Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty

środa, 26 października 2016

Lombardia. Val Ravella i Corni di Canzo



W poprzednim poście pisałam, że Canzo jest ślicznym i klimatycznym miasteczkiem; jego najbliższa okolica to piękne, choć niezbyt wysokie góry, przedzielone zalesioną doliną, od przepływającego przez nią potoku zwaną Val Ravella. W zasadzie nie mam pojęcia dlaczego piszę o tym dopiero teraz, choć wiążą się z nią jedne z moich pierwszych wspomnień o wycieczkach w Prealpy, jakie tam zrobiłam, gdy przez kilka miesięcy mieszkałam w pobliskim Caslino d'Erba. Wówczas w wolnym czasie często chodziłam pieszo po okolicy, trafiłam też do Canzo i Gajum. Polubiłam to miasteczko i często tam wracałam, nawet kiedy zamieszkałam w nieco bardziej oddalonym Limbiate, skąd do Canzo miałam godzinę jazdy pociągiem. Pewnego razu odwiedziła mnie moja przyjaciółka Renata, mieszkająca na równinie nieopodal Monzy, bardzo chciałam żeby odetchnęła czystym, górskim powietrzem i zobaczyła moje ulubione miejsca, więc wspólnie wybrałyśmy się do Canzo a następnie  poszłyśmy na długi spacer leśną mulatierą, wiodącą z Fonte di Gajum do schroniska Terz'Alpe.


Oczarowane urodą okolicy usiadłyśmy na pniach ściętych drzew leżących nieopodal obudowanego źródła, gapiąc się niczym dwie sroki na zielone stoki gór, które wtedy nie miały dla mnie żadnych nazw, były po prostu kilkoma anonimowymi wzniesieniami. Musiały minąć niemal dwa lata do chwili, kiedy zawarłam z nimi bliższą znajomość i mogłam je nazwać po imieniu: Monte Rai, Cornizzolo, Prasanto, Corni di Canzo...Co do tych ostatnich, nie było trudno dokonać ich identyfikacji, dwie skały przypominające kształtem rogi byka (corni) można zobaczyć z wielu miejsc w obrębie Triangolo Lariano, jak również podczas wycieczek statkiem po jeziorze Lario. W zasadzie skały są trzy - zachodnia, centralna i wschodnia, jednak ta ostatnia z daleka jest bardzo mało widoczna, dlatego właśnie dwie pierwsze nadają górze tę charakterystyczną sylwetkę. Podczas tamtego spaceru chyba połknęłam górskiego bakcyla, bo na dobre zaczęłam myśleć o tym, że chciałabym pójść dalej i wyżej, dotrzeć na szczyt z którego mogłabym popatrzeć na otaczający mnie świat...


Co prawda od początku mojego pobytu w tych stronach chodziłam na spacery w niższe partie gór, jednak to mnie nie zadowalało; w tamtej chwili, kiedy miałam je na wyciągniecie ręki, pragnienie wejścia na szczyt stało się moją idee fixe i w głębi ducha wiedziałam już, że nie spocznę aż przybierze ono realny kształt. Ktoś mógłby zapytać, co stało na przeszkodzie realizacji tego zamierzenia i dlaczego wydawało mi się to takie trudne? Pierwszym powodem była moja niedostateczna znajomość regionu, włoskich realiów oraz języka. Oczywiście, nieźle sobie radziłam w wielu sprawach dnia codziennego, jednak daleko mi było do tego aby czuć się pewnie i swobodnie w każdej nowej dla mnie sytuacji, tym bardziej, że w zasadzie nie miałam tam żadnego towarzystwa, na które mogłabym liczyć podczas takiej wycieczki. Brakowało mi też odwagi, żeby wypuszczać się na samotne wędrówki w bądź co bądź obcym kraju, tym bardziej, że nawet w naszych polskich górach byłam zaledwie kilka razy i zawsze z inną osobą o większym doświadczeniu w tej mierze.

Dopiero kiedy znalazłam zatrudnienie innej placówce, moja sytuacja w tym względzie zmieniła się diametralnie. Ponieważ w nowym miejscu pracy spotkałam kilka osób nieźle zorientowanych w tym temacie, więc mogłam porozmawiać z kolegami, którzy chętnie odpowiadali na moje pytania i dzielili się swoimi doświadczeniami. Żałowałam jedynie, że jeden z najlepiej poinformowanych mówił nie tyle po włosku, co lokalnym dialektem a do tego niezbyt wyraźnie, więc choć zmuszałam mój umysł do niesamowitego wysiłku próbując analizować na bieżąco jego wypowiedzi, niewiele z nich rozumiałam, co mnie straszliwie stresowało. Na szczęście inny kolega, rodowity Włoch obecny przy takiej rozmowie, powiedział mi na ucho, że czuje się równie niedoinformowany, to bardzo poprawiło mi humor i od tej chwili przestałam się czuć jak kompletna ignorantka. Miałam też to szczęście, że dogadałam się z jedną z koleżanek, która także miała ochotę na podobną wycieczkę; jedyną przeszkodą był grafik dyżurów, gdyż trudno nam było zsynchronizować nasze dni wolne od pracy. W ten sposób minęło kilka tygodni, aż pod koniec maja nadszedł ów upragniony dzień i wraz z Graziellą wsiadłam do pociągu jadącego w stronę Canzo. Pomaszerowałyśmy znaną mi  drogą do Fonte di Gajum i dalej, wzdłuż potoku Ravella a następnie w stronę Terz'Alpe i Corni di Canzo. Szlak  na szczyt nie jest trudny a ścieżka wygodna, więc mimo wysokości ponad 1000 m n.p.m. chodzą tam nawet rodziny z małymi dziećmi.


Spotkałyśmy jedną z nich, była to para Francuzów z trójką maluchów, dwoje starszych, wyglądających na jakieś cztery i sześć lat maszerowało na własnych nogach a najmłodsze, mające chyba około roku, ojciec niósł w nosidle na plecach. Szli bardzo wolno, ale widać było, że mają w tym względzie praktykę i z pewnością nie jest to ich pierwsza wyprawa tego rodzaju. Szczerze mówiąc, nieco im zazdrościłam, ponieważ dla osoby, która  tak jak ja całe życie mieszkała na nizinie, wspinanie się było dość trudne; miałam problem ze znalezieniem właściwego rytmu i wyregulowaniem oddechu, co powodowało, że szybko się męczyłam. Jednak mimo to dotarłyśmy na szczyt a widok, jaki się przed nami roztoczył, był naprawdę wart każdej fatygi! Poniżej miałyśmy zalesione północno - wschodnie zbocze góry, dalej leżała błękitna tafla jeziora Lecco a poza nią  Alpy Bergamskie z Grigną i Grignettą na pierwszym planie.


Wtedy jeszcze nie wiedziałam ile miałam szczęścia, że podczas tej pierwszej wycieczki okolica pokazała mi się całej krasie a nie opatulona zasłoną wilgotnego powietrza, jak to miało miejsce wiele razy podczas moich następnych wypraw w góry. Tamtego dnia pogoda była wspaniała, powietrze przejrzyste a po niebie płynęły piękne, białe cumulusy. Niestety, był to czas, kiedy nawet nie myślałam o robieniu zdjęć, również Graziella nie wzięła ze sobą aparatu fotograficznego, więc ten widok pozostał jedynie odbitką w archiwum mojej pamięci...(Zdjęcie zamieszczone powyżej w przybliżeniu przedstawia panoramę, jaką wtedy oglądałyśmy, jednak zostało zrobione rok później, nieopodal Ghisallo).  Poprzestałyśmy na przechadzce w pobliżu skalnych rogów wyrastających ze szczytu wzniesienia, bo choć można na nie wejść dzięki systemowi poręczy i łańcuchów, potrzebne jest do tego doświadczenie we wspinaczce oraz odpowiedni sprzęt a my nie dysponowałyśmy ani jednym ani drugim. 


