Aby uniknąć wycieczkowej monotonii, postanowiłam odświeżyć mój stary wpis z Bloxa na temat osiołków. Wtedy zadedykowałam go pewnej rodaczce, autorce bloga "Ogr i Osiołek w Irlandii" która, niestety, dość dawno temu zamilkła. Ponieważ podobnie jak ja była na emigracji, sądzę, że być może definitywnie wróciła do Polski... Oczywiście ta dedykacja jest nadal aktualna, bo to Jej sympatia do tych zwierząt i pseudonim, jaki przybrała, natchnęły mnie do napisania tego posta. Materiał miałam już wcześniej, więc skwapliwie skorzystałam z nadarzającej się okazji. Moja "ośla przygoda" na dobre rozpoczęła się podczas pobytu we Włoszech. Oczywiście, jako dziecko widziałam osiołki w ZOO, ale szczerze mówiąc, wówczas nie zrobiły na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia.
Zresztą, jak to wszyscy wiemy, osiołek (poza tym z bożonarodzeniowej stajenki) nie jest zwierzęciem cieszącym się szczególnym zainteresowaniem, czy estymą. Nie wiadomo też właściwie, dlaczego właśnie on stał się synonimem głupoty... Trudno to zrozumieć, chyba że za jej dowód uznamy niestrudzoną pracę tego gatunku na rzecz człowieka, który często, gęsto, nie karmi go jak należy, a do tego niejednokrotnie okłada kijem. Oprócz tego posądzanie o złośliwy upór i lenistwo, też wydaje mi się na wyrost. W końcu każde stworzenie ma swój instynkt samozachowawczy i broni się jak może! Gatunek ludzki, sam niedoskonały, lubi przypinać łatki innym kreaturom i ustanawiać stereotypy na swoją miarę. Kiedy jako dziecko czytałam "Kubusia Puchatka" Kłapouchy i Mama Tygrysica byli moimi ulubionymi bohaterami. Samego Kubusia niezbyt lubiłam, bo zawsze uważałam, że jest zbyt łakomy, no i ten mały rozumek... Kiedyś, na początku mojego pobytu w Lombardii, zdarzyło mi się wędrować na piechotę w okolicy Erby, miasta leżącego u podnóża Prealp.
Jak zwykle, piesza wędrówka była dla mnie okazją do rozmyślań, więc dusza moja bujała w obłokach, podczas kiedy ciało mechanicznie przebierało nogami. Raptem poczułam ostry zapach stajni, a po chwili jakiś przeraźliwy głos zmroził mi krew w żyłach. Kiedy doszłam do siebie po przeżytym wstrząsie, stanęłam oko w oko z grupą osiołków, które pasły się za płotem. Wtedy po raz pierwszy, lecz nie ostatni, miałam okazję widzieć te miłe zwierzaki. Od tamtej pory spotykałam je wielokrotnie i na ogół zawsze zatrzymywałam się, żeby na nie popatrzeć i zrobić zdjęcie, jeśli któryś miał ochotę aby mi pozować. Lubię ich miękkie pyski, długie uszy i ufne, spokojne oczy. Nie ukrywam, że boję się zwierząt większych ode mnie i właśnie osiołek był pierwszym zwierzęciem, któremu podałam coś do zjedzenia, nie myśląc przy tym, że może mi odgryźć rękę.
Kiedy Marta zobaczyła zdjęcie, jakie zamieściłam obok, skomentowała je mówiąc:
"O, ośle dziecko!".
Faktycznie, trudno tak nie pomyśleć, widząc jego nieporadność,
i duży, jeszcze niekształtny, łebek. Jest to jedno z pierwszych zdjęć, jakie zrobiłam i jestem do niego bardzo przywiązana. Pozdrawiam wszystkich, którzy lubią zwierzęta a osiołki w szczególności.
A tak po cichu i między nami, myślę, że każdy z nas chociaż raz w życiu usłyszał, że jest bliskim krewnym Kłapouchego.....
Mam nadzieję, że osobom, które przeczytały ten wpis spodobają się "moje" osiołki.
Jak zwykle zapraszam wszystkich do albumu, gdzie jest więcej zdjęć osiołków (zaplątał się tam także ich przyrodni brat, muł) >