poniedziałek, 29 lipca 2013

Lombardia. Triangolo Lariano - "Muro di Sormano".


Niemal od pierwszej chwili, kiedy przyjechałam do Lombardii Triangolo Lariano, czyli trójkątny, górzysty obszar rozciągający się pomiędzy dwoma ramionami jeziora Como (Lario) stał się jednym z moich ulubionych miejsc, gdzie zawsze ciągnęło mnie serce. To tam po raz pierwszy z bliska zobaczyłam Prealpy, tam też chodziłam na  moje pierwsze górskie wyprawy. U podstawy tego trójkąta, na jego przeciwległych stronach leżą dwa duże miasta - Lecco i Como, a na wierzchołku Bellagio; popularna od wieków, urocza miejscowość wypoczynkowa. Teren ów, pięknie ukształtowany przez wędrujący lodowiec, porastają bukowo - kasztanowe lasy, a dwa najwyższe wzniesienia w tym rejonie to Monte Palanzone (1436 m) i Monte San Primo (1683 m). U podnóża Prealp znajduje się kilka miast i miasteczek, a na ich zboczach przytuliło się wiele malowniczych wiosek. W środku trójkąta znajduje się płaskowyż pooddzielany niewielkimi wzniesieniami na trzy odrębne części, noszące nazwy Piano di Nesso, Piano di Tivano oraz Piano di Sormano. 

Przez cały sezon wiosenno -letni, aż do pierwszych dni października, przyjeżdża tu wiele osób, żeby uprawiać trekking albo pojeździć na rowerze górskim. Oczywiście nie brakuje też wygodnickich preferujących mniej aktywny wypoczynek, przybywających samochodem na piknik lub żeby poopalać się na górskich łąkach. Nadciągają też liczne grupy "centaurów"( jak mówią Włosi) czyli motocyklistów na swoich mechanicznych rumakach. Do podnóża gór dojeżdża także lokalny pociąg z Mediolanu, a jego ostatni przystanek to Asso, miasteczko leżące w kotlinie pomiędzy górami. Właśnie w Asso zaczyna się droga, która prowadząc serpentyną w górę od wioski do wioski, dociera do najwyżej położonego Sormano i biegnie dalej, aż do płaskowyżu noszącego tę samą nazwę. Piano di Sormano w dni powszednie jest miejscem raczej spokojnym, natomiast w weekendy kłębią się tam prawdziwe tłumy ludzi, którzy przy okazji zasilają kasę miejscowego restauratora. Dodatkową atrakcją jest niewielkie, lecz w pełni profesjonalne obserwatorium astronomiczne. Na wprost niego, na skraju drogi, znajduje się pokaźny głaz z tabliczką i medalionem przedstawiającym głowę mężczyzny.

Jest to pomnik upamiętniający postać Vincenzo Torriani, pomysłodawcy "Muro di Sormano"  jednego z etapów wyścigu kolarskiego wokół Lombardii, zwanego "Giro di Lombardia". Ten wyścig to chyba jedno z najstarszych przedsięwzięć tego typu, gdyż liczy sobie (bagatela!) ponad sto lat, zaś "Muro di Sormano" to podobno najtrudniejszy górski etap, jaki mogą przebyć ścigający się cykliści. "Muro" jak nietrudno zgadnąć to po prostu ściana, więc nazwa mówi sama za siebie... Ponieważ moim ulubionym środkiem lokomocji są własne nogi, postanowiłam sprawdzić na piechotę co się kryje za tą "ścianą". Po przyjeździe pociągiem do Asso wsiadłam do autobusu jadącego w kierunku Sormano. Taka jazda po włoskich górskich drogach to bardzo ekscytujące przeżycie, gdyż są one dość wąskie, zakręty ostre, a widoczność znikoma. Mimo to, wiele osób jeździ "na wariackich papierach", np. prowadzi jedną ręką, rozmawiając przy okazji przez telefon.