Te wspaniałe wrażenia nieco zmąciła przykra przygoda, jaka mnie spotkała podczas drogi powrotnej, kiedy niebacznie zeszłam na chwilę ze ścieżki a po kilku krokach na moje nieszczęście natknęłam się na okazałego węża, pełzającego w trawie. Wąż chyba też nie był zadowolony ze spotkania, ponieważ oboje uciekaliśmy z tego miejsca równie szybko z tą różnicą, że on nie wrzeszczał ze strachu, jak to było w moim przypadku. Nie miałam czasu, aby mu się przyjrzeć, prawdopodobnie był po prostu nieszkodliwym zaskrońcem, jednak dla mnie to nie miało znaczenia, gdyż wydał mi się gadem co najmniej na miarę tego, który w herbie Sforzów pożera Saracena. To był jedyny niemiły moment tej wycieczki, na szczęście niebawem dotarłyśmy do schroniska Terz'Alpe, gdzie zanim ruszyłyśmy w drogę powrotną do Canzo, mogłyśmy wzmocnić nadwątlone siły filiżanką espresso. Obydwie byłyśmy zadowolone z tej wyprawy a nawet umówiłyśmy się na następną. Tym razem celem naszej wycieczki miała być góra Capanna Mara, leżąca nieopodal Erby, co zresztą doszło do skutku kilka tygodni później. Na Corni di Canzo już nie wróciłam, ale kilkakrotnie odwiedzałam różne szlaki w obrębie Val Ravella, gdyż w moich oczach była ona skończenie piękna i nie znajdowałam w niej nic, co by mnie raziło. Choć jest to miejsce bardzo popularne i uczęszczane, w dni powszednie spotyka się tam jedynie pojedyncze osoby. Przy takich okazjach większość ludzi przystaje na chwilę, aby się pozdrowić i zamienić kila słów na temat pogody czy szlaku; inni ograniczają się jedynie do krótkiego "salve" okraszonego uśmiechem.

Nie ma w tym nic wymuszonego, jest to raczej spontaniczny odruch wędrowców, których łączy ta sama pasja. Bardzo szybko przyswoiłam sobie ten obyczaj i muszę powiedzieć, że był to jeden z powodów, dla których w lombardzkich górach czułam się dobrze i bezpiecznie, nawet wtedy, gdy zaczęłam chodzić w pojedynkę. Zresztą podobnie rzecz się miała w niewielkich miasteczkach i wioskach na pogórzu; idąc za przykładem miejscowych, kiedy w wąskiej uliczce spotykałam kogoś oko w oko, zamiast przejść obojętnie wymieniałam z nim kilka słów pozdrowienia co czasem zamieniało się w pogawędkę. To zawsze procentowało - nie tylko natychmiastową poprawą nastroju; często przy tej okazji dowiadywałam się istotnych szczegółów o okolicy, albo otrzymywałam różne użyteczne rady. Włosi są narodem gościnnym i z sercem na dłoni (przynajmniej ja ich tak postrzegałam) być może czasem jest to nieco powierzchowne, jednak w przelotnych, niezobowiązujących kontaktach bardzo miłe. Ale wróćmy do Val Ravella - jest to nie tylko miejsce bardzo piękne, oprócz tego ma ono do zaoferowania wiele walorów poznawczych a osobom wierzącym daje okazję do wzruszeń natury religijnej. Reasumując, jest w stanie zapewnić wędrowcowi zarówno coś dla ciała, serca, ducha i umysłu. Pisałam już o aspekcie turystycznym, w następnych akapitach spróbuję opisać pozostałe walory, począwszy od poznawczego.


Otóż ta okolica jest bardzo ciekawa pod względem geologicznym i można tu znaleźć wiele interesujących mezozoicznych formacji skalnych pochodzenia morskiego, zawierających przeróżne skamieniałości, miedzy innymi liczne odciski dwuskorupowego mięczaka Conchodon. Lodowce, które się przemieszczały przez te tereny, pozostawiły liczne głazy narzutowe i depozyty morenowe. To spowodowało, że dzięki staraniom lokalnej społeczności w dolinie stworzono Sentiero Geologico, czyli geologiczną ścieżkę dydaktyczną. Dzięki temu, idąc wyznaczonym szlakiem, można zobaczyć min. ogromy zielonkawy serpentyn, pstrokate granity i gnejsy. Przy poszczególnych głazach umieszczono tablice ze szczegółowymi a jednocześnie bardzo przystępnie podanymi informacjami. Poza tym w Gajum, gdzie ścieżka ma swój początek, jest jej dokładny opis wraz z oznaczeniami poszczególnych elementów, jakie można zobaczyć podczas wędrówki, natomiast w  zabytkowym domostwie zwanym Prim'Alpe (lub Alpe Grasso) znajduje się centrum edukacji ekologicznej, więc Canzo i jego ścieżka jest obowiązkowym celem licznych, szkolnych wycieczek.


Sentiero dzieli się na dwie części, pierwsza kończy się nieopodal kaplicy San Miro, natomiast druga wiedzie dalej w góry, obok schroniska Terz'Alpe na wysokość ponad 1100 m, gdzie znajduje się Sasso Malascarpa, skała, która swoim wyglądem przypomina mur wzniesiony z gigantycznych głazów. Przejście całej ścieżki trwa 3- 4 godziny, więc jest to wycieczka na cały dzień. Ja niestety nie dotarłam do jej krańca, za to podczas moich wypraw na okoliczne szczyty kilkakrotnie przemierzałam różne jej etapy, więc przy okazji mogłam poszerzyć moją wiedzę w zakresie geologii i zaczęłam innym okiem patrzeć na otaczającą mnie przyrodę. Słyszałam też, że podobno Leonardo da Vinci malując swoją "Madonnę wśród skał" jako tło obrazu wykorzystał pejzaż Monte Cornizzolo, nie mam pojęcia, jakie miejsce konkretnie, jednak trudno się dziwić temu wyborowi, zważywszy na urodę okolicy. Leonardo, w czasach gdy mieszkał w Mediolanie dużo podróżował po Lombardii, więc nie wykluczone, że był także i w tych stronach...


Moim ulubionym punktem była Marmitta dei Giganti, czyli głęboka jama o żwirowym dnie, wypełniona krystalicznie czystą wodą o turkusowo -niebieskim kolorze. Podobne twory geologiczne nie są rzadkością na terenie Alp, gdzie czasami nazywane są też studniami diabła. Powstawały one, gdy woda spływająca z topniejących lodowców wprawiała kamienie i piasek ruch, te zaś obracając się drążyły zagłębienie w miękkiej skale. Większość z nich ma średnicę około metra i podobną głębokość, choć zdarzają się też dużo większe, mające od czterech do pięciu metrów średnicy, a głębokość nawet do sześciu. Marmitta w Val Ravella należy do tych mniejszych, ale mimo to, robi wrażenie dzięki czystości i barwie wody. Sentiero Geologico nosi imię Giorgio Achermanna, który był jej pomysłodawcą. Mimo, iż urodził się w Szwajcarii, został Włochem z wyboru, ożenił się z Włoszką i zamieszkał w niedalekiej  Erbie, gdzie zmarł w 1995 roku.


Giorgio Achermann pracował jako dziennikarz a zamiłowania był ekologiem, dzięki niemu na terenie Brianzy powstała organizacja Gruppo Naturalistico della Brianza, prężna organizacja, składająca się z ludzi działających na rzecz środowiska naturalnego. Achermann dobrze się zasłużył swojej przybranej ojczyźnie w zakresie ochrony środowiska, niestrudzenie pracując na rzecz podniesienia świadomości społecznej w dziedzinie ekologii. Muszę powiedzieć, iż bardzo mi zaimponował swymi działaniami, tym bardziej, że zaciekle (choć niestety nieskutecznie) walczył z projektem wzniesienia wieży przekaźnikowej na Monte Rai straszydła, o którym pisałam w poprzednim poście. Podczas moich krótszych i dłuższych spacerów na terenie Val Ravella, miałam okazję wędrować zarówno ścieżką w dolinie prowadzącą wzdłuż potoku, jak i wyżej położoną mulatierą, wiodącą przez las.


