czwartek, 27 września 2012

Piemont. Orta San Giulio i wystawa Mimmo Paladino.




Orta to maleńkie piemonckie miasteczko, którego nazwa pochodzi od łacińskiego słowa "hortus"czyli ogród, więc nie jest niczym dziwnym to, że w jego herbie widnieje zielony, smukły cyprys. Właściwie jej pełna nazwa brzmi "Orta San Giulio" z powodu związku tego miejsca z obecnością świętego Juliusza, który tu żył w zamierzchłych czasach, na niewielkiej wysepce, gdzie został pochowany i która do dziś nosi jego imię. W sezonie letnim do Orty przybywają liczni cudzoziemcy, bowiem miasteczko, mimo iż niewielkie, ma ogromne walory turystyczne. Właściwie nie wiem, jak te walory uszeregować, bo znajdziemy tu wszystko, czego można zapragnąć do pełni turystycznego szczęścia.  Jest przepiękny pejzaż, wspaniała zabytkowa architektura sprawiająca, że wygląda ono jakby czas tu zatrzymał się w miejscu oraz dwa niezwykłe zabytki - Sacro Monte, o którym pisałam poprzednio i wspomniana już przeze mnie wyspa San Giulio z bazyliką i kompleksem klasztornym.

Jedyne czego tu nie ma, to święty spokój w tzw. sezonie, gdyż rzesze chętnych do smakowania tych uroków są nieprzeliczone. Jest to miejsce naprawdę niezwykłej urody i chyba właśnie dlatego, miałam pewne opory przed podjęciem tego tematu z obawy, że nie zdołam go opisać w sposób, na jaki zasługuje. Również mój projekt odwiedzenia Orty długo czekał na realizację z powodów bardzo banalnych a mianowicie, trudności komunikacyjnych. Podczas pobytu we Włoszech korzystałam z publicznych środków transportu i niejednokrotnie robiłam sobie wyrzuty, że nigdy nie zdecydowałam się na uzyskanie prawa jazdy... Prawdę mówiąc, w Polsce nie było mi ono niezbędne, do tego hamowała mnie świadomość, iż w chwili zmęczenia lub pod wpływem gorszego niż zwykle samopoczucia, moja zdolność do koncentracji bardzo spada i często, jak to się mówi "zawieszam się" co czasem graniczy z drzemką, więc strach pomyśleć, co by było, gdyby coś takiego przytrafiło mi się w czasie jazdy... Dodatkowym problemem jest to, że jestem z natury leworęczna i choć dzięki wyrobionemu nawykowi używam ręki prawej, mam poważny problem z odruchowym wskazaniem prawej i lewej strony. W związku z tym, miałam uzasadnione obawy, iż mogę się stać klasycznym przykładem pirata drogowego, co mogłoby mieć tragiczne konsekwencje. Będąc we Włoszech, niejednokrotnie cierpiałam z tego powodu, gdyż brak samochodu poważnie tu ogranicza możliwości na rynku pracy, natomiast podczas moich wypraw krajoznawczych z reguły traciłam masę czasu, gdy przyszło mi jechać "rzemiennym dyszlem" do upatrzonej miejscowości. Kiedy mieszkałam w Limbiate, nie było żadnej możliwości, abym dotarła do Orty, nie tracąc przy tym większości dnia, choć samochodem można tam dotrzeć w godzinę! Dopiero moja przeprowadzka do Saronno sprawiła, że mogłam zrealizować ten zamysł.

Pierwszy raz wybrałam się do Orty w maju. Nie był to najszczęśliwszy moment, ponieważ w maleńkim miasteczku zastałam niewiarygodne tłumy turystów, przede wszystkim z  Francji i Niemiec oraz pobliskiej Szwajcarii, więc w jego centrum wprost trudno było swobodnie się poruszać. Do tego przybyło kilka szkolnych wycieczek i choć włoskie dzieciaki w takich sytuacjach są raczej karne i spokojne, to siłą rzeczy, zamieszanie było ogromne. Mimo tej niedogodności Orta oczarowała mnie z punktu i doszłam do wniosku, że muszę tam wrócić. Postanowiłam też, że poczekam do jesieni, kiedy przyjedzie do mnie Marta, gdyż bardzo chciałam jej pokazać ten prześliczny zakątek, w jego najpiękniejszej, złoto - brązowej, jesiennej szacie. Tak też się stało a na nasze szczęście, mimo zaawansowanej jesieni pogoda była wspaniała i sprzyjająca zarówno wycieczkom, jak i fotografowaniu. Ponieważ środkami publicznej komunikacji można dojechać jedynie do niedalekiego Miasino, musiałyśmy przejść jeszcze około dwóch kilometrów, co samo w sobie było bardzo miłą wyprawą, gdyż połowa drogi z Miasino do Orty prowadzi wygodną ścieżką obok drogi jezdnej, biegnącej wzdłuż brzegu jeziora. Byłyśmy oczarowane, zarówno pięknym dniem, jak i widokiem, który się przed nami roztaczał. Brzegi tego niedużego jeziorka noszącego nazwę Lago di Orta, porasta dość gęsty, liściasty las; jego złoto - brązowe i czerwonawe kolory, rozbija i podkreśla ciemna zieleń rosnących gdzieniegdzie pinii, świerków i ogromnych cyprysów. W całej okolicy panowały cisza i spokój, niebiesko- srebrne wody jeziora lśniły w słońcu a na jego drugim brzegu unosiły się smużki dymu z palących się ognisk. Kiedy dotarłyśmy do pierwszych domów miasteczka, zobaczyłyśmy coś niezwykłego. Była to monumentalna rzeźba wykonana z metalu, przedstawiająca kobietę otwierającą drzwi. Ustawiono ją pomiędzy budynkami, w wąskiej przestrzeni, gdzie z ulicy schodzi się nad wodę. Zrobiła na nas ogromne wrażenie, tym większe, że absolutnie nie spodziewałyśmy się podobnego widoku.

Kiedy ją zobaczyłam, doznałam czysto fizycznego uczucia skurczu w okolicy splotu słonecznego, jakbym otrzymała nieoczekiwany cios. Rzeźbę można było obejrzeć zarówno z tyłu, jak i z przodu;  muszę przyznać, iż pomysł z ustawieniem jej w tym miejscu wydał mi się po prostu genialny. Kobieta została przedstawiona w momencie, gdy stoi przed na wpół otwartymi drzwiami, lecz jeszcze nie przekroczyła progu. Trudno mi wyrazić słowami, co zrodziło się w mojej głowie na jej widok, zresztą to chyba nie były nawet myśli, raczej emocje, jak gdybym stanęła w obliczu wielkiej tajemnicy, której jeszcze nie poznałam do końca, ale już wiedziałam, że to coś bardzo ważnego, koło czego nie można przejść obojętnie... Z tabliczki na postumencie dowiedziałyśmy się, że twórcą rzeźby jest Mimmo Paladino a jej tytuł brzmi "Porta d'Oriente" czyli "Drzwi na Wschód". Ten tytuł sprawił, że moje dotąd bezładne skojarzenia, nagle nabrały wyraźnego kształtu. Wschód, to przecież słoneczne światło i dzień, który się rodzi; to również podróż, tajemnica i iluminacja a przecież podróż to nie tylko działanie związane ze zmianą miejsca, to również "...wszystkie drzwi, które się przed nami otwierają i zamykają za nami..." także te niematerialne drzwi naszego umysłu i naszej duszy...Podczas zwiedzania miasteczka odnalazłyśmy następne rzeźby. Na centralnym placu ustawiono ogromy dysk "Disco per Beuys" wykonany z drewna i miedzi, przypominający planiglob ziemi. Paladino umieścił na nim liczne elementy w postaci kapeluszy, wyglądających jakby je porwał wiatr. Taki kapelusz był znakiem rozpoznawczym Josepha Beuys'a, niemieckiego rzeźbiarza i teoretyka sztuki. Beuys rzadko się z nim rozstawał, ponieważ w czasie wojny odniósł ranę głowy, po której została bardzo widoczna blizna. Propagował on ideę demokratyzacji sztuki, w myśl zasady, że każdy z nas  ją tworzy kształtując swoje otoczenie, więc każdy jest artystą. Jest to teoria dość kontrowersyjna, jednak dysk Palladina w wielkim skrócie myślowym i bardzo trafnie oddaje tę ideę. Nieco później, płynąc motorówką na wyspę San Giulio, w oddali zobaczyłyśmy sylwetkę czerwonego konia, wyłaniającą się z kobaltowej wody jeziora. Koń stał na niewielkiej platformie zakotwiczonej do dna; na długich nogach, z lekko pochyloną głową, wyglądał jakby czekał, aż spłynie z niego woda. Przyznam, że ten widok wydał mi się bardzo malowniczy, lecz wtedy nie wzbudził we mnie szczególnych skojarzeń. Dopiero w dwa lata później, kiedy usłyszałam wywiad z tym artystą, jego przesłanie stało się dla mnie jasne. Koń, to jeden z ulubionych motywów Mimma Paladino, który podobnego rumaka w kolorze niebieskim wykonał dla Wttoriale degli Italiani w Gardone Riviera, oprócz tego, w Mediolanie widziałam ogromną instalację z czarnymi końmi jego autorstwa (o czym zmierzam napisać w przyszłości, gdyż zafascynowała mnie twórczość tego rzeźbiarza). 