Kierowcom autobusów również nie brakuje animuszu, w związku z tym pasażerowie mają się jak ulęgałki w siatce, a do tego na każdym zakręcie są ogłuszani ostrzegawczym klaksonem. Sormano, to spora i zadbana wioska letniskowa, położona na dość znacznej wysokości. Od szczytu wzniesienia, gdzie zwykle znajduje się meta wyścigu, dzielą ją mniej więcej dwa kilometry i około 300 m przewyższenia. Kiedy doszłam do jej ostatnich zabudowań, zobaczyłam przed sobą zbocze, po którym prowadziła droga na płaskowyż. Nie wyglądało jakoś szczególnie groźnie, więc z ufnością ruszyłam przed siebie i po chwili doszłam do rozwidlenia dróg. W prawo prowadziła lokalna droga jezdna, zaś ta po lewej, również asfaltowa, lecz zdecydowanie węższa, to był właśnie początek "ściany płaczu".

Tuż obok znajdowała się spora polana, na której grupa Cyganów urządziła sobie piknik. Było wszystko co jest potrzebne dla udanej imprezy na świeżym powietrzu, dymiące grille, koce oraz huśtawki z opon samochodowych zawieszonych na gałęziach. Cyganie we Włoszech nie cieszą się szczególną sympatią i trudno się oprzeć wrażeniu, że ani im, ani nikomu innemu nie zależy na ich faktycznej integracji. W związku z tym, w dalszym ciągu w większości prowadzą koczowniczy tryb życia, gromadnie przemieszczając się swoimi samochodami z miejsca na miejsce. Z reguły mieszkają w przyczepach campingowych lub prowizorycznych szałasach, które stawiają na obrzeżach miast i żyją w tych zaimprowizowanych osiedlach, aż do chwili, kiedy lokalna społeczność zmęczona nachalną żebraniną i drobnymi kradzieżami, powoduje, że są oni usuwani siłą poza obręb gminy i ponownie podejmują swój exodus. Co prawda, część Cyganów próbuje się osiedlić na stałe i buduje sobie zupełnie przyzwoite domy, niejednokrotnie nawet otoczone murem, jednak z reguły jest to robione "na dziko"(maniera powszechna w całym włoskim społeczeństwie) więc zdarza się, że w momencie, kiedy ktoś się w tym zorientuje (czasem po upływie kilkunastu lat) są one burzone, a mieszkańcy wypędzani. Jest to prawdziwy węzeł gordyjski, tym trudniejszy do rozwiązania, że po przyjęciu Rumunii do UE rozpoczął się masowy napływ Cyganów z tego kraju.


To właśnie początek etapu Muro di Sormano, widoczne tu napisy mówią o  historii wyścigu. Miałam problemy z ich przeczytaniem, gdyż trudno je ogarnąć wzrokiem; miałam też wrażenie, że przytaczane są tu różne motywujące sentencje, jednak podważałabym ich przydatność z powyższego względu. Jeśli ja, idąc powoli miałam problemy z ich odcyfrowaniem, to co tu mówić o kolarzach jadących ze sporą prędkością i skupionych na tym co się dzieje wokoło nich?

To jeden z dalszych fragmentów etapu, tu napisy są bardzo czytelne, przypominają nazwiska zawodników i osiągnięte przez nich wyniki. Na tym zdjęciu widać, jak stromo wznosi się droga, również dla mnie było to dość trudne podejście, mimo iż nie musiałam pedałować na rowerze a do pomocy miałam mój kijek trekkingowy.


Te niezbyt wysokie góry oddzielają Triangolo Lariano od pagórkowatej Brianzy i płaskiej Doliny Padu. W słoneczny dzień jest to przepiękny widok, gdyż nad całym terenem unosi się złoto - błękitna poświata.
                                                                              
A to panorama Sormano na tle gór. Ten szpiczasty wierzchołek na środku to Corni di Canzo, za nim w głębi są skaliste Grigne i Resegone leżące na wschodnim brzegu Lago di Lecco. Natomiast po prawej stronie widzimy wydłużony grzbiet Monte Rai i Monte Crnizzolo, miejsce mojej ostatniej górskiej wycieczki  we Włoszech.