Ta mulatiera zaczyna się w Gajum a kończy na wysokości 800 m n.p.m. przy Terz'Alpe. Bardzo lubiłam chodzić tym szlakiem ponieważ po drodze mijałam pięknie położone Prim'Alpe ( lub Alpe Grasso) później dochodziłam do miejsca, gdzie można zobaczyć ruiny Second' Alpe (inaczej zwane Alpe Betulli lub Alpe del Sole, ze względu na wyjątkowo korzystne położenie na nasłonecznionym stoku ) domostwa, które ma swoją fascynującą historię, o czym napiszę nieco dalej, w związku z duchowym aspektem wędrówki w obrębie doliny. Tuż obok mijałam kapliczkę poświęconą San Miro a nieopodal jeszcze jedną, malutką i dość skromną. Ta mniejsza ma swoją ciekawą historię - otóż wznieśli ją członkowie grupy Rovers Scout z Medy, którzy umieścili w niej wizerunek San Girolamo  i napis wyryty na marmurowej tabliczce, który głosi:

Wysoko ponad ziemią my Rovers Scout wznieśliśmy tę kapliczkę ku czci naszego patrona San Girolamo oraz dla upamiętnienia naszego brata Felice.                         Klan Rovers Scout z Medy 16.10.1949


Zadumałam się nad tą tabliczką i nad tym, kim byli ci chłopcy z niedalekiej, lecz leżącej na równinie Medy, złączeni braterską przysięgą skautów i kim był Felice? Dlaczego odszedł tak wcześnie? Rovers Scout, czyli starsi skauci zwani we Włoszech Wędrowcami, mieli zwykle od 17 do 21 lat, co z pewnością nie jest wiekiem do umierania... Czy zmarł z powodu choroby, może zginął na froncie a może w jakimś tragicznym wypadku? Jednak najbardziej wzruszyło mnie to, że kapliczka była odnowiona i bardzo zadbana. Stały tam kwiaty oraz znicze, również jej otoczenie było uporządkowane, więc widać było, iż są osoby, które nadal pamiętają o tym miejscu i poświęcają mu swój czas...***

Podczas moich górskich wypraw niejednokrotnie się zdarzało, że przystawałam zachwycona i z trudem mi przychodziło rozstanie z jakimś fragmentem pejzażu. Natomiast w obrębie Val Ravella podobało mi się wszystko; idąc mulatierą wiodącą do Terz'Alpe mogłam do woli popatrzeć z góry na tę piękną, zalesioną dolinę, gdzie na wprost miałam Monte Prasanto, Monte Rai i Monte Cornizzolo.


W poprzednim poście wspominałam, że ze zbocza tej ostatniej wyrasta ogromna skała zwana Ceppo d'Angua; kiedy przechodziłam nieopodal, wręcz przytłaczała mnie swoim ogromem, jednak nie budziło to we mnie uczucia lęku, raczej wielki podziw dla tego tworu przyrody. Jej nazwa nawiązuje do legend o fantastycznych, wodnych istotach, zwanych "angue" lub "aguane"  i zapewne ma związek z przepływającym u jej stóp potokiem Ravella. Równie podobał mi się nasłoneczniony las na przeciwległym zboczu, ciągnący się wokół mulatiery; jest tam dużo drzew iglastych, więc ziemię zawsze pokrywa gruba warstwa brązowych szpilek, można tam też znaleźć wielkie, sosnowe szyszki, niejednokrotnie mające długość przekraczającą trzydzieści centymetrów. Mulatiera kończy się przy Terz'Alpe, gdzie wędrowiec musi dokonać wyboru: może iść dalej, w wyższe partie gór, albo zawrócić i wejść na tę część ścieżki geologicznej, która zmierza do Fonte di Gajum i San Miro. Po przejściu na drugą stronę potoku znajdziemy się w miejscu, skąd jeden szlak prowadzi w dół do Canzo a drugi w górę, do sanktuarium.

Ten drugi wariant  (jak to pisałam na wstępie) ma aspekt duchowy, gdyż jest związany z człowiekiem, który w tym miejscu spędził większą część swego życia a po śmierci został uznany za świętego. Nazywał się on Miro Paredi i przyszedł na świat w domostwie dziś znanym jako Second' Alpe (dlatego też wzniesiono tam kaplicę jego imienia, o której wspominałam powyżej). Jak pisałam, do naszych czasów z tych zabudowań pozostały jedynie ruiny; na szczęście w porę zostały zabezpieczone i oczyszczone z zarastającej je roślinności; zadbano także o ustawienie tablic poglądowych, dzięki czemu możemy zobaczyć z jakich pomieszczeń składało się obejście i jakie pełniło funkcje. Legenda mówi, że małżonkowie Paredi mieli około sześćdziesiątki, kiedy ich dziecko przyszło na świat, nic więc dziwnego, że uznano to za cud co znalazło odbicie w imieniu, jakie mu nadano. Nie ma zgody jeśli chodzi o rok jego urodzenia, jedne źródła podają 1306, zaś inne 1336 r. Tak, czy inaczej, Miro już jako dziecko został oddany pod opiekę bogobojnego pustelnika a kiedy dorósł, poszedł w jego ślady. Majątek odziedziczony po rodzicach oddał ubogim a sam wiódł życie eremity w grocie po drugiej stronie strumienia, leżącej niemal na wprost jego rodzinnego domu. San Miro poprzez swe modły kilkakrotnie miał sprawić, że po okresach posuchy spadały deszcze, co ratowało ludzi przed utratą plonów i śmiercią głodową.

Z tego powodu jest on nazywany "Santo della pioggia" czyli "Świętym od deszczu". Przypisuje mu się  modlitwę, którą w 1975 roku powtórzył papież Paweł VI, kiedy to długotrwała susza  trapiła wiele rejonów na całym świecie. San Miro pod koniec życia powędrował do Onno, skąd w cudowny sposób przeprawił się na drugi brzeg jeziora. Ponieważ nie miał pieniędzy, przewoźnik nie chciał go zabrać na swoją łódź; wtedy pielgrzym miał rzucić na wodę swój płaszcz, na którym pokonał wodne odmęty. (Jest tu zadziwiająca zbieżność z tym, czego miał dokonać San Giulio, o którym pisałam tutaj.) Następnie kontynuował swą wędrówkę po wschodnim brzegu jeziora, aż dotarł do Sorico, miejscowości leżącej na jego północnym krańcu, gdzie niebawem zmarł. W połowie XVII wieku nieopodal groty gdzie spędził większą część swego życia, wzniesiono małe sanktuarium i domek, dający schronienie braciom zakonnym sprawującym tam posługę kapłańską.  Z biegiem czasu cały obiekt uległ częściowej destrukcji, mimo to dotrwał do czasów, kiedy znaleźli się ludzie, którzy w 1994 roku podjęli prace renowacyjne, co upamiętniono wyryciem ich imion na niewielkim kamieniu wmurowanym w północną ścianę kościoła. Również dom mieszkalny wyremontowano, dzięki czemu dziś służy on pielgrzymom oraz osobom szukającym miejsca odosobnienia, gdzie można oddać się rozmyślaniom i modlitwie. Wysoko, w skalnej ścianie na wprost kościółka, znajduje się ciasna i ciemna jama z figurką Madonny; to wejście do groty, gdzie mieszkał San Miro.