Według Paladina, jest to wyraz ekspansji w najlepszym znaczeniu tego słowa; sam koń jest dla niego symbolem szlachetności, dumy i niezależności, ale również pracowitości, ofiarności i poświęcenia. Po wysłuchaniu tej wypowiedzi, pomyślałam, że czerwony koń z Orty umieszczony w wodach jeziora, miał zapewne obrazować legendę o świętym Juliuszu, którą przytoczę, kiedy będę pisała o wyspie jego imienia. Jeszcze jednego konia, nieco odmiennego w formie, spotkałyśmy na pięknym  dziedzińcu, gdzie stanowił część rzeźby pod tytułem "Architettura".

Na wyspie San Giulio, na trawiastym cyplu obok przystani dla łódek, odkryłyśmy następną rzeźbę. Przedstawiała postać człowieka z lekko rozłożonymi ramionami, na którym przysiadły ptaki. Człowiek miał otwarte dłonie, jakby czekał w gotowości na przyjęcie czegoś dobrego i pięknego; był w tym ptasi śpiew i przeczucie lotu, radość i uniesienie. Rzeźba nosi tytuł "Caduto a ragione" co można przetłumaczyć jako "Nierozsądny" lub "Ten, co stracił rozum" co jednak jest pewną trywializacją, gdyż sądzę, że chodzi tu raczej o osobę odbiegającą od pospolitych schematów zachowania, ponadprzeciętnie wrażliwą i niejako żyjącą we własnym świecie. Jej przesłanie chyba naturalną koleją rzeczy skojarzyło mi się ze świętym Franciszkiem, którego wielu współczesnych uważało za szalonego a i dzisiaj zdarza się, że w stosunku do niego i jemu podobnych, używa się określenia "szaleńcy boży", co oczywiście nie zawiera żadnego pejoratywnego znaczenia. 
W alejce niedaleko cmentarza, przy drodze wiodącej na Sacro Monte, napotkałyśmy jeszcze jedną rzeźbę a właściwie raczej instalację, składającą się z wielu elementów, przy której długo chodziłyśmy w milczeniu, oglądając i fotografując jej poszczególne części. Nosiła ona lakoniczny tytuł "Treno" czyli "Pociąg" a którą na mój prywatny użytek nazwałam "Pociągiem cierpienia". Podobne do klatek elementy przypominały więzienne prycze, sczepione ze sobą niczym wagony towarowego pociągu wiozącego ból i śmierć. Artysta umieścił na tej konstrukcji głowy, stopy i dłonie, oddzielone od ciał oraz ludzkie postacie w pozycji embrionów. Podłużne kawałki metalu zawieszone ponad nimi, zdawały się godzić w te bezbronne istoty niczym włócznie. Dostrzegłyśmy też karabiny i wiele innych przedmiotów: dachówki, kapelusze, miski, banalne elementy codzienności, budzące grozę swoim oderwaniem od rzeczywistości, której mogłyby służyć.

Kojarzyło się z tym widokiem wszystko, co może człowieka przerazić, upodlić i złamać. Więzienne cele, miejsca tortur i bydlęce wagony jadące do obozów zagłady. Nie komentowałyśmy tego, ani nie rozmawiałyśmy na ten temat. Był to moment, kiedy słowa nie są potrzebne, bo wystarczy być blisko kogoś, kogo się zna, żeby wiedzieć, co myśli i czuje. Nigdy nie uważałam siebie za szczególną miłośniczkę rzeźbiarstwa, gdybym miała wybierać pomiędzy nim a malarstwem, bez wahania wybrałabym malarstwo. Oczywiście, kiedy widzę dobrze wykonaną rzeźbę, naturalną koleją rzeczy doceniam czysto techniczny kunszt artysty, lecz rzadko robi to na mnie naprawdę piorunujące wrażenie. Jednak tym razem stało się inaczej i dziś nie wiem - czy był to jakiś podskórny przepływ emocji, może szczególne otoczenie a może po prostu to bagaż moich doświadczeń spowodował, że chyba nie tylko na mój własny sposób zrozumiałam te rzeźby, ale je po prostu przeżyłam. Być może, moje odczucia nie były zgodne z zamysłem twórcy, jednak sądzę, sztuka to nie przepis ani recepta, lecz katalizator myśli i emocji, więc pozwolę sobie pozostać przy mojej interpretacji...

Zanim wyjechałyśmy z Orty, miałyśmy okazję zobaczyć jeszcze inne dzieła Mimmo Paladino. Także one dały nam okazję do różnych przemyśleń, lecz emocje z nimi związane były jednak dość dalekie od tych, jakie opisałam. Wystawę pokazano w ramach przedsięwzięcia Ortissima 2009. Zainteresowanych tą bardzo ciekawą ekspozycją zapraszam jak zwykle do obejrzenia albumu, gdzie jest więcej zdjęć>


Ogółem przedstawiono dziesięć dzieł tego artysty, a oto ich tytuły:
Porta d'Oriente
Elmo
Disco per Beuys
Senza titolo (Uomo con la sbarra)
Architettura
Caduto a ragione
1953-film (Bicicletta)
Treno
Cavallo
Senza titolo (San Gennaro)

Muszę tu powiedzieć, że jestem raczej przeciwna mieszaniu stylów, gdyż rzadko jest to udany związek i jak dotąd nie przetrawiłam pomysłu z piramidą na dziedzińcu Luwru ani budowy betonowych bloków w bliskim sąsiedztwie gotyckich kościołów. Jednak w tym przypadku pomysł był bardzo szczęśliwy, chyba z racji geniuszu Mimma Paladino, którego wielu krytyków uważa za rzeźbiarza pierwszego od czasów Rodina, zasługującego na tak wysoką ocenę.

W następnych wpisach postaram się pokazać Ortę historyczną a także jezioro i wyspę San Giulio z jej piękną bazyliką i niezapomnianym nastrojem. 

poniedziałek, 24 września 2012

Piemont. Orta, czyli Sacro Monte magiczne.









W moich podróżach widziałam wiele miejsc, które zapadły mi w pamięć i serce a ich kolorowe obrazy wciąż mam przed oczami...Kiedy je wspominam, niejednokrotnie towarzyszy mi wrażenie, że czuję także ich zapachy, tworzące ulotną, lecz niezapomnianą atmosferę. Niektóre, jak moja ukochana Valsolda (dotychczas nie ośmieliłam się o niej napisać, gdyż wiążą się z nią wspomnienia bardzo trudne do wyrażenia słowami) odkryłam przypadkiem i jakby mimochodem, natomiast co do innych snułam plany długo piastowane, zanim wreszcie nadszedł dzień ich realizacji.  

