskich i archeologicznych, nie są udostępniane na co dzień. Willa Balbianello, którą za czasów hrabiego Guido Monzino gruntownie odrestaurowano, została przekazana FAI w stanie więcej niż dobrym. Zdarzyło mi się jednak widzieć inne, równie cenne zabytki, które zostały przejęte w kondycji naprawdę opłakanej, wymagające długoletnich, bardzo kosztownych prac. W związku z tymi ogromnymi nakładami finansowymi wszelka pomoc jest bardzo mile widziana, wszyscy chętni mogą wesprzeć Fundację poprzez jednorazową wpłatę, ewentualnie przyjąć jej członkostwo i zadeklarować swoje stałe wsparcie.



Nieskromnie dodam, że zwiedzając tego rodzaju miejsca zawsze przekazywałam na ów cel pewną kwotę, co wydawało mi się należnym zadośćuczynieniem za możliwość oglądania tych świadectw historii i kultury, które bez starań FAI dawno mogłyby popaść w ruinę.


Więcej zdjęć Willi Balbianello znajdziecie w albumie  Google >


https://photos.google.com/album/AF1QipNaECHMHCpIQX9_HcXOAPXB7FR9X9U12yBToVY4?hl=pl