Poniżej jest obudowane źródło, o którym wieść gminna głosi, że trysnęło ze skały dzięki modlitwie świętego a jego woda ma moc uzdrawiania niektórych chorób. Po prawej stronie sanktuarium, na zboczu Monte Cornizzolo, leżą wielkie, obłe głazy a pomiędzy nimi sączy się strużka wody zmierzająca do potoku Ravella. Zaczęłam się po nich wspinać niczym po monumentalnych schodach a kiedy znalazłam się na zboczu powyżej kościoła, znów zachwycił mnie widok, jaki roztaczał się z tego miejsca. Głazy stawały się coraz większe a droga coraz trudniejsza, więc dalsze wspinanie się po nieoznaczonym szlaku nie miało sensu. Zeszłam w dół i ruszyłam w stronę Canzo; po drodze minęłam jeszcze jedną kapliczkę poświęconą San Miro, tym razem wzniesioną na skale wyrastającej nieopodal drogi. Przez jakiś czas szłam wzdłuż strumienia, w jego łożysku płynęło niewiele wody, więc wielu wędrowców, którzy przechodzili tą drogą przede mną, układało jeden na drugim płaskie kamienie, ustawiając niewielkie kopczyki, które Włosi nazywają "ometti". Podobny zwyczaj może się komuś wydawać śmieszny i bezużyteczny, jednak od czasów, kiedy wniosłam mój pierwszy kamień na szczyt Monte Mottarone i dołożyłam go do do tych, które położyli inni, będący tam przede mną, ja również nigdy nie omieszkałam ustawiać podobnych kopczyków, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że padną ofiarą pierwszej niepogody.

Nie wykluczone, że ta czynność może się wydać bezsensowna, jednak dla mnie zawsze była wyrazem łączności, zarówno z miejscem, w jakim się znalazłam, jak i podobnymi do mnie przechodniami. Być może, u jej podstaw leży chęć zostawienia po sobie śladu na przebytej drodze, podobna do tej, która innych ludzi skłania do rycia napisów na drzewach lub ścianach, jednak zdecydowanie bardziej subtelna i pozbawiona elementu destrukcji a do tego dająca przyrodzie szansę na przywrócenie pierwotnego porządku. Jak zwykle podczas moich wycieczek w te strony, idąc wzdłuż potoku Ravella dotarłam do Gajum, gdzie zatrzymałam się na krótki odpoczynek. Lubiłam siadywać pod rozłożystymi drzewami nieopodal źródła, by słuchać szumu potoku płynącego w głębokim jarze. Kiedy zmęczona, lecz szczęśliwa wracałam do Canzo i zagłębiałam się w jego urocze zaułki, po wielokroć przystawałam, żeby jeszcze raz popatrzeć na piękny widok gór dominujących nad miasteczkiem jaki zostawiałam za sobą i na zawsze utrwalić go w mojej pamięci...

***
Tu pragnę zamieścić dopisek - dziś, 21 sierpnia 2023 roku, zupełnie przypadkowo trafiłam w internecie  na długą listę włoskich skautów, którzy odeszli z tego świata. Postanowiłam ją przejrzeć w nadziei, że znajdę na niej jakąś wzmiankę o Felice. 

Jak się okazało, mój trud został nagrodzony, gdyż z listy dowiedziałam się, że zmarły skaut nosił nazwisko Frigerio, dość popularne w Lombardii a przyczyną jego zgonu było utonięcie. Rzeczą, która mnie uderzyła, były dane na temat śmierci innych osób z listy, gdyż przy wielu nazwiskach były dość szczegółowe informacje - i tak kilka osób zginęło w różnego rodzaju wypadkach, podczas zamachów bombowych i trzęsień ziemi. Inni umarli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych, było też kilku takich, którzy zostali misjonarzami w Kongo, gdzie zostali zabici przez rebeliantów. Ciekawostką jest też to, że na tej liście jest kilka polskich nazwisk. 


Więcej zdjęć z Val Ravella można zobaczyć w albumie >


sobota, 8 października 2016

Lombardia. Wycieczka na Monte Cornizzolo.



Jednym z najdawniejszych wspomnień, jakie kojarzą mi się pejzażem Brianzy, jest widok Monte Cornizzolo, niezbyt wysokiego wzniesienia, leżącego na południowym skraju Triangolo Lariano.        
Jechałam wówczas pociągiem relacji Mediolan - Canzo-Asso, gdzie w małej miejscowości u podnóża Prealp, miałam podjąć moją pierwszą pracę na terenie Lombardii. Wtedy też zobaczyłam tę okolicę, która na przeciąg długich dziesięciu lat stała się moim miejscem do życia i w pewnym sensie moją małą, tymczasową ojczyzną. Jednak ta odległa przyszłość była jeszcze zakryta przed moimi oczami, za to patrząc przez okno pociągu, mogłam bez umiaru chłonąć obcy mi pejzaż i z zainteresowaniem spoglądać na tablice z nazwami kolejnych stacji.


Dziwiło mnie to, że niejednokrotnie były one dwuczłonowe, dopiero po pewnym czasie dowiedziałam się, że są to po prostu nazwy sąsiadujących ze sobą miejscowości, czasami położonych po dwóch stronach torów i na pierwszy rzut oka tworzących jeden organizm. Podróż trwała dość długo, pociąg zatrzymywał się często a kolejne miasteczka nie porażały urodą. Dopiero kiedy minęliśmy Seveso, okolica nabrała charakteru i wdzięku. Zabudowa, dotychczas ciągnąca się niemal nieprzerwanie i jedynie od czasu do czasu nieco rzednąca, stała się bardziej zwarta a granice miejscowości bardziej wyraźne. Za oknem coraz częściej ukazywały się zielone połacie pól i łąk, co pozwalało mojemu spojrzeniu biec dalej; dzięki temu mogłam dostrzec rozległe przestrzenie Brianzy i łańcuch gór zamykających horyzont.


Kiedy pociąg pokonywał odcinek drogi pomiędzy Arosio i Inverigo, po raz pierwszy ujrzałam charakterystyczną sylwetkę Mone Cornizzolo z rozpłatanym zboczem, gdzie pośród lasów porastających jej stoki, widać było wnętrze góry zbudowane z biało - różowego granitu. Ponieważ ten granit był poprzecinany poprzecznymi liniami zieleni z daleka wyglądało to niczym ogromy tort, z którego odkrojono solidny kawałek. Zorientowałam się, że był to teren kamieniołomu, gdzie warstwami wydobywano materiał, tworząc stopnie w ścianie wyrobiska. Gdy na stałe zamieszkałam w Lombardii, po pewnym czasie przywykłam do tego widoku, który mimo to, zawsze mnie frapował i niezmiennie kojarzył się z tortem. W przyszłości krążąc po okolicy, miałam okazję zobaczyć również zachodnią grań góry, wznoszącą się łagodnym łukiem w stronę szczytu. Mogłam wtedy dostrzec ścieżkę biegnącą po trawiastym zboczu, znajdującym się ponad linią lasu, leżącego u jej podnóża.


Tu muszę podzielić się fascynacją podobnymi widokami, które nieodmiennie sprawiały, że ogarniała mnie nieprzeparta chęć pójścia takim szlakiem; temu uczuciu zawsze towarzyszyła myśl, że wraz z kolejnymi pokonanymi metrami będzie mi dane zobaczyć wciąż więcej i więcej, że otworzą się przede mną pejzaże i przestrzenie, jakie jedynie przeczuwałam stojąc na dole... To pragnienie było motorem moich wypraw, pozwoliło mi zwalczyć początkowy lęk przed samotnymi wędrówkami i poprawić moją kondycję fizyczną. Dzięki temu pokonałam wiele moich ograniczeń, zyskałam wiarę w siebie i własne siły a także wewnętrzne przekonanie, iż jedynie ode mnie zależy, jakie wyzwania podejmę i czy wyjdę z nich zwycięsko. Dziesięć lat spędzonych w Lombardii było dla mnie okazją do wielu pięknych wycieczek, jednak zawsze miałam więcej planów, niż czasu dla ich realizacji, więc głównym problemem było dla mnie nie "gdzie", ale "kiedy" i "jak". Pytanie o to kiedy, miało też jeszcze jeden aspekt  - pogodowy. 