Właśnie do tej drugiej kategorii zaliczam Ortę z jej prześlicznymi zakątkami, która słusznie jest uznawana za jedno z najbardziej urokliwych miejsc we Włoszech. Jej piękno jest trudne do opisania, choć mam wrażenie, że potrzeba szczególnego gustu, aby je smakować, ponieważ jeśli czyjemuś sercu nie jest bliski staroświecki wdzięk brukowanych uliczek, widok nieco łuszczących się ścian, które niegdyś pomalowano na słoneczne, pastelowe kolory, wyblakłe freski i poczerniałe, kilkusetletnie stropowe belki powie po prostu, że jest to zbiorowisko starych domostw, na których ząb czasu zostawił wyraźne ślady. Jeśli jednak jesteśmy miłośnikami piękna trochę nieuporządkowanego i nieco zakurzonego pyłem stuleci, to z całą pewnością jej urok nie pozostawi nas z uczuciem niedosytu. Szczerze mówiąc, niejednokrotnie miałam zamiar o niej napisać, lecz w głębi duszy obawiałam się, iż nie podołam temu zadaniu, więc wszystko co powiem będzie zbyt szare i płaskie, aby oddać tę magiczną rzeczywistość. 

Ciągle też miałam wrażenie, że brakuje mi klucza do tej szufladki, gdzie pozamykałam myśli i emocje, jakie stały się moim udziałem, kiedy tam byłam. Mimo wszystko, spróbuję zmierzyć się z wyzwaniem, które mi niesie Orta, gdyż jest tam ostatnia ze Świętych Gór, jakie niegdyś odwiedziłam a obecnie próbuję opisać. Miasteczko Orta leży na małym półwyspie, wcinającym się w obszar wydłużonego jeziora noszącego tę samą nazwę. Na wprost centralnego placu widać wysepkę San Giulio i jej okazałe budowle, która nawet z tej odległości również sprawia wrażenie niezwykle pięknego zakątka. Wokół jeziora wznoszą się zalesione, niewysokie góry a poza nimi na zachodzie widać piękny, ośnieżony szczyt Monte Rosa. Natomiast od strony północno - wschodniej horyzont zamyka masyw Monte Mottarone, oddzielający Lago di Orta od Lago Maggiore. Niejednokrotnie pisałam o pięknie jeziora Como, będącego moją "pierwszą miłością", doceniam też niewątpliwą urodę Lago Maggiore i Garda, jednak to malutkie jeziorko nazwałabym prawdziwym klejnotem w koronie północnych Włoch. 
  
Także Sacro Monte, jakie tu wzniesiono nie jest jedyną rzeczą, której warto poświęcić uwagę podczas wizyty w tej miejscowości, więc zapewne będzie to opowieść w kilku odcinkach, jednak tym razem właśnie ono będzie najważniejszym elementem i punktem wyjścia. Sacro Monte w Orcie, jako jedno z niewielu nie jest poświęcone Jezusowi i Drodze Krzyżowej, lecz życiu i dziełu patrona Włoch, świętego Franciszka z Asyżu. Kaplice i sanktuarium wzniesiono na pięknym, zadrzewionym pagórku, skąd można popatrzeć na dachy Orty leżącej u jego podnóża i panoramę jeziora, której uroda sprawia, że tego widoku po prostu nie da się zapomnieć. W okresie kontrreformacji, kiedy kościół starał się podsycać inicjatywy mające scementować lokalną społeczność i silniej związać ją z wiarą katolicką, zadecydowano o budowie sanktuarium i trzydziestu dwóch kaplic, z których ostatecznie powstało tylko dwadzieścia.

Początkowo, na wzniesieniu ponad miasteczkiem znajdował się jedynie kościół, klasztor franciszkanów i hospicjum dla pielgrzymów, wzniesione z woli kardynała Karola Boromeusza. Nieco później, dzięki finansowemu wsparciu wielu osób powstały kaplice, okazała brama z posągiem świętego i wspaniała studnia, pod dachem krytym łupkiem. Projekt całości był dziełem ojca Cleto, należącego do zakonu św. Franciszka. Podobnie jak w przypadku innych, okolicznych Świętych Gór duże zasługi dla powstania tego kompleksu miał biskup pobliskiej Novary, Carlo Bescape'. Pierwsze kaplice wzniesiono pod koniec drugiej połowy XVI wieku, w stylu manierystycznym. Ponieważ budowa trwała nieomal dwieście lat, te które powstały później, mają bogate barokowe formy, natomiast ostatnie z nich wskazują na wyraźne wpływy stylu klasycznego.
Sacro Monte w Orcie to miejsce, gdzie w najwspanialszy sposób łączą się walory pięknego pejzażu, architektury oraz malarstwa i rzeźby z duchowymi walorami chrześcijaństwa.

Świętość Franciszka i jego idee nadal są bliskie ludziom, nawet spoza ścisłych, katolickich kręgów również w obecnych czasach, kiedy to wiele osób nawołuje do odnowy moralnej, poszanowania życia w każdej formie i ekologicznych zachowań. Jego wojenne doświadczenia, hulaszcza egzystencja we wczesnej młodości, iluminacja a następnie przebudzenie moralne i pełne poświęcenia życie, chyba nikogo nie pozostawiają obojętnym. Zapewne każdy z nas słyszał o jego kazaniach do zwierząt i ptaków, które zdawały się rozumieć jego słowa a także o tym, że słońce nazywał bratem a księżyc siostrą, stygmatach i cudach. Osobiście sadzę, że nie ma w tym niczego, co nie dałoby się wytłumaczyć w racjonalny sposób. 


Psychiatria i psychologia znają wiele przykładów, kiedy potęga woli i umysłu poddanego silnej motywacji, sprawiają, że człowiek przejawia zdolności znacznie wykraczające ponad przeciętność. Długie godziny modlitw i medytacji połączone z umartwianiem ciała a przede wszystkim drastyczny post, również sprzyjają sublimacji uczuć i ponad naturalnemu wyostrzeniu wszystkich zmysłów. Takie przypadki znane są nie tylko chrześcijanom, lecz także wyznawcom religii wschodnich i osobom, które praktykują sztuki walki oraz medytację w stopniu zaawansowanym. Niezależnie od punktu widzenia i naukowych wyjaśnień, życie Franciszka do dzisiaj jest poruszającym przykładem nawrócenia, pokory i samozaparcia w dążeniu do realizacji idei uzdrowienia kościoła katolickiego. Tą ideą potrafił zarazić nie tylko dawnych towarzyszy młodzieńczych ekscesów oraz ogromne rzesze zwykłych ludzi, lecz także licznych hierarchów kościelnych i to w czasach, kiedy zewnętrzne oznaki władzy i prestiż duchownych stawiano na poczesnym miejscu. 

Sceny przedstawione w kaplicach wspaniale ilustrują istotne momenty życia przyszłego świętego, począwszy od narodzin, aż do śmierci. Z jego przyjściem na świat wiąże się piękna legenda; według niej, do domu kupca, któremu właśnie miało urodzić się dziecko, przybył pewien pielgrzym. Gościowi oddano izbę a przyszła matka przeniosła się do stajni, gdzie niebawem przyszedł na świat jej synek. Nie trzeba dodawać, że tym pielgrzymem był Chrystus a nowo narodzonym dzieckiem przyszły święty. Myślę, że jest to legenda stworzona przez akolitów Franciszka, mówiąca o tym poprzez paralelę narodzin a później przyjęcia stygmatów, że od chwili narodzin był niejako naznaczony do spełnienia swej odnowicielskiej roli w kościele katolickim. W kaplicach przedstawiono także wiele innych, dramatycznych scen, wspaniale oddanych przez artystów, którzy na stałe weszli do historii sztuki, jak znani z innych Świętych Gór rzeźbiarze, Dionigi Bussola, Giovanni d'Enrico, Cristoforo Prestinari i Carlo Beretta.