Droga w tym miejscu była naprawdę stroma, więc miałam wrażenie, że za moment zacznę się podpierać nie tylko kijkiem, ale również własnym nosem. Zapewne nie bez znaczenia było to, iż po niemal roku spędzonym w Polsce na moich ukochanych Mazurach, straciłam nieco na kondycji. Z zazdrością patrzyłam na muskularnego pana w średnim wieku, który bez żadnego wysiłku, raźnym krokiem pomykał w górę; jednak prawdopodobnie był to trening zawodowca lub przynajmniej zaawansowanego amatora, przemierzającego tę trasę nie po raz pierwszy, wiedzącego jak rozłożyć siły. Mimo mojej nie najlepszej formy, ja również posuwałam się do przodu, rozkoszując przy tym przepiękną pogodą, czystym powietrzem i wspaniałą panoramą okolicy. Ostatni odcinek drogi jest bardzo stromy, więc poczułam ogromną ulgę, gdy wreszcie zobaczyłam przed sobą szczyt wzniesienia z charakterystyczną kępą wysokich drzew. Pod tymi drzewami znajduje się płyta z napisem upamiętniającym to zdarzenie -


Sto lat wyścigu wokół 
Lombardii 
1905-2005
Muro di Sormano
 
9 października 2005 r 
Była niedziela, więc na płaskowyżu zjawiło się  mnóstwo ludzi korzystających z pięknej pogody. Przeciskając się wśród parkujących samochodów dotarłam do niewielkiego placyku, będącego właściwie skrzyżowaniem dróg, gdzie zwykle znajduje się meta tego wyczerpującego wyścigu.

Docierając do krańca etapu ja również osiągnęłam mój cel, więc w nagrodę zjadłam wspaniałe lody zakupione w miejscowej restauracji, trochę też pospacerowałam ścieżkami wiodącymi po zielonej połoninie, skąd był wspaniały widok na odległy szczyt Monte Palanzone i trawiaste zbocza San Primo ( o wycieczce na tę górę pisałam tutaj ) po czym wyruszyłam w  powrotną drogę.


Oczywiście przed odejściem obowiązkowo obejrzałam pomnik dedykowany Vincenzo Torriani, zasłużonemu działaczowi, o którym wspominałam uprzednio.
Oto moje tłumaczenie napisu, który widnieje na pomniku:

-1124m- Tu kończy się "Ściana Sormano" najtrudniejszy etap górski międzynarodowych wyścigów kolarskich. Maksymalny kąt nachylenia - 25%. Autorem pomysłu był Vincenzo Torriani, patron wyścigu "Wokół Lombardii" i innych przedsięwzięć pod egidą dziennika "Gazetta dello Sport". Trasę etapu zrealizowano pod kierownictwem inżyniera Angelo Testori, syndyka Sormano.

Kamień położono 24 kwietnia 1997 roku z inicjatywy Administracji Lokalnej oraz Stowarzyszeń Obywatelskich Sormano.

Teraz pozostało mi jedynie wrócić do Sormano a  ponieważ ze względu na czas nie miałam wielkiego wyboru, wbrew moim zwyczajom poszłam tą samą drogą, którą przyszłam na górę. Jednak nie był to powód do narzekania, gdyż tym razem idąc bez wysiłku, mogłam  na nowo cieszyć oczy pięknym widokiem okolicy oraz soczystą zielenią drzew i zapachem ziół bujnie kwitnących po obu stronach drogi.








W sumie wycieczkę zaliczam do udanych, choć dobry humor nieco mi popsuł lokalny autobus, o którym w godzinie odjazdu nie było ani widu, ani słychu. Jedynie obecność innych osób wyczekujących wraz ze mną na przystanku dodawała mi otuchy. Ponieważ był to ostatni autobus w rozkładzie jazdy, oczami duszy widziałam siebie, jak maszeruję pięć kilometrów drogą w dół do Asso, straszona przez przejeżdżające samochody Na szczęście autobus wreszcie się zjawił, choć z dość znacznym opóźnieniem. Mimo wszystko, był to dobrze spędzony dzień, nie tylko ze względu na fakt, iż widziałam to bądź co bądź, historyczne miejsce, lecz przede wszystkim na ładną pogodę, która pozwoliła mi nacieszyć się wspaniałą panoramą gór w okolicy Lecco z masywem Grigni w głębi.


Więcej zdjęć w albumie Zdjęcia Google>

środa, 24 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka c.d.

Po pierwszym, w zasadzie przypadkowym pobycie w Camogli, postanowiłam, że pojadę tam ponownie w najbliższym, możliwym terminie. Tak też się stało, kiedy prognoza meteo zapowiadała słoneczny i dość ciepły dzień, wsiadłam do pociągu i przed południem znowu byłam w miasteczku. Jak poprzednio przywitało mnie piękną, słoneczną pogoda, jednak tym razem wiał bardzo silny wiatr, więc na głównej ulicy czuło się przeciąg, niczym w dobrze funkcjonującym kominie. Inny też był nastrój, z uwagi na to, że był to dzień powszedni, na ulicy panował większy ruch, choć zapewne nie widziało się takiego tłumu ludzi, jaki tu można spotkać w pełni turystycznego sezonu.