Pomijając dni, kiedy padało, albo zanosiło się na burzę, więc o wędrówce w góry nie mogło być mowy, trzeba było też zwrócić uwagę na afę, czyli obezwładniający upał połączony z wilgotnym powietrzem, gdyż powoduje to niebezpieczną dla zdrowia duchotę, mogącą skutkować niedotlenieniem i również nie sprzyja podobnym wyprawom, zwłaszcza jeśli w planie mamy robienie zdjęć. Na Monte Cornizzolo wybierałam się długo, ponieważ mając ją niemal w zasięgu ręki sądziłam, że kiedyś, kiedy nie będę mała czasu, czy ochoty na odleglejszą wyprawę, przyjdzie i na nią kolej, dlatego ten pomysł wciąż odkładałam na później. Dopiero podczas ostatniego włoskiego lata zdecydowałam, że teraz, albo nigdy. Mój pobyt nieuchronnie zbliżał się do końca a ja wciąż miałam w pamięci wspaniały widok, kiedy to poprzedniego roku zobaczyłam ją podczas lotu  samolotem, w sąsiedztwie masywu Corni di Canzo, gdzie wiele lat wcześniej po raz pierwszy miałam okazję podziwiać piękno Prealp. 


Lato tamtego roku nie rozpieszczało pogodą, także dzień, jaki przeznaczyłam na tę wycieczkę nie zapowiadał się dobrze, ranek był mglisty i słońce ledwie prześwitywało przez mleczne zasłony wilgoci. Mimo wszystko, miałam jednak nadzieję, że w ciągu dnia widoczność się poprawi, chociaż doświadczenie mi podpowiadało, że to jest to raczej nadzieja złudna. Kiedy dotarłam pociągiem do Erby, welon mgły nadal spowijał wszystko wokoło. Ponieważ nie chciałam zmieniać planu, nie bacząc na to, odważnie wsiadłam do autobusu jadącego do Eupilio, wioski leżącej u podnóża Monte Cornizzolo, na wysokości 383 m n.p.m.

Góra ta ma wysokość 1241 metrów, więc przewyższenie, jakie miałam do pokonania, wynosiło ponad 800 m, wiedziałam też, że od szczytu dzieli mnie mniej więcej siedem kilometrów i że prawdopodobnie przynajmniej na tyle samo muszę szacować drogę powrotną (miałam zamiar wracać innym szlakiem). Szybko znalazłam się na obrzeżach Eupilio, gdzie zatrzymałam się nieopodal małego kościółka. Najpierw zobaczyłam tam coś, co wyglądało na polowy ołtarz i chyba nim było w istocie a tuż obok, na ścianie niewielkiego, wiejskiego budynku, znalazłam pamiątkową tablicę ze zdjęciami dwóch mężczyzn. Napis, jaki na niej umieszczono, mówił o dwóch partyzantach, rozstrzelanych w tym miejscu przez nazistów. Ta wojenna historia wzbudziła moje zainteresowanie, więc po powrocie do domu przeszukałam internet i znalazłam na ten temat kilka informacji, z których wynikało, że pamięć tych poległych nadal jest otoczona szacunkiem miejscowej społeczności i przywoływana podczas lokalnych uroczystości patriotycznych, zaś w miejscu ich śmierci ludzie spotykają się celem wspólnej modlitwy (do tego służył ten polowy ołtarz).
Po wyjściu poza granice miasteczka, ruszyłam przed siebie asfaltową drogą prowadzącą w pobliże szczytu, gdzie znajduje się schronisko SEC "Marisa Consigliere"  a także teren działania lokalnego Aeroklubu, prowadzącego szkółkę lotniarską. W weekendy można tu spotykać również wielu rowerzystów, którzy na tej trasie skutecznie szlifują kondycję, ponieważ z racji sporego nachylenia i wielu ostrych zakrętów uchodzi ona za jedną z trudniejszych, jednak w dzień powszedni jest tu naprawdę spokojnie i wręcz bezludnie.


Asfaltowa droga prowadziła mnie  przez las, aż w pewnym momencie doszłam do na pozór opuszczonych zabudowań, gdzie napotkałam stado kóz. Bardzo lubię obserwować kozy, gdyż są to sympatyczne stworzenia, skłonne do różnych figlarnych zachowań. Także i tym razem miałam okazję popatrzeć na kózki, które naśladując koty wdrapały się na wielką stertę drewna, gdzie wylegiwały się w malowniczych pozach. Drugie kozie stado napotkałam, kiedy z drogi jezdnej zboczyłam na leśną ścieżkę. Szczerze mówiąc, nieco się wystraszyłam, gdyż zwierzaki  niczym szalone pędziły przez zarośla, robiąc przy tym sporo hałasu. Ponieważ były poza zasięgiem mojego wzroku, obawiałam się, że mogą to być dziki lub wataha bezpańskich psów, więc ścierpła mi skóra na myśl o takim niebezpiecznym spotkaniu.


Kiedy ujrzałam kozy, humor od razu mi się poprawił; tym bardziej, że zwierzęta  nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi i spokojnie zajęły się skubaniem trawy na niewielkiej polance. Po chwilowym postoju przewodnik stada zameczał rozkazująco i wszystkie, jak jeden mąż, rzuciły się galopem w krzaki. Poza kozami i ptakami, po drodze na szczyt nie napotkałam żadnego żywego stworzenia, szczęśliwie ominęło mnie także nieprzyjemne spotkanie z gzami, które na Monte Cornizzolo podobno potrafią  mocno dać się we znaki, do tego stopnia, że ta góra ma z ich powodu złą sławę. Pod tym względem miałam fart, za to pogoda kompletnie mnie zawiodła, wilgotnemu powietrzu daleko było do przejrzystości, sylwetki okolicznych gór były mocno rozmyte a dalsze szczyty leżące po drugiej stronie Jeziora Lecco, zaledwie majaczyły w głębi. Cała okolica parowała w ogromnym upale, więc również widok Brianzy z jej  uroczymi jeziorami Annone i Pusiano z pewnością wiele tracił z powodu niesprzyjającej aury.


Choć oczekiwałam czegoś innego, musiałam się z tym pogodzić, bo gdybym chciała czekać na lepsze warunki, ta wyprawa (oraz wiele innych) być może nigdy nie doszłaby do skutku. Jak już niejednokrotnie wspominałam, podczas upalnego lata dobra widoczność w Lombardii to rzadkość a ja,  mając w miesiącu jedynie kilka wolnych dni, musiałam się kontentować tym, co przyniosła pogoda, albo zostać w domu, na  co oczywiście nie miałam najmniejszej ochoty. Oprócz słabej widoczności spotkała mnie jeszcze inna, niezbyt miła niespodzianka; otóż miałam zamiar wejść na szczyt górską ścieżką widoczną z dołu na zachodnim zboczu i sądziłam, że bez trudu znajdę miejsce, w którym się ona zaczyna, więc nie przyłożyłam się należycie do czytania opisu szlaku w internecie. Początkowo wędrowałam po asfaltowej drodze prowadzącej do schroniska; tym sposobem wyszłam poza linię lasu, aż znalazłam się na wysokości, gdzie zaczynają się górskie pastwiska i znalazłam tam punkt orientacyjny, jakim jest wielki, ponad stuletni buk.


Tu gdzieś powinna zaczynać się owa ścieżka tak dobre widoczna z dołu, zastanawiałam się, czy powinnam jej szukać w prawo, czy też w lewo od drzewa, lecz ani rusz nie mogłam sobie tego przypomnieć, więc na chybił trafił poszłam w prawo. Niestety, była to zła decyzja, gdyż wejścia na ścieżkę nie znalazłam. Przeszłam już około kilometra po asfalcie, kiedy za kolejną serpentyną, w oddali, nieco po lewej stronie, ujrzałam  szczyt góry, co niezbicie świadczyło o tym, iż pomyliłam drogę. W tej sytuacji mogłam wrócić w pobliże starego buka i na  nowo rozpocząć poszukiwania, albo pokornie maszerować dalej w stronę schroniska. Uważam, że chodzenie w góry asfaltową drogą to coś, co kompletnie mija się z celem, ale w tym wypadku poddałam się ze względu na stratę czasu, jaka mi groziła, gdybym znowu zaczęła błądzić po zboczu, tym bardziej, że musiałam myśleć o znacznie dłuższej drodze powrotnej. Byłam z tego powodu zła na siebie niczym osa i w tym momencie nawet jadowite gzy nie miałyby przy mnie żadnych szans. Mimo wszystko, poszłam dalej przed siebie i w niedługim czasie dotarłam w pobliże schroniska wzniesionego przez SEC (Societa Escursionisti Civatesi). Przez chwilę pokręciłam się po okolicy, obejrzałam niewielką kapliczkę oraz zabytkowy kamienny krzyż, leżący nieopodal, miałam też okazję popatrzeć z góry na romański kompleks świątynny San Pietro al Monte, gdzie byłam rok wcześniej, o czym pisałam tutaj.