Im zawdzięczamy pokryte polichromią figury naturalnej wielkości, wykonane z terakoty. Natomiast freski namalowali Pier Francesco Mazzucchelli, dwaj "Fiamminghini" czyli Giovanni Battista i Mauro della Rovere, Antonio Maria Crespi, znany, jako  "Bustino" (z racji pochodzenia z niedalekiej miejscowości Busto), Carlo Francesco i Giuseppe Nuvolone, Antonio Busca, Stefano Maria Legnani i Federico Bianchi. Ci wszyscy artyści nie tylko przyczynili się do powstania tego pięknego miejsca, pozostawili także swe liczne dzieła w wielu innych obiektach sakralnych jak i świeckich, wnosząc wielki wkład w kulturę Lombardii. W Orcie, podobnie jak w Varallo byłam dwukrotnie - pierwszy raz sama, w maju i ponownie jesienią, wraz z Martą, której chciałam pokazać ten piękny zakątek. 

Miałyśmy wiele szczęścia, choć była to niemal płowa listopada, dopisała nam wspaniała pogoda prawdziwe "babie lato" we włoskim wydaniu. Jaskrawo świecące słońce i kryształowo czyste powietrze sprawiały, że pejzaż nabierał rzadko spotykanej głębi a kolory były świetliste i nasycone. Szczyt wzgórza, gdzie tyle samo złotych i brązowych liści miałyśmy nad głowami i pod nogami, stanowił wprost bajeczną scenerię. Spacerowałyśmy wolno od kaplicy do kaplicy, gdzie w większości bez przeszkód można podziwiać ich wnętrze, ponieważ jak dotąd nie ma tam ochronnych szyb a wejście zamykają jedynie piękne, kute kraty. Jednak to, co jest przyjazne dla osób, które przyszły tam po to, aby kontemplować życie św. Franciszka lub po prostu oddać się podziwianiu dzieł sztuki, dla samych dzieł, niestety, jest mniej korzystne. 

Byłyśmy wstrząśnięte, patrząc na zabytkowe freski braci della Rovere i Pier Francesca Mozzarone, pełne wydrapanych inicjałów i podpisów, wśród których, o zgrozo, dostrzegłyśmy też jedno polskie imię i nazwisko, pozostawione przez nasza rodaczkę! (Co gorsza, imię tej pani, dziś zdecydowanie niemodne, mogłoby wskazywać, że nie była nastolatką a wręcz przeciwnie, osobą raczej dojrzałą.) Nie mogłyśmy zrozumieć, dlaczego ktoś, kto przybywa do tego rodzaju miejsca, nie może się oprzeć chęci destrukcji i drapie ostrym przedmiotem po zabytkowym fresku...To przykre doznanie było niczym kamyk w bucie i mocno popsuło nam nastrój podczas tego pięknego spaceru.

Wszystkie kaplice stoją przy długiej, wijącej się ścieżce, pośród drzew, które podczas naszej wizyty były obsypane liśćmi we wszystkich barwach jesieni i wspaniale kontrastowały z szafirowym niebem. W rześkim powietrzu czuło się ich nieco gorzkawy zapach i dym dalekich ognisk a słońce przenikające przez gałęzie tworzyło na przemian plamy światła i cienia. Spotkałam się z opinią, że Święta Góra w Orcie jest najpiękniejsza ze wszystkich i chyba byłabym skłonna przychylić się do niej, zarówno ze względu na jej położenie, wartość artystyczną tego obiektu, jak i emocje, które wywołują wspaniale przedstawione sceny o dużym ładunku dramatycznym. Na mnie osobiście ogromne wrażenie zrobiły przede wszystkim trzy z nich. Pierwsza, gdzie nagi Francesco klęczy przed biskupem Asyżu (w osobie tego dostojnika sportretowano biskupa Bescape'), druga, kiedy chciał dać wszystkim przykład pokory, więc na jego życzenie współbracia poprowadzili go ze sznurem na szyi, odzianego jedynie w przepaskę na biodrach, pośród tłumu oddającego się szaleństwom karnawału i trzecia, przedstawiająca jego śmierć. 


W kilku scenach Franciszek jest przedstawiony nago, z wycieńczonym ciałem, które jest jedynie swego rodzaju skorupą, kruchym i nic nie wartym naczyniem dla niezłomnego ducha. 
Nie ma w tym obnażeniu ekshibicjonizmu a jedynie wielka pokora i rezygnacja z wszelkiej doczesnej marności, zgodnie z zasadą, że nadzy przychodzimy na świat, więc nadzy powinniśmy z niego odejść... Franciszek, który odrzucił wszystko czym go kusił świat i co mógł mu ofiarować, w chwili śmierci prosił braci, aby go położyli nagiego na gołej ziemi, by wraz z odejściem duszy jego ciało stało się na powrót częścią ziemskiej materii.  


Artyzm rzeźbiarzy pracujących w Orcie pozwolił im stworzyć wspaniałe dzieła, ze świetnie oddaną mimiką, wyrażającą uczucia poszczególnych postaci, które naturalną koleją rzeczy budzą w widzu równie intensywne emocje.
Oprócz tego czysto duchowego aspektu, poszczególne sceny są dla oglądającego również świetnym studium obyczajów i kostiumów owej epoki. Zwiedzanie Sacro Monte zakończyłyśmy w kościele, obok którego jest wystawiona tradycyjna szopka, wywodząca się z franciszkańskiej tradycji. Sam kościół nie jest zbyt okazały, jednak i tu można zobaczyć obrazy uznanych malarzy, takich jak Procaccini,  Busca i Cantalupi, natomiast w głównym ołtarzu umieszczono bardzo wartościową rzeźbę przedstawiająca Madonnę z dzieciątkiem, prawdopodobnie pochodzącą z Niemiec, której powstanie jest datowane na X - XI wiek.


Przy drodze, prowadzącej z Sanktuarium do miasteczka, stoi bardzo piękna, współczesna rzeźba z brązu, przedstawiająca św. Franciszka, jako młodzieńca ze wzniesionym rękami, nad którym krążą dwa ptaki. Stąd po raz ostatni spojrzałyśmy za siebie, na Święta Górę i jej kaplice. Przed nami była jeszcze Orta, ze swoimi ślicznymi uliczkami i Wyspa San Giulio. Ale o tym napiszę niebawem.

Więcej zdjęć  >


wtorek, 18 września 2012

Piemont. Ghiffa, czyli Sacro Monte niedokończone.


Kiedyś, dawno temu, na początku mojego pobytu w Lombardii, pewna koleżanka podarowała mi mapę północnych regionów Włoch. Dziś, kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że ten podarunek w pewnym sensie zdeterminował moją włoską egzystencję...Zawsze lubiłam czytać mapy, nawet będąc dzieckiem; pobudzały one moją wyobraźnię i rodziły pragnienie poznania świata. Również tę otrzymaną od Renaty rozkładałam często, próbując odgadnąć, co kryje się za nazwami miast i miasteczek. Chyba to było impulsem do moich dalszych wycieczek, kiedy dostatecznie oswoiłam się z Mediolanem. Początkowo wybierałam miejscowości, których nazwa coś mi mówiła a następnie te, które mi polecono albo dowiedziałam się o nich z materiałów dostępnych w Informacji Turystycznej. Służyła mi wiernie przez wiele lat, gdyż wspaniale nadawała się do moich turystycznych potrzeb. Nie tylko cechowała ją duża dokładność, ale na dodatek zaznaczone na niej zabytki miały różne ikonki, w zależności od tego, co się pod nimi kryło. Dzięki temu, nie musiałam zgadywać, czy jest to znalezisko archeologiczne, zamek, fortyfikacje, czy też interesujący obiekt sztuki sakralnej. Wyciągałam ją, kiedy planowałam moje podróże, oglądałam z namysłem, wybierałam miejsce docelowe a następnie sprawdzałam możliwości komunikacyjne.