W niedługim czasie ponownie znalazłam się w porcie. Tym razem nie tylko obeszłam go wokoło, lecz również poszłam aż do końca długiego, betonowego molo, pełniącego rolę falochronu, gdzie od strony morza znajdują się ogromne skalne i betonowe bloki, podczas sztormowej pogody stanowiące dodatkową zaporę dla fal. Na jego krańcu  jest niezbyt duża latarnia morska; żałowałam, że muszę wyjechać z Camogli przed zmrokiem, więc nie zobaczę jej pulsującego światła...Z portu przeszłam do kościoła, który poprzednio obejrzałam jedynie pobieżnie. Podczas tej wizyty poświęciłam mu więcej uwagi, tym bardziej, że (co się rzadko zdarza po za czasem trwania mszy) w związku z pracami porządkowymi zapalono w nim światło. Kościół, dość skromnie zdobiony na zewnątrz, ma bardzo bogaty wystrój wewnętrzny, pełen złoceń, zaskakujących w tym niewielkim przecież, miasteczku. Inna rzecz, która mnie zadziwiła już za pierwszym razem, to kokieteryjne żyrandole - skonstruowane ze szklanych, kolorowych paciorków, kojarzące  się raczej z pałacowym salonem a nie z wnętrzem świątyni. Podobne żyrandole widziałam w San Fruttuoso, gdzie szczerze mówiąc, wydawały mi się kompletnie nie na miejscu, w połączeniu z surowym stylem Opactwa. Przyszło mi do głowy, że być może, jest to dar jakiegoś okolicznego producenta, specjalizującego się w tego rodzaju wyrobach, a może lokalna moda? Oprócz kościoła obejrzałam jeszcze raz zamek i okoliczne zaułki. Pod arkadami domów przylegających do portu znalazłam liczne pracownie i sklepy, gdzie podobnie jak w Portofino, oferowano pamiątkowe obrazy i obrazki, wykonane we wszystkich możliwych technikach. Po zwiedzeniu portowej części miasteczka, przeszłam do tej położonej wzdłuż nadmorskiego bulwaru.

W przeciwieństwie do głównej ulicy i portu, gdzie wiatr niemal urywał mi głowę, na plaży panował błogi spokój a wiatru nie czuło się prawie wcale. Zastanawiałam się, jak to możliwe, czy jest to wpływ jakiegoś specyficznego mikroklimatu, czy obecności zwartych i dość wysokich budynków z tej strony miasta? Pomyślałam też, że chyba nie bez powodu to miejsce nosi nazwę "Golfo di Paradiso" czyli Niebiańska (Rajska) Zatoka, gdyż zastałam tam wiele osób korzystających z tego błogosławieństwa natury. Za kościołem, na kamiennym murku - ławce, ciasnym rządkiem niczym ptaki na gałęzi, przysiedli starsi ludzie, wygrzewając się na słońcu w tym zacisznym miejscu. Pod tarasami bulwaru siedziała młodzież: zakochane pary, nastolatki zatopione w lekturze, a parę osób beztrosko spało na plaży, przy akompaniamencie szumiących fal. Nie brakowało też młodych matek z rozhasanymi dziećmi w różnym wieku. Szczególnie jedna rzuciła mi się w oczy (a raczej w uszy). Ze stoickim spokojem powtarzała swojemu synkowi wciąż to samo zdanie, monotonnie, niczym pęknięta, gramofonowa płyta - ..."solo sassi piccoli, ti ho detto, butta solo sassi piccoli ! " Czyli - ..."powiedziałam ci, rzucaj tylko małe kamienie, tylko małe! " bowiem jej potomek zabrał się do zasypywania morza wrzucając do wody kamienie z plaży.