Teraz pozostało mi jedynie wejść na wierzchołek góry, co też uczyniłam, tym razem idąc po dobrze  ubitej gruntowej  ścieżce. Okazało się, że na tej wysokości słońce świeci dość ostro, lecz za to o wiele łatwiej się oddycha, gdyż opary wilgoci pozostały poniżej. Na szczycie wzniesiono duży, metalowy krzyż, będący także odgromnikiem, posadowiony na okazałym, cementowym cokole, na którym umieszczono pamiątkową tablicę. Pod tym symbolem kultu zastałam stadko złożone z kilku owiec; przez chwilę obserwowałam je z zaciekawieniem z powodu ich dość zaskakującego zachowania.
Otóż trzy owieczki chyba próbowały szukać odrobiny schronienia przed upałem, więc jedna z nich stanęła w cieniu postumentu a dwie inne schowały głowy pod jej brzuchem. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, ale byłam pełna uznania dla sprytu tych zwierząt.


Ze szczytu mogłam popatrzeć na zachodnie zbocze, gdzie zobaczyłam stuletni buk i  ścieżkę, której początku nie mogłam znaleźć oraz okoliczne góry: Capanna Mara, długi grzbiet pasma Monte Bolettone, ciągnący się aż do Como, Monte Barzaghino, Monte Scioscia i kilka pomniejszych pagórków. Daleko w dole widziałam miasteczko Canzo, gdzie miałam zamiar zakończyć moją wędrówkę a nieopodal  na wprost Corni di Canzo; za nimi, w gęstych oparach wilgoci, zaledwie mogłam się domyślać zarysów obu Grigni. Po stronie wschodniej dostrzegłam białą nitkę drogi prowadzącej na Monte Rai, gdzie na szczycie ustawiono potężną wieżę antenową. Monte Rai to ciekawe miejsce, na jej zboczu znajdują się formacje skalne, które chętnie bym zobaczyła, nie mówiąc o panoramie okolicy, jaka się stamtąd roztacza, więc przez chwilę rozważałam zmianę planu.


Jednak po chwili zastanowienia zrezygnowałam tego z pomysłu; co prawda z Monte Rai także można dojść do Canzo, ale moja i tak długa droga powrotna wydłużyłaby się jeszcze bardziej a poza tym mam ogromną awersję do wszelkich anten oraz przekaźników; źle się czuję  w ich pobliżu i z reguły unikam, jak przysłowiowego ognia. Na ścieżkę do Canzo trafiłam bez trudu, więc ochoczo ruszyłam w dół, aż doszłam do ogromnej skały wyrastającej ze zbocza, zwanej Ceppo dell'Angua. Ponieważ wcześniej kilkakrotnie byłam w dolinie u podnóża Monte Cornizzolo, nie raz miałam okazję podziwiać tę fascynującą formację przypominającą ogromną głowę cukru. Tym razem ku mojemu wielkiemu zadowoleniu mogłam popatrzeć na nią z drugiej strony i po raz kolejny zadziwiła mnie jej wielkość; choć byłam dość blisko, drzewa rosnące na niej wydawały się maleńkie, niczym krzaczki.


Cale północne zbocze Monte Cornizzolo jest porośnięte mieszanym lasem z przewagą drzew liściastych, więc szło mi się bardzo przyjemnie, chociaż stroma i kamienista ścieżka wymagała ciągłej uwagi. O tym że było naprawdę niebezpiecznie, przekonałam się, kiedy mój wierny kijek kilkakrotnie uchronił mnie przed przyspieszonym zjazdem na tylnej części ciała. Niebawem doszłam do koryta malowniczego strumienia Ravella, gdzie latem ciurka niezbyt szeroka strużka wody, lecz jego szerokość i wygładzone kamienie w łożysku świadczą o tym, że kiedy zacznie padać deszcz, ta strużka zamieni się w wielokrotnie szerszą, rwąca rzekę. Przeszłam przez strumień po prowizorycznej przeprawie ułożonej z dużych, płaskich kamieni i wyszłam na ładną, brukowaną drogę, będącą częścią geologicznej ścieżki dydaktycznej. Ta zaprowadziła mnie do miejsca zwanego Fonte di Gajum, gdzie oprócz polany ze stołami i ławami piknikowymi oraz restauracji z zapleczem hotelowym, znajduje się źródło, od którego to miejsce wzięło swą nazwę.


Ponieważ miałam zamiar w miarę szybko dotrzeć na dworzec w Canzo, po krótkim odpoczynku i napełnieniu butelki źródlaną wodą ruszyłam w dalszą drogę. Canzo-Asso jest dobrze skomunikowane z Mediolanem, jeździ tu lokalny pociąg, który zatrzymuje się w Boviso - Masciago, skąd do domu, gdzie mieszkałam miałam pięć minut drogi. Canzo, choć ma niezbyt wielu mieszkańców, jest dość rozległe; to śliczne, pełne zieleni malownicze miasteczko z licznymi ładnymi willami i domkami ukrytymi w zadbanych ogrodach. Oprócz tego, posiada bardzo ładne centrum historyczne z wieloma domami liczącymi sobie ponad sto lat. Te domostwa w większości przeszły gruntowną restrukturyzację, więc ich mieszkańcy mogą korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, jednak z przyjemnością zauważyłam, że w bramach prowadzących na podwórka pozostawiono zabytkowe, drewniane odrzwia. Bardzo lubiłam Canzo, bywałam tam dość często i szczerze mówiąc, nieco zazdrościłam jego mieszkańcom. Swego czasu, nawet zastanawiałam się, czy nie podjąć pracy w tamtejszym RSA, czyli domu opieki dla osób starszych i przewlekle chorych.

Powstrzymała mnie świadomość tego, że po ciepłych miesiącach nadchodzą jesienno - zimowe szarugi i krótkie dni, kiedy sytuacja zmienia się radykalnie i życie w takim miejscu staje się dość monotonne a z Canzo do większych miejscowości jest dość daleko. Jednak tym razem mogłam cieszyć się latem i jego urokami, co prawda zrobiłam wiele kilometrów, ale byłam bardzo zadowolona z tej wycieczki. Miałam satysfakcję, że wreszcie doprowadziłam do skutku dawno powzięty zamysł i choć pomyliłam drogę, to po raz kolejny mogłam popatrzeć ze szczytu na okolicę a do tego porównać dwa odmienne światy, czyli południowe i północne zbocze góry. 

Pomiędzy Monte Cornizzolo, Monte Rai i masywem Corni di Canzo rozciąga się przepiękna  dolina Val Ravella, warta tego, aby jej poświęcić odrębną notatkę, dlatego też niebawem jeszcze raz wrócimy w te strony. 

Więcej zdjęć z tej wycieczki można obejrzeć w albumie>

niedziela, 14 lutego 2016

Lombardia. Val Perlana - bazylika San Benedetto, fascynujący zabytek zagubiony w górach.



Val Perlana, to głęboki wąwóz, przecinający z góry na dół górskie pasmo, zwane Monti di Tremezzo. Nazwa doliny pochodzi od strumienia Perlana, wpadającego do jeziora Como, pomiędzy niewielkimi miejscowościami Lenno i Ossuccio. Źródło strumienia znajduje się na Monte Galbiga (1698 m) będącej częścią długiego łańcucha wzniesień, jakie widzimy po lewej stronie, kiedy płyniemy statkiem z Como do Bellagio. Choć od tej chwili minęło kilkanaście lat, nadal pamiętam mój pierwszy taki rejs, jakby to było wczoraj...