Zawsze miałam kilka takich ewentualności w zapasie, więc przy sprzyjającej okazji pozostawało mi jedynie podjąć ostateczną decyzję i ruszyć w drogę. Mój ekwipunek łazika na wszelki wypadek zawsze czekał w pogotowiu dzięki czemu zawsze mogłam działać spontanicznie. Choć utrzymanie porządku w szafie nie jest moją mocną stroną, wyrobiłam sobie nawyk wcześniejszego przygotowania plecaka ze wszystkimi drobiazgami niezbędnymi w czasie wycieczki a mapy i przewodniki miałam posegregowane w zależności od okolicy. To samo dotyczyło ubrań niezbędnych na taką okazję i na wszelkie typy pogody. Dzięki temu chwalebnemu nawykowi, niejednokrotnie się zdarzało, że kiedy miałam dzień wolny i budziłam się o jakiejś niesamowitej porze, np. o czwartej rano, szybko wypijałam kawę, wskakiwałam pod orzeźwiający prysznic, do plecaka wędrowała butelka wody i prowiant, po czym pędziłam na dworzec, skąd w niedługim czasie podmiejski pociąg wiózł mnie w stronę upatrzonego miejsca. Miałam to szczęście, że pociągi w okolicy, gdzie mieszkałam, w większości kursują co pół godziny, do tego w moim portfelu zawsze były zapasowe bilety ( można je kupować z wyprzedzeniem, ponieważ ważność uzyskują w chwili podstemplowania w dworcowym automacie) do Como, Varese i Laveno, które były moimi stacjami przesiadkowymi, co dodatkowo pozwalało mi uniknąć kolejek do kasy i zaoszczędzić parę cennych minut. (W ostatnich latach sytuacja stała się dla mnie wprost komfortowa, ponieważ na terenie Lombardii wprowadzono niezbyt drogi, całodobowy bilet, ważny na wszystkie środki komunikacji). Dzięki tej przezorności mogłam odbywać dość dalekie i skomplikowane komunikacyjnie podróże, nawet jeśli dotarcie na miejsce wymagało poświęcenia 2-3 godzin i kilkakrotnej zmiany środka transportu. Tak też było w przypadku wycieczki do Ghiffy, leżącej na piemonckim brzegu Lago Maggiore, przy drodze wiodącej z włoskiej Verbanii do szwajcarskiego Locarno.

Ciągnęło mnie w tamte strony od czasu mojej wyprawy na Sasso di Ferro, wzniesienia leżącego ponad miastem Laveno, znajdującego się na przeciwległym, lombardzkim brzegu. Jest tam miejsce zwane Poggio San Elsa, skąd można podziwiać jeden z najwspanialszych widoków na jezioro, otaczające je zielone pasma Prealp i ośnieżone alpejskie szczyty na horyzoncie. Na brzegu Lago Maggiore, niczym paciorki różańca leżą niewielkie, malownicze miejscowości o bogatej i interesującej przeszłości. Jedną z nich jest Ghiffa, miasteczko usytułowane u podnóża Monte Cargiago, kilkanaście kilometrów od Verbanii. Na zboczu tej góry, na wysokości ponad 300 m n.p.m. wzniesiono Sacro Monte di Santa Trinita (Świętej Trójcy). Choć jego budowa ciągnęła się ponad 150 lat, nigdy nie zostało ono ukończone. Powszechnie podawana jest informacja, iż planowano tu dwanaście kaplic, związanych tematycznie z epizodami Starego i Nowego Testamentu, lecz na przeszkodzie ich realizacji stanęły problemy ekonomiczne; spotkałam się też z opinią jednego z historyków, który uważa, iż od początku zaplanowano jedynie te trzy kaplice, jakie dziś możemy oglądać. Sacro Monte di Santa Trinita znajduje się na terenie rezerwatu przyrody o powierzchni 200 ha, leżącego na zboczu wspomnianej już góry Cargiago, nieopodal malutkiej miejscowości Ronco, należącej do gminy Ghiffa.

Można tam dojść stromą mulatierą lub asfaltową drogą jezdną. Samo dotarcie do Ghiffy było dla mnie przedsięwzięciem dość skomplikowanym, gdyż po ponad godzinnej jeździe pociągiem, którym dotarłam do Laveno, musiałam przepłynąć promem na drugi brzeg jeziora, następnie przesiąść się na autobus a ostatni odcinek drogi pokonałam pieszo. Z przyjemnością obejrzałam niewielkie miasteczko sprawiające bardzo miłe wrażenie, gdyż świeci ono czystością i w większości składa się z malowniczych, wąziutkich uliczek, przy których stoją zabytkowe domki wzniesione z szarego kamienia. Nieco wyżej, na zboczu góry, znajduje się kilka nowszych domostw ukrytych w pięknych, zadbanych ogrodach. Jest tu też wspaniały widok na jezioro i góry oddzielające je od Varese, miasta leżącego nieco dalej, na południu. Stąd świetnie widać lombardzki brzeg i miejscowość Calde' leżącą u podnóża skalistego cypla, wyrastającego wprost z wód jeziora. Niestety, podczas ciepłych miesięcy nad jeziorem i górami unosi się "foschia" czyli delikatny opar wilgoci, który co prawda dodaje wdzięku pejzażowi, lecz sprawia też, że zdjęcia robione podczas upału rzadko mają pożądaną ostrość a szczyty wzniesień wyglądają niczym przesłonięte błękitnym, muślinowym welonem. Jednak widziany na żywo widok ten naprawdę urzeka, kiedy patrzymy na lazur nieba i wody przecięty w połowie szmaragdową  linią lasów, porastających zbocza gór.


Do sanktuarium udałam się asfaltową drogą, zaś ta zaprowadziła mnie na plac a właściwie sporą polanę, gdzie wzniesiono kościół oraz kaplice i niewielki klasztor z długim portykiem. Wszystkie Święte Góry, jakie widziałam w Lombardii i Piemoncie, mają w sobie coś wyjątkowego. Varallo - to trudny do opisania dramatyzm, Varese - przepiękne stopienie się w jedność natury i architektury, Ossuccio - swojskość i niezapomniane widoki na jezioro Como, natomiast Ghiffa daje wszechogarniające uczucie wewnętrznego spokoju i wyciszenia. Wśród drzew porastających górę stoją białe budynki kryte szarym łupkiem a na skraju polany jest swego rodzaju taras, skąd znów spoza starych, ogromnych drzew możemy podziwiać Lago Maggiore, leżące poniżej. Jak już pisałam, jest tu kościół poświęcony Świętej Trójcy, zbudowany w początkach XVII stulecia, na ruinach dawnej kaplicy, wzniesionej tu  prawdopodobnie w IV wieku za czasów SS Giulio i Giuliano, którzy prowadzili pracę misyjną w okolicy Orty (poświęcę temu miejscu następny wpis). Nieco później, na przełomie wieków, wzniesiono trzy kaplice poświęcone Matce Boskiej Królowej Nieba, Chrztu i leżącą nieco na uboczu, kaplicę Abrahama. W klasztornym portyku w początkach XIX w umieszczono czternaście fresków przedstawiających stacje drogi krzyżowej oraz kaplicę matki Boskiej Bolesnej. Kaplice i kościół mają architekturę typową dla baroku, podobnie jak w Ossuccio dość skromną, daleką od bogactwa i wyrafinowania Sacro Monte w Varese. Mimo to, dają one wrażenie piękna i harmonii, ze swoimi białymi ścianami, oraz  pięknymi portalami i skromnymi, lecz wysmakowanymi architektonicznymi detalami, wykutymi w złotawym piaskowcu lub w granicie o delikatnej, szaro - beżowej barwie.