Czym dłużej rodzicielka go napominała, tym większe kamienie zbierał i ciskał w fale. Jego młodsza siostra sekundowała mu dzielnie, a matka, niczym uparta kukułka w zegarze, powtarzała swą frazę bez żadnego realnego skutku. Na moje szczęście, po kilkunastu minutach przenieśli się w inne rejony i znów zapanował błogi spokój. Przysiadłam z gazetą na niezbyt wysokim murku i zagłębiłam się w lekturze. Byłam tak rozleniwiona ciepłem słońca i szumem morza, że zaczęłam zasypiać na siedząco. Marzyłam o tym, żeby wzorem innych osób wyciągnąć się na plaży i zapaść w drzemkę. Niestety, nie miałam koca ani ręcznika, więc zmusiłam się do kolejnej przechadzki. Patrzyłam przy tym uważnie pod nogi, gdyż po raz pierwszy widziałam plażę tego rodzaju. Kamieniste plaże nie są czymś wyjątkowym, tu jednak kamienie były dość szczególne. Wszystkie były raczej niewielkie, szare, doskonale gładkie, w większości poprzecinane białymi żyłkami, owalne lub okrągłe, albo przeciwnie, zupełnie płaskie. Patrząc na nie, zrozumiałam zamiłowanie Liguryjczyków do budowli w poprzeczne białe i grafitowe pasy. Sądzę, że po prostu naśladowali to, co widzieli w naturze, która sama podsuwa najpiękniejsze i najbardziej harmonijne wzorce.

Nawiasem mówiąc, prawdopodobnie leżenie na takim plażowym "kamiennym łożu" wcale nie musi być przykre, zważywszy na te łagodne, zaokrąglone kształty. Zabrałam kilka szczególnie ładnych kamyków do mojej kolekcji. Najbardziej podobał mi się ten, na którym znalazłam wzór przypominający skandynawską runę i drugi, wyglądający niczym jajeczko ptaka. Kiedy doszłam do końca plaży i przeszłam na leżący nieco wyżej bulwar, słońce zaczęło chować się za kościołem, dając mi znak, że czas myśleć o powrocie do Mediolanu. Pozostała mi jeszcze jedna misja do wykonania - degustacja lokalnego specjału, ciasteczek zwanych "camogliesi". Nie będę ukrywać, że z natury jestem wręcz patologicznym łakomczuchem, więc staram się unikać ciastkarni i lodziarni jak przysłowiowego ognia. Moje łakomstwo jest bowiem szczególnego rodzaju - budzi się jedynie na widok słodyczy. Kiedy zdarza się, że postanawiam kupić sobie coś słodkiego i wchodzę do sklepu, przeżywam prawdziwe katusze na myśl, iż muszę dokonać wyboru. Nie sposób przecież spróbować wszystkiego co wygląda zachęcająco i apetycznie, więc najczęściej wiję się przed ladą w męczarniach, budząc współczucie lub niechęć sprzedawców.

Jednak do tej pory nigdy nie uprawiałam tak tu popularnej turystyki gastronomicznej, mimo że we Włoszech większość regionów ma swoje specjały i zazdrośnie strzeżone przepisy, często chronione patentem, co sprawia, że wielu smakoszów podróżuje nawet wiele kilometrów tylko po to, żeby spróbować czegoś, co można zjeść lub kupić tylko w tej jednej miejscowości. O ciasteczkach z Camogli słyszałam niegdyś, lecz uleciało mi to z pamięci. Odświeżyła mi ją koleżanka z pracy, mówiąc, że "koniecznie, ale to koniecznie" muszę ich spróbować. Przy bulwarze w Camogli w prawie każdym budynku jest jakiś sklep lub lokal gastronomiczny. Tu też mieści się sklep firmy "Revello" która zajmuje się wypiekiem sławnych ciastek ( i nie tylko). Sklep jest dość skromny i absolutnie nie rzuca się w oczy.  Kiedy pokonałam pięć schodków i weszłam do środka, miły sprzedawca przywitał mnie szerokim uśmiechem. Gdy zapytałam o "camogliesi" z dumą wskazał na szklaną gablotkę, gdzie w rządkach, na maleńkich serwetkach z papierowej koronki, leżały niewielkie ciasteczka w kształcie kulek. Wyjaśnił mi, że jest ich osiem rodzajów, z czego cztery są wypełnione kremem. Poprosiłam, aby mi zapakował po jednym z każdego rodzaju.