Widok zielonych, zalesionych stoków stromo schodzących w kierunku wody, z wioskami rozrzuconymi wzdłuż brzegu, oczarował mnie tak bardzo, że kiedy zamknę oczy, nadal go widzę siłą mojej wyobraźni... Wyższe partie gór to rozległe, trawiaste łąki, niegdyś będące pastwiskami, gdzie niejednokrotnie można napotkać budynki, jakie przed laty służyły za schronienie pasterzowi i jego zwierzętom. Dziś zdarza się, że są one przerabiane na letnie domy lub gospodarstwa agroturystyczne, lecz większość została opuszczona i powoli idzie w ruinę. Pamiętam, że podczas tego pierwszego rejsu poczułam przemożne pragnienie aby stanąć na szczycie tych wzniesień i żal mi ścisnął serce na myśl, iż pozostanie ono tylko w sferze marzeń... Jednak stało się inaczej, kiedy nieco oswoiłam się z włoskimi realiami, zaczęłam się zapuszczać w okoliczne góry; początkowo były to krótkie spacery, które z biegiem czasu przerodziły się w coraz dłuższe, całodzienne wyprawy.

Jedną z nich była wycieczka do San Benedetto, kościoła o niemal tysiącletniej historii, przy którym niegdyś znajdował się niewielki klasztor braci benedyktynów. 
Jest to cenny zabytek budownictwa romańskiego, wzniesiony z wapienia wydobywanego z kamieniołomów w niedalekim Moltrasio. Jego budowniczymi byli mistrzowie kamieniarscy, którzy przeszli do historii jako magistri comacini i intelvesi (wspominałam o nich kilkakrotnie w moich postach min. tutaj). Leży on w połowie zbocza Monte Galbiga, na wysokości 810 m; dotarcie do niego nie jest szczególnie trudną wyprawą, choć miejscami ścieżka pnie się bardzo stromo. Do San Benedetto można dojść zarówno z Ossuccio, jak i z Lenno, idąc po lewej lub po prawej stronie wąwozu, można też rozpocząć wędrówkę w jednej miejscowości a zakończyć w drugiej zataczając przy tym koło. Dzięki temu wycieczka jest bardziej urozmaicona, gdyż po drodze można odwiedzić Sacro Monte di Ossuccio (pisałam o nim tutaj) i piękne Sanktuarium Madonna del Soccorso, natomiast pod koniec wycieczki zboczyć do klasztoru zwanego Abbazia dell' Aquafredda, wzniesionego na obrzeżach Lenno.
Na taką właśnie wyprawę wybrałam się w towarzystwie dwóch znajomych Włoszek, Silvany i Aldy, mieszkających w jednej z sąsiednich miejscowości nieopodal Limbiate.

Do Como dotarłyśmy lokalnym pociągiem a następnie pojechałyśmy autobusem do Ossuccio, gdzie rozpoczęłyśmy nasz trekking. Ścieżka poprowadziła nas pomiędzy kaplicami Sacro Monte, dzięki czemu miałam okazję zobaczyć je ponownie a także porównać ich obecny stan z tym, w jakim je widziałam po raz pierwszy.
Na przestrzeni tych kilku lat, które minęły od mojej pierwszej wizyty, wykonano tam wiele prac konserwatorskich a rzeźby odkurzono i zrekonstruowano. Wcześniej Sacro Monte przedstawiało widok dość opłakany, natomiast po renowacji nieco razi nowością i jaskrawymi barwami (co podobno jest zgodne z jego pierwotnym wyglądem) jednak pocieszające jest to, że ten cenny zabytek sztuki sakralnej znajdujący się na liście UNESCO nie ulega dalszej degradacji. Poświęciłyśmy też nieco czasu na odwiedzenie Sanktuarium i krótki odpoczynek na jego pięknym tarasie, skąd jest wspaniały widok  na jezioro Como. Pogoda nam dopisała, był początek października, kiedy to we Włoszech zaczyna się złota jesień; zwykle w tym czasie nadal jest bardzo ciepło, ale już nie upalnie a liście powoli zmieniają swą barwę. W powietrzu nie widzi się foschii, więc często jest ono wprost kryształowo przejrzyste, co sprawia, że kolory stają się głębokie i nasycone, w stopniu mogącym przyprawić o zawrót głowy kogoś, kto podobnie jak ja, nigdy nie miał dość oglądania tego przepięknego pejzażu.

Po chwili wytchnienia ruszyłyśmy w dalszą drogę; początkowo szłyśmy mulatierą, pomiędzy poletkami otoczonymi niskimi murkami wzniesionymi metodą "al secco" pośród pachnących ziół, drzewek oliwnych i laurowych krzewów. Dalej poprowadziła nas wygodna ścieżka, biegnąca pomiędzy zielonymi pastwiskami; na koniec weszłyśmy w gęsty las, porastający zbocze góry. Tu już było widać pierwsze oznaki jesieni, liście kasztanowców zaczynały zwijać się i płowieć a niewielkie brzozy na skraju szlaku, niczym złociste fontanny wystrzelały pomiędzy ciemnozielonymi świerkami. Dzień był przepiękny, powietrze lekkie i niezbyt wilgotne, więc z radością, choć nie bez pewnego wysiłku, szłyśmy w górę. Jak wspominałam na wstępie, ścieżka miejscami pnie się dość ostro, więc co jakiś czas zatrzymywałyśmy się, żeby wyrównać oddech. Cała trasa ma długość około trzynastu kilometrów; można rzec, iż jest to niezły kawałek drogi, zważywszy, że do pokonania jest także 600 m przewyższenia. Nasz szlak prowadził  zboczem głębokiego wąwozu, aż do chwili, kiedy przekroczyłyśmy wąski strumień San Benedetto, toczący w dół swe wody i tworzący niewielkie kaskady w łożysku wypełnionym skalnymi odłamkami. Nieopodal znalazłyśmy małą tabliczkę, upamiętniającą turystkę, która w tym miejscu straciła życie skutkiem upadku ze skarpy; ta smutna pamiątka przypomniała nam, że nigdy dość ostrożności na górskich szlakach.


Okazało się, że do opactwa było już niedaleko i po przejściu niewielkiego odcinka drogi wyszłyśmy na otwartą przestrzeń. W głębi rozległej polany, na tle zielonego zbocza łańcucha Monti di Tremezzo, po drugiej stronie wąwozu ukazała się nam szara bryła kościoła i niewielki budynek dawnego klasztoru. Opactwo San Benedetto na pierwszy rzut oka nie oszałamia swoją urodą, architektonicznie jest dość skromne i mało ozdobne, wręcz prymitywne, lecz według mnie, właśnie ten aspekt w połączeniu z jego historią daje nam poczucie, że patrzymy na coś zupełnie wyjątkowego. Wygląda, jak by je wzniosły ręce niezbyt wyrafinowanych budowniczych, skupiających się przede wszystkim na jego funkcji użytkowej; jednak kiedy przyjrzymy mu się uważnie, zadziwi nas nie tylko precyzja w obróbce kamiennych elementów oraz ich doskonałe dopasowanie, ale także sposób, w jaki związano budynki z pochyłym, nierównym terenem, świadczący o wiedzy i kunszcie ówczesnych architektów.  Dla ozdoby świątyni przydano jej dwa rzędy arkatur oraz bloczki kamienne, ułożone ukośnie niczym zęby piły, odcinające tympanon od fasady. Ponad drzwiami widać okrągły zarys, który być może niegdyś był rozetą, choć uboga sylwetka kościoła nie wskazuje na to, że ten zamysł mógł być kiedykolwiek zrealizowany.