Także wnętrza kaplic są bardzo proste i można tu zobaczyć tylko nieliczne figury. Najmniejsza jest ta, gdzie umieszczono jedynie dwie postacie - Jana Chrzciciela i Jezusa, podczas sceny chrztu w wodach Jordanu. Nie zachowały się przekazy o twórcach, którzy tu pracowali, więc powszechnie uważa się, że byli to lokalni rzemieślnicy a nie uznani, cieszący się sławą artyści. Jednak wdzięk tego miejsca i jego spokój z całą pewnością sprawiają, że również ta wycieczka staje się niezapomnianym przeżyciem. Do Ghiffy wróciłam stromą mulatierą wiodącą pośród lasu, która dość szybko zaprowadziła mnie nad brzeg jeziora a stąd niebawem lokalny autobus zabrał mnie do Verbanii. Tam miałam nieco wolnego czasu, więc mogłam go poświęcić na obejrzenie jej ciekawych i malowniczych zaułków. Ale o tym napiszę innym razem.

Więcej zdjęć z Ghiffy >

niedziela, 9 września 2012

Lombardia. Ossuccio, czyli Sacro Monte za miedzą.


Nie bez przyczyny poprzedni post poświęciłam miastu Como, gdyż to stąd wielokrotnie wyruszałam na moje liczne wyprawy, do miejscowości leżących na obu brzegach jeziora oraz na górskie ścieżki Prealp. Jak niejednokrotnie wspominałam, wszystkie te miasteczka i wioski mają swoją niezwykle bogatą przeszłość i są tu liczne tego pamiątki. W każdej z nich możemy zobaczyć nie tylko piękne wille liczące sobie po kilkaset lat, nie brakuje tu także zabytkowych świątyń a niejedna z nich może się poszczycić tysiącletnią historią.

Takim miejscem jest również gmina Ossuccio, leżąca na zachodnim brzegu jeziora Como, gdzie jest aż siedem romańskich kościołów, którym w przyszłości mam zamiar poświęcić odrębną notatkę, gdyż są to obiekty doprawdy niezwykłej urody. Tymczasem chciałabym napisać o kolejnym, lombardzkim Sacro Monte, wpisanym na listę UNESCO i związanym z nim sanktuarium Matki Boskiej Wspomożycielki, patronki całej diecezji Como. Ta Święta Góra różni się od innych tym, że znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie ludzkich siedzib. Po obu stronach górskiej drogi, gdzie wzniesiono kaplice, są tarasowe pola uprawne i gaje oliwne, stąd też w tytule określenie "za miedzą ". Założenie jest podobne jak w Varese: przy drodze wybrukowanej okrągłymi kamieniami wzniesiono tu czternaście kaplic, inspirowanych tajemnicami różańca; uwieńczeniem pielgrzymki jest wizyta w kościele, gdzie umieszczono ostatnią z nich, poświęconą koronacji Marii. 

Wędrówkę można rozpocząć w kilku punktach na brzegu jeziora; idąc w górę krętymi uliczkami  zarówno z Ossuccio, jak i z sąsiedniego Lenno. Obydwie miejscowości leżą u nasady półwyspu Balbianello (pisałam o nim tutaj przy okazji notatki o willi tej samej nazwy) skąd widzimy na stoku góry dwa wyróżniające się obiekty: po prawej stronie duży, jasny budynek zabytkowego opactwa Acquafredda a po lewej, na wysokości wyspy zwanej Isola Comacina, położone nieco wyżej sanktuarium i nitkę drogi, przy której stoją kaplice. Sam kościół wzniesiono na wysokości 419 m n.p.m. na urwisku ponad skalistym wąwozem. Podobno dużo wcześniej, za czasów rzymskich, było to miejsce kultu bogini Cerery, później, w czasach chrystianizacji regionu miejsce zostało skojarzone z Matką Boską. W XIV wieku zaczęto tu czcić figurę Madonny, uznaną z cudowną po tym, jak wedle legendy pewna głuchoniema pasterka, która znalazła ją w górach, odzyskała słuch i mowę. Ówcześni mieszkańcy okolicy przenieśli statuę do wioski, skąd w niewiadomy sposób zniknęła i ponownie znaleziono ją w górach. Uznano to za widomy znak woli boskiej i w miejscu jej ponownego odnalezienia wzniesiono kościół, którego budowę zakończono w początkach XVI wieku. 

Kaplice Sacro Monte powstały dopiero w XVII i XVIII stuleciu, prawdopodobnie z inicjatywy braci franciszkanów. Większość z nich zbudowano dzięki hojności miejscowych notabli o czym świadczą herby donatorów, widniejące na frontonach ponad drzwiami. Podobnie jak w Varese, różnią się one między sobą zarówno wielkością jak i formą architektoniczną, jednak są o wiele skromniejsze. Również sceny, które widzimy wewnątrz, mają wiele wspólnego z przypuszczalnym pierwowzorem, co nie dziwi, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż autorem większości figur jest Agostino Silva, którego ojciec Francesco (również rzeźbiarz) był zatrudniony przy realizacji Sacro Monte w Varese. Źródła nie podają zbyt wielu informacji na temat artystów, którzy tu pracowali, co jednak w niczym nie umniejsza wartości artystycznej tego obiektu. Poza nazwiskiem Agostino Silva, wymienia się malarzy Gian Paolo Recchi, Innocenzo Torriani oraz Salvatore Pozzi. Natomiast jeśli chodzi o architekturę kaplic, jest tu jeden charakterystyczny element, jakiego nie widziałam na innych Świętych Górach. Otóż część z nich ma obszerny ganek z portykiem, pod którym przebiega droga; idąc nie można ich ominąć, nie trzeba też zbaczać, aby zajrzeć do wnętrza, więc w ten sposób stapiają się one w jedną całość. Wejścia do poszczególnych kaplic zasłaniają podnoszone okienka i metalowe kraty, w niektórych tak gęste, że niewiele można przez nie dostrzec.

Jak już pisałam, Sacro Monte w Ossuccio mimo swojej barokowej architektury jest dość skromne, kaplice nie oszałamiają ilością detali, również ich wnętrza nie są tak okazałe, jak w Varallo, czy Varese. W sumie umieszczono w nich 230 figur naturalnej wielkości, wykonanych z terakoty i ozdobionych polichromią w jaskrawych kolorach. Oprócz postaci ludzkich są tu również aniołowie oraz zwierzęta a całość daje nam wyobrażenie o strojach i obyczajach epoki, w której owe rzeźby  powstały. W komentarzach o tej Świętej Górze często używa się włoskiego słowa "contadino" czyli "rolniczy" co ma podkreślić charakter okolicy i swojskość tego obiektu, gdzie okoliczni mieszkańcy idąc do pracy na pole, mogli po drodze wstąpić do kaplicy, aby zmówić cząstkę różańca.  W Ossuccio byłam dwukrotnie, raz na początku mojego pobytu we Włoszech i ponownie tuż przed wyjazdem. Podczas tej pierwszej wizyty kaplice były odremontowane na zewnątrz, lecz ich wnętrza przestawiały widok dość opłakany.

Freski się łuszczyły od wilgoci, podobnie farba, która pokrywała figury (ostatnie prace restauracyjne przeprowadzono tam w XIX wieku) do tego wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że na restaurację obiektu tego rodzaju potrzeba ogromnych pieniędzy i specjalnych zezwoleń, do tego prawdopodobnie oprócz działań typowo konserwatorskich należałoby przeprowadzić prace badawcze. Z satysfakcją dowiedziałam się, że wdrożono projekt przywrócenia temu miejscu jego dawnej świetności i tak się szczęśliwie złożyło, że podczas mojej drugiej wycieczki w te strony mogłam zobaczyć część kaplic już po renowacji. Co prawda, figury po tych zabiegach nieco rażą nowością, ale jest to efekt nie do uniknięcia, tym bardziej, że podobno nadano im pierwotne kolory; poza tym, prawdopodobnie dość szybko nabiorą one nieco patyny, która przyćmi ich jaskrawe barwy.
                                     