Pan pochwalił moją decyzję, bowiem, jak stwierdził, każde ma inny i niepowtarzalny smak. Sklep jest wyposażony w kilka stolików, przy których można skonsumować zakupione produkty. Wybrałam jeden ze stojących na zewnątrz, aby jeszcze przez chwilę podziwiać zachód słońca. Na początek postanowiłam zadowolić się trzema ciastkami. Faktycznie, musiałam przyznać, że są nie tylko bardzo dobre, ale wręcz niezwykłe. To, co przede wszystkim zwraca uwagę, to duża ilość rumu użytego do ich wyrobu, gdyż jego smak góruje wyraźnie nad pozostałymi składnikami. Oprócz tego, każdy rodzaj ma inny składnik wiodący- orzech laskowy, gianduia (szczególny "aksamitny" rodzaj czekolady), pomarańcza, migdały lub amaretto.  Jak się dowiedziałam w sklepie, receptura jest bardzo starannie strzeżoną rodzinną tajemnicą istniejącej od 1964 roku firmy Revello. Jej właściciel na początku lat siedemdziesiątych opracował na własny użytek przepis na ciasteczka rumowe, które nazwał "camogliesi". Chociaż znalazł kilku naśladowców próbujących mu zrobić konkurencję, jak dotąd nikomu nie udało się stworzyć równie dobrego produktu. Co ciekawe, mimo że zjadłam je wszystkie (na dwie raty) to trudno mi o nich powiedzieć coś więcej, ponad to, że dosłownie rozpływają się w ustach.

Cztery rodzaje mają cienką skorupkę z ciasta nieco podobnego do ptysiowego, wypełnioną smakowitym kremem. Z zewnątrz też pokrywa je krem i czekolada oraz jakaś tajemnicza i bardzo smakowita posypka. Te bez kremu chyba są wykonane z ciasta z bardzo dużą domieszką mielonych migdałów lub orzechów, z której to masy utworzono niewielkie kulki "szczypnięte" przed włożeniem do pieca, co nadaje im charakterystyczny, nieregularny kształt. Chociaż do ich produkcji nie używa się konserwantów "camogliesi" mają długi, bo dwudziestodniowy okres przydatności do spożycia. Niestety, z wymienionych powyżej powodów nigdzie nie mogłam znaleźć oryginalnego przepisu, nawet przepis na "podróbki" jest niedostępny. Poniewczasie żałowałam, że nie wpadłam na pomysł, aby zrobić ciasteczkom pamiątkowe zdjęcie, no ale cóż, stało się ! Camogliesi są doprawdy świetne, jednak żeby być do końca szczerą, muszę wyznać, że nie zatarły wspomnienia o najwspanialszym ciasteczku mojego życia...

Wiele lat temu, jako młode dziewczę pojechałam z grupką przyjaciół do Budapesztu, który słynie ze wspaniałych kawiarni i cukierni w wiedeńskim stylu. Pamiętam, że weszliśmy do jednej z nich, niedaleko Mostu Małgorzaty, gdzie swoim zwyczajem stanęłam przed gablotką z ciastkami, oniemiała, niczym nieszczęsny osiołek z bajki, któremu "w żłoby dano". Z bólem serca wybrałam dwa ciastka, rezygnując z innych, o równie kuszącym wyglądzie. Pierwsze było, owszem, dobre, ale to drugie! Maleńkie, miało kształt naparstka i było od niego niewiele większe, całe pokryte jasno - różowym lukrem. Włożyłam je do ust i zamarłam... Pod lukrem był delikatny, nasączony ponczem biszkopt, wypełniony cudownym w smaku kremem z odrobiną kwaskowatej marmolady a całość tworzyła niespotykaną harmonię smaków. To był po prostu wielki odlot, od tamtej pory minęło ponad trzydzieści lat, lecz ja wciąż pamiętam smak ciasteczka "Mignon"... Wyznam też, że mimo iż Budapeszt zawsze był dla mnie miastem "do zakochania" to głównym powodem, dla którego chętnie bym go odwiedziła ponownie, jest myśl, iż być może cukiernia przy Moście Małgorzaty nadal serwuje te maleńkie cuda, o wdzięcznej i pieszczotliwej nazwie...
Jeśli też macie takie smakowite wspomnienia, to bardzo proszę, napiszcie o tym w komentarzach!

Oczywiście, jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć, chciałabym też zaznaczyć, że ich intensywny kolor nie jest wynikiem sztucznego "wyciągania" lecz naturalnym efektem spowodowanym zachodzącym słońcem, co w połączeniu z ciepłymi kolorami budynków dało taki właśnie rezultat.

Więcej zdjęć >

niedziela, 21 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka.