Podobna skromność i umiarkowanie cechuje trzy absydy; centralna, największa a nich, ma trzy otwory okienne typu monofora i cztery półkolumny połączone rzędem arkatur; dwie mniejsze, znajdujące się po jej obu stronach wyglądają podobnie z tą różnicą, że mają jedynie pojedyncze okna. Dzwonnica, wzniesiona na bazie kwadratu, jest kompletnie pozbawiona ozdób i wszystko wskazuje na to, że pełniła również rolę wieży obserwacyjnej. Obok kościoła wznosi się mały budynek niegdyś będący klasztorem, obok są ruiny dawnych zabudowań gospodarczych a na skarpie na wprost kościoła znalazłyśmy wkopaną w zbocze dawną piwnicę oraz źródło obudowane kamieniami.


Jak już pisałam, całość przedstawia się bardzo skromnie i świadczy o tym, że było to miejsce nie tyle przeznaczone do życia spędzanego na modlitwie i kontemplacji, co poświęcone przede wszystkim pracy fizycznej. Niegdyś na zboczu tych gór znajdowały się pastwiska i pola uprawne, dopiero później, kiedy zostały opuszczone i zaprzestano ich kultywacji, wziął je w swoje posiadanie bujnie rosnący las. Społeczność zakonna przetrwała w tym miejscu jedynie dwa stulecia; kiedy poniżej powstał klasztor i kościół Acquafredda,  opactwo przestało pełnić swoją funkcję a zakonnicy opuścili je definitywnieW następnych stuleciach było używane przez okolicznych wieśniaków jako schronienie dla zwierząt i ludzi, aż powoli zamieniło się w niemal kompletną ruinę. Na szczęście, nie doszło do jego całkowitego upadku, ponieważ w połowie XX wieku podjęto prace nad zabezpieczeniem kościoła, co jednak tylko na krótko poprawiło sytuację tego zabytku.

Dzięki wieloletnim wysiłkom lokalnej społeczności, w latach osiemdziesiątych XX wieku  ponownie podjęto się restrukturyzacji obiektu, która tym razem dała lepsze wyniki i pozwoliła nie tylko na należyte zabezpieczenie świątyni oraz klasztoru, ale przywróciła temu miejscu również jego wymiar duchowy. Co prawda dziś w klasztorze nikt nie mieszka, lecz mimo to, kościół nadal pełni swą dawną funkcję i kilka razy do roku odprawia się w nim nabożeństwa.
Miałyśmy szczęście, ponieważ zastałyśmy kościół otwarty; idąc nie miałyśmy pewności, że tak będzie, jednak ku naszej radości mogłyśmy wejść do jego wnętrza. Muszę powiedzieć, iż  mimo swojego surowego wystroju zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie, nie sposób było nie zachwycić się prostotą tej świątyni, którą jeszcze bardziej podkreślały współcześnie dodane elementy, doskonale wpisujące się w jej styl: kamienny ołtarz, proste, nieliczne meble służące do odprawiania liturgii oraz ławki wykonane z surowego drewna i świeczniki z kutego żelaza. Wchodząc do kościoła, zauważyłam granitową płytę, umieszczoną tuż przed wejściem niczym swego rodzaju próg, gdzie wyryto znak równoramiennego krzyża wpisany w okrąg, rzecz, jakiej nie widziałam nigdy dotąd. Tuż za drzwiami, w przedsionku kościoła, znajduje się niewielka kolumna z kropielnicą, wykonaną współcześnie z terakoty. Niestety, oryginalna, wyrzeźbiona w białym marmurze z Muso, została skradziona w latach 70-tych XX wieku.

Mówi o tym tablica umieszczona w pobliżu; nie kryję, że ów napis był dla mnie świadectwem nie tylko ludzkiej podłości i zachłanności, lecz także tego, co w ludziach najlepsze - starania, aby ocalić od ruiny i zapomnienia to, co kiedyś inni podobni nam, stworzyli przed  wieloma wiekami...
Wszystkie trzy długo chodziłyśmy po kościele. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, oglądałyśmy jego nawy, oddzielone rzędami ciężkich, kamiennych kolumn tworzących arkady o łagodnie wysklepionych łukach, drewniane belki stropu dźwigające kamienne płyty dachu i patrzyłyśmy przez małe okienka na świat rozświetlony słońcem. Wnętrze nie jest otynkowane, nie ma tam żadnych fresków ani ozdób, na których mogłoby spocząć nasze oko. Mimo to, jak nigdy dotąd, odczułam tam duchowy wymiar świątyni, której nie trzeba przydawać niczego więcej, ponieważ ona sama w sobie jest skończona, pozostając niemal częścią natury, tak, jak jest nią górska grota. Sądzę, że moje dwie towarzyszki miały podobne odczucia, bo także nie przejawiały żadnej chęci do opuszczenia tego niezwykłego miejsca. Na chwilę przysiadałyśmy w zadumie na ławkach, obserwując grę światła i cienia pomiędzy kolumnami, aby za moment ponownie wstać, jeszcze raz przejść wszerz i wzdłuż wnętrze kościoła, żeby popatrzeć przez jego wąskie okienka na pełną słońca dolinę.

Żal mi było opuszczać tę świątynię, gdyż w jej chłodnym, cienistym wnętrzu poczułam się częścią jej niemal tysiącletniej historii. Było to tak piękne i niespodziewane, że kiedy wychodziłam na zewnątrz, miałam wrażenie, że dobrowolnie wyrzekam się czegoś cennego, czego już nigdy nie zaznam...Jeszcze raz obeszłam kościół wokoło i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ponownie przekroczyłyśmy strumień Perlana, po czym przeszłyśmy na drugą stronę wąwozu. Stąd jeszcze raz mogłyśmy spojrzeć na szare mury San Benedetto, wznoszące się pomiędzy drzewami. Miałyśmy do przejścia kilka kilometrów, należało się pośpieszyć, ponieważ południe minęło dość dawno a nas czekała jeszcze  podróż powrotna. Cieszyłam się, że idziemy inną drogą, ponieważ po wyjściu z gęstego lasu od czasu do czasu znajdowałyśmy się na otwartej przestrzeni, co pozwalało nam patrzeć na szafirowe  wody jeziora w dole, półwysep z willą Balbianello i czerwone dachy zabudowań Lenno.  Na drugim brzegu jeziora Como, widać było jak na dłoni zielone stoki gór w obrębie Triangolo Lariano a w głębi za nimi, szary masyw Grigni, który zaczynał nabierać pomarańczowej poświaty od promieni słońca,  powoli chylącego się ku zachodowi. W miarę jak schodziłyśmy coraz niżej, przybywało domostw posadowionych na obrzeżach Lenno, otoczonych bujnymi ogrodami; na chwilę przerwałyśmy wędrówkę, żeby wstąpić do opactwa Aquafredda  (napiszę o nim przy innej okazji) i po niedługim czasie doszłyśmy do centrum miasteczka. Zeszłyśmy na nabrzeże, gdzie postanowiłyśmy odpocząć przed dalszą  podróżą w ogródku przytulnej kawiarenki z pięknym widokiem na jezioro.


W sumie miałyśmy za sobą pięć godzin marszu (co prawda podzielonego na dwa etapy, bo w kościele spędziłyśmy sporo czasu) i trzynaście kilometrów drogi, więc po tym wysiłku przyszła nam ochota na mocną kawę i sporą porcję lodów. Zjadłyśmy je bez żadnych wyrzutów sumienia, gdyż należała się nam ta drobna nagroda za osiągnięcie celu wyprawy. Nasza satysfakcja z niej była tym większa, że dzień był bardzo piękny, opactwo okazało się naprawdę fascynujące a do tego, choć szłyśmy razem po raz pierwszy okazało się, że ta wspólna wędrówka była całkiem udana. Poniżej zamieszczam zdjęcie wąwozu Val Perlana, uważne oko dostrzeże niemal na jego środku (tuż pod białą strzałką)  maleńki, szary punkt pośród zieleni - to właśnie szczyt wieży kościoła, widoczny pomiędzy drzewami.


Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>