Cały proces podobno ma się zakończyć w tym roku i jest to bardzo dobra wiadomość, gdyż do Ossuccio przybywa wielu turystów, stanowi ono także obligatoryjny punkt na trasie szkolnych wycieczek dla dzieci z okolicznych miejscowości. Nie należy też zapominać o tym, że pielgrzymują tu liczni wierni, więc widok podobnego opuszczenia nie był absolutnie niczym budującym. Natomiast niewiele można poradzić na fakt, iż na przestrzeni wieków doszło do degradacji okolicznego pejzażu, gdyż powstało wiele ludzkich siedzib w najbliższym sąsiedztwie kaplic, zwłaszcza tych, stojących w początkowym odcinku drogi. Mimo to, przejście do sanktuarium nadal oferuje nam niezapomniane widoki na jezioro Como i leżące wokoło góry. Moja pierwsza wizyta miała miejsce wiosną, natomiast druga, wczesną jesienią (różnicę bez trudu można zauważyć na zdjęciach). Trudno orzec, w jakiej porze roku ta okolica wygląda piękniej, czy w subtelnej, błękitno - zielonej, wiosennej szacie, czy wtedy, gdy jezioro nabiera koloru kobaltu, góry mają barwę granatowo - szmaragdową a w powietrzu wirują delikatne nitki babiego lata i pierwsze złote liście. Przed kościołem jest spory taras a widok, jaki stąd się roztacza, jest wspaniałą nagrodą za trud wędrówki, stromą ścieżką wiodącą pod górę (który mimo wszystko jest raczej umiarkowany, gdyż różnica poziomów pomiędzy brzegiem jeziora a sanktuarium wynosi zaledwie dwieście metrów).

W kościele umieszczono ostatnią, piętnastą z kaplic, przedstawiającą ukoronowanie Marii, jako Królowej Niebios. Tu również znajduje się marmurowa rzeźba, uważana za cudowną, przedstawiająca Madonnę z Dzieciątkiem. Podobnie jak w Varallo i Varese, wierni przybywają tu prosząc o rozmaite łaski, zostawiają również liczne wota i pamiątki, wszystkie pieczołowicie przechowywane w jednej z kaplic. Jednak największa uroczystość w sanktuarium obywa się 8 sierpnia, gdyż jest to dzień, który tradycja wiąże z narodzinami Marii. W tym dniu przybywają tu z pielgrzymkami wielkie rzesze wiernych, nie tylko z całej diecezji Como, lecz również z sąsiednich rejonów.

Więcej zdjęć z Ossuccio> 

sobota, 1 września 2012

Lombardia. Miasto Como.



W ostatnich postach pisałam o Świętych Górach w Varallo i Varese, następnym miejscem tego rodzaju, jakie niegdyś widziałam i o którym chciałabym napisać, jest Ossuccio leżące nad jeziorem Como. Jednak uprzednio należałoby (jak sądzę) wspomnieć o najważniejszej miejscowości tego regionu, czyli o Como - mieście. Śmiało można powiedzieć, że jest ono jedną z największych atrakcji w północnych Włoszech, choć właściwie trudno tworzyć w tym względzie jakieś rankingi, gdyż ten kraj cieszy się tak ogromną ilością miejsc wartych, aby je zobaczyć, że chyba  nie starczyłoby na to całego życia. 

Podczas mojego wieloletniego pobytu na terenie Lombardii większość wolnych dni poświęcałam na wędrówki i zwiedzanie; oczywiście widziałam "małe co nieco", lecz nie ośmieliłabym się powiedzieć, że posiadłam naprawdę dobrą znajomość regionu i ciągle jest wiele miejsc, do których nie dotarłam z różnych powodów. Oczywiście, miał na to wpływ również fakt, iż niektóre polubiłam tak bardzo, że nie mogłam się oprzeć chęci, aby odwiedzać je po wielokroć. Również Como było jednym z nich, tym bardziej, że  stało się dla mnie bazą wypadową wielu górskich wędrówek. Pisząc o jeziorze Como nie wspomniałam nic o mieście, ponieważ jest ono warte tego, aby mu poświęcić osobną notatkę. Niezbyt odległe od Mediolanu (godzina jazdy pociągiem lokalnym) pełni rolę swoistej bramy pomiędzy Równiną Padańską i Alpami. Do Szwajcarii jest stąd przysłowiowy „rzut kamieniem” zaś spoza łańcucha łagodnych stoków Prealp widać te właściwe Alpy, skalne, pokryte śniegiem olbrzymy z przepięknym masywem Monte Rosa na czele. Miasto leży w dolinie otwierającej się na jezioro, pomiędzy dwoma łańcuchami zielonych wzniesień. To położenie sprawia, że można oglądać jego panoramę zarówno z okolicznych wzgórz, jak i podczas rejsu statkiem lub łodzią. Wzdłuż brzegu jeziora biegnie kilkukilometrowy bulwar a spacer po nim również dostarcza niezapomnianych widoków. Como to spore i  bardzo interesujące miasto. Posiada piękną starówkę, gdzie można podziwiać Katedrę - na pierwszy rzut oka skromniejszą niż mediolańska, która jednak po  dokładnym obejrzeniu zachwyca swoją elegancją i misternymi ornamentami. 

Jest  bardzo wysmakowana architektonicznie i zdobi ją o wiele mniejsza ilość detali (co w moich oczach jest raczej zaletą niż wadą). Niedaleko Duomo można też zobaczyć romańską bazylikę San Fedele i również romański, przepiękny kościół San Abbondio z niezapomnianymi freskami pokrywającymi wnętrze absydy. Starsza część miasta ze swoimi malowniczymi uliczkami i przytulnymi placami zachęca do odpoczynku przy jednym z wielu  stolików, wystawionych na zewnątrz z okolicznych barów i kawiarni. 
Mimo licznej rzeszy turystów miasto emanuje spokojem, nie ma tu tłumów ludzi na ulicach i rozgardiaszu, jaki spotyka się w Mediolanie. Como od stuleci ma ustaloną turystyczną markę i w związku z tym, jest tu wiele hoteli, również  bardzo ekskluzywnych. W samym centrum miasta znajduje się przystań dla statków, można też tam wynająć rower wodny lub motorówkę. 

Jednak podobnie jak w Wenecji, to co jest największą atrakcją, bywa też dużym utrapieniem... Nierzadko wody jeziora podnoszą się na tyle, iż zalewają ulicę wzdłuż bulwaru i sąsiadujący z przystanią centralny Plac Cavour. Pewnego lata miałam okazję widzieć miasto podczas takiego zalania; stało się to po wyjątkowo mokrej wiośnie, kiedy przez kilka tygodni deszcz padał prawie codziennie. W Como ludzie przemieszczali się po pomostach z desek a wejścia do okolicznych domów zabezpieczono workami z piaskiem. Stali mieszkańcy biadali, turyści mieli dodatkową atrakcję a najwięcej zyskały kaczki i łabędzie, które szybko próbowały zasiedlić nowe tereny. Nie było to pierwsze zdarzenie tego typu, więc Zarząd Miasta podjął decyzję o rozpoczęciu budowy „Piccolo Mosè”, tamy na wzór tej, którą zaprojektowano dla Wenecji. Kiedy widziałam Como po raz ostatni ( w 2011 roku) oddano do użytku część poszerzonego nabrzeża a w pozostałej, zasłoniętej płotem z desek, nadal toczyły się  prace.

W płocie umieszczono małe okienka, przez które można było zobaczyć, jak postępuje budowa. Po jej zakończeniu bulwar w centralnej części miasta zostanie poszerzony i nieco podniesiony co również ułatwi walkę z żywiołem ( w Biurze Informacji Turystycznej udostępniono wirtualny projekt całości). Mimo oczywistych korzyści i tzw. „siły wyższej” stojącej za tymi zmianami, było mi szkoda  dawnego bulwaru z jego staroświeckim wdziękiem. Na szczęście, po rozbudowie podobno mają wrócić na swoje miejsce urocze, metalowe balustrady w stylu „Liberty” z motywem koła sterowego. Wzdłuż bulwaru, szczególnie po zachodniej stronie jeziora, znajduje się wiele pięknych, historycznych willi. Część z nich jest nadal własnością prywatną, w innych mieszczą się  biura i urzędy  Zarządu Miasta oraz Prowincji.  Bulwar kończy się w parku przylegającym do willi Olmo.
  
Willa, bardzo okazała, z frontonem ozdobionym wspaniałą kolumnadą, zamyka panoramę lewej strony miasta. Obecnie jest ona miejscem reprezentacyjnych spotkań, zdarzeń kulturalnych oraz wystaw. Patrząc z otaczającego ją parku, po drugiej stronie zatoki widzimy niewielką, lecz bardzo elegancką białą sylwetkę klasycystycznej willi Geno a przed nią fontannę tryskającą z wód jeziora (jeśli mam być szczera, kiedy funkcjonuje wygląda naprawdę pięknie, jednak wyłączona, zwłaszcza przy niskim stanie wody w jeziorze, robi wrażenie dość koszmarne, gdyż przypomina wielką beczkę pokrytą warstwą smoły). Za nimi rozciąga się wzgórze, na którym leży miejscowość Brunate.

Można tam wjechać samochodem lecz są też inne sposoby, ambitny - pieszo korzystając z oznaczonego szlaku lub najbardziej ekscytujący, kolejką szynowo linową, działającą na zasadzie przeciwwagi (wagonik zjeżdżający w dół wciąga ten, który jedzie w górę). Kolejka powstała ponad sto lat temu, lecz nadal funkcjonuje bez zarzutu a dystans ok. 1 km pokonuje w ciągu niespełna siedmiu minut. Wzgórze, po którym się przemieszcza od strony miasta ma bardzo stromy stok, więc podczas jazdy niejednej osobie trochę cierpnie skóra na myśl o ewentualnej awarii... Jednak gdy się podziwia widok, jaki nam oferuje, jedyne co może przyjść do głowy to wszystkim znane przysłowie o Neapolu, po zobaczeniu którego można spokojnie umrzeć...  W miarę jak kolejka wjeżdża na górę nasz wzrok ogarnia coraz większą przestrzeń, miasto w dole i panoramę jeziora z pobielonymi śniegiem masywami alpejskich trzy - i czterotysięczników na horyzoncie (oczywiście, jeśli mamy szczęście i powietrze jest dostatecznie przejrzyste).

Tuż obok stacyjki w Brunate znajdują się dwa piękne, duże budynki. Kiedyś były to dobrze prosperujące hotele, obecnie  jeden z nich  przerobiono na apartamentowiec, zaś drugi, w którym niegdyś mieściło się również kasyno, jest zamknięty i niestety idzie w ruinę. Brunate jest nazywane balkonem Alp i rzeczywiście oferuje widok nie tylko na Alpy, ale również na lombardzką równinę oraz jej nieco wyżej położoną część zwaną Brianza z jeziorami Montorfano, Puisiano i Alserio. Podobno w bardzo pogodny dzień można stąd  przez lunetę zobaczyć Mediolan a nawet Madonninę na dachu Dumo. Jednak jest to informacja, której nie mogę potwierdzić i jak sądzę, jest to dość trudne do realizacji, gdyż zwykle nad Mediolanem unosi się chmura smogu lub foschia a ponieważ leży on na południe od Como, dodatkowo oślepia nas rozproszone światło słoneczne. 


Brunate ma jeszcze inną atrakcję, jest to Faro Voltiano, wieża w kształcie latarni morskiej, wzniesiona dla upamiętnienia Aleksandra Volty. Ten wielki fizyk, powszechnie znany uczony i wynalazca, urodził się właśnie w Como, w miejscowej rodzinie, należącej do lombardzkiej arystokracji.   
Z powodu wątłego zdrowia pierwsze lata życia spędził w Brunate, u swojej mamki (nota bene, początkowo uważano go za upośledzonego umysłowo, gdyż podobno nie mówił aż do piątego roku życia). Na kościele parafialnym w Brunate jest tablica upamiętniająca ten fakt, zaś w sąsiedniej uliczce znajduje się mały, bardzo skromny domek, w którym mieszkał mały Aleksander wraz ze swoją karmicielką i jej rodziną. Podobno to właśnie mąż owej kobiety, który był rzemieślnikiem wytwarzającym barometry, zaszczepił mu ciekawość do fizyki. W najwyższym punkcie wzgórza, ok. 2 km od stacji kolejki, znajduje się wieża widokowa, nazwana na cześć wielkiego uczonego jego imieniem.  Od wiosny do jesieni jest ona otwarta dla zwiedzających a z jej szczytu widać z jednej strony miasto Como, dużą część jeziora i wioski nieopodal włosko -szwajcarskiej granicy, zaś z drugiej  góry San Primo, Palanzone i Boletto w obszarze zwanym Triangolo Lariano, gdzie znajduje się  bardzo uczęszczany szlak turystyczny i kilka schronisk. Pokonując tę trasę na piechotę lub rowerem górskim można dotrzeć do Bellagio, miejscowości również cieszącej się wielką renomą. Samo "Faro" ma kształt ośmiobocznej latarni morskiej, która w sezonie turystycznym od zmierzchu do świtu emituje pulsującą wiązkę światła w kolorach włoskiej flagi.

Zdarzyło mi się widzieć ten piękny spektakl podczas wieczornego rejsu po jeziorze i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie! Mieszkańcy Como są bardzo dumni z Aleksandra Volty, swego wielkiego krajana; w mieście wzniesiono mu okazały pomnik, jest tu także interesujące muzeum poświęcone jego pamięci. Ma ono kształt antycznej rzymskiej świątyni a w jej wnętrzu można obejrzeć ekspozycję, na którą składają się plansze obrazujące życie i postęp prac uczonego, jak również ogromna ilość instrumentów z których korzystał. 
Są to eksponaty zarówno oryginalne, jak i zrekonstruowane, gdyż kilkadziesiąt lat temu część z nich uległa zniszczeniu podczas pożaru pawilonu wystawowego (przyczyną pożaru było podobno zwarcie instalacji elektrycznej). Ciekawostkę stanowi fakt, iż w muzeum nie ma sztucznego oświetlenia i w związku z tym, jest ono zamykane przed zapadnięciem zmroku. Aleksander Volta został pochowany w mauzoleum  w rodzinnej posiadłości nieopodal Como, w niewielkiej miejscowości Camnago - Volta.
Podczas moich wędrówek jeszcze niejednokrotnie natrafiłam na miejsca związane z Voltą. Również w Bellagio a także w bardziej na północ położonej miejscowości Gravedona, znalazłam tablice upamiętniające jego pobyt w zaprzyjaźnionych, arystokratycznych domach.
Inni wybitni ludzie związani z Como to dwaj Pliniusze - Starszy i Młodszy, doskonale znani miłośnikom historii starożytnej. Obydwaj urodzili się w rzymskiej osadzie Comum Novum (dzisiejsze Como), stąd też wiele miejsc, które tradycja wiąże z ich osobami nosi w swej nazwie przymiotnik „Plinio” lub  „Pliniana”.

Niegdyś okoliczna ludność nieźle żyła z hodowli jedwabników a samo Como przez długi czas było prężnym ośrodkiem jedwabnictwa; dziś miłośnicy ciekawostek związanych z włókiennictwem mogą obejrzeć w Como Muzeum Jedwabiu a w nim zapoznać się z procesem jego produkcji na przestrzeni dziejów oraz obejrzeć starsze i nowsze maszyny służące do tego celu. Również obecnie ta gałąź przemysłu jest tu kultywowana (choć na mniejszą skalę) a w sklepach można kupić piękny włoski jedwab; natomiast osoby lubiące polować na "okazje" zachęcam do pobuszowania na rynkowych straganach, gdzie można znaleźć tzw. resztki, czyli mniejsze i większe kupony tkanin jedwabnych i nie tylko.