Camogli najpierw poznałam ze słyszenia; później kilkakrotnie przejeżdżam przez nie, jadąc wybrzeżem liguryjskim w stronę  południa. Spodobała mi się jego dźwięczna nazwa, lecz o samym miasteczku nie mogłam nic powiedzieć, gdyż leży ono na samym brzegu morza, natomiast tory kolejowe są usytuowane nieco wyżej, na zboczu góry. Z tego powodu z okna pociągu niewiele można zobaczyć poza dworcem, typową, liguryjską stacyjką z początku XX wieku, palmami, dachami domostw poniżej i morzem aż po horyzont. Po raz pierwszy znalazłam się tam w pewnym sensie przymusowo, kiedy wybierałam się do opactwa San Fruttuoso, gdyż właśnie z Camogli odpływa statek do Capodimonte (dla zainteresowanych podaję link do posta gdzie piszę o tej wycieczce tutaj).

Kiedy planowałam ten wyjazd, moi włoscy znajomi powiedzieli mi, że nie pożałuję, jeśli spędzę trochę czasu w samym miasteczku, gdyż jest to bardzo malownicza, typowa dla Ligurii miejscowość. Kiedy po dwu i półgodzinnej podróży, w sobotni poranek około godziny dziewiątej wysiadłam z pociągu, w Camogli panował jeszcze senny nastrój, choć słońce świeciło przepięknie a niebo miało kolor głębokiego turkusu. Był początek lutego; w Lombardii nadal panowała zima, więc miałam na sobie ciepłą, pikowaną kurtkę. Tu natomiast, nieliczne osoby, jakie napotkałam były przyodziane w nieco grubsze swetry, lub lekkie bluzy z polaru. Ponieważ pod kurtką również miałam taką bluzę, szybko przystosowałam się do sytuacji pakując wierzchnie okrycie do plecaka i ruszyłam przed siebie. Od stacji do portu prowadzi główna ulica miasteczka, wiodąca lekkim zakosem w dół, w kierunku morza. Zaledwie przeszłam jej niewielki odcinek, wiedziałam już, że to urocze miejsce znajdzie swój stały kącik w moim sercu i z pewnością zechcę tam wrócić. Zapewne to pierwsze, tak korzystne wrażenie, było związane z przepiękną słoneczną pogodą i cudowną atmosferą leniwego, wiosennego poranka, kiedy rybacy, którzy pracowali w nocy śpią smacznie, a inni mieszkańcy z racji soboty nie muszą się śpieszyć do swoich zwykłych zajęć. Wysokie domy, pomalowane na ciemnożółty i pomarańczowy kolor w blasku słońca wyglądały wspaniale. Zachwyciły mnie te wielkie kamienice, z niezliczonymi oknami, przysłoniętymi tradycyjnymi, dwuskrzydłowymi persjanami, drewnianymi, pomalowanymi na ciemnozielony kolor, z podnoszoną dolną częścią, co wewnątrz mieszkań zapewnia  zarówno cień, jak i przepływ powietrza. Takie persjany po raz pierwszy widziałam  w Bari, tuż po przyjeździe do Włoch, zawsze też kojarzyły mi się z czymś egzotycznym, z morskim wiatrem i słońcem...  W Lombardii powszechnie są w użyciu zwijane rolety zewnętrzne lub proste okiennice, zazwyczaj malowane na brązowo więc z przyjemnością patrzyłam na ten widok i wspominałam moje pierwsze włoskie dni.

Inną rzeczą, która również mnie uderzyła i sprawiła, że powróciłam pamięcią do początków mojego pobytu we Włoszech, był zapach świeżo parzonej kawy. Po wyjeździe z Bari najbardziej mi brakowało właśnie tego cudownego aromatu, gdyż jestem nałogową kawoszką i bez kawy nie wyobrażam sobie życia. W Bari, kiedy wychodziłam na ulicę i przechodziłam koło licznych kawiarenek  serwujących poranne espresso, ten zapach był dla mnie niczym narkotyk. Oczywiście, ja również zaczynałam każdy dzień od "małej czarnej" ale jak wiadomo, nadmiar wypijanej kawy nie sprzyja zdrowiu, natomiast wąchać można do woli...W Bari lubiłam patrzeć na kelnerów w białych koszulach z muszką i długich, czarnych fartuchach, wybiegających na ulicę z tacą w ręku, gdzie pod białą, wykrochmaloną serwetką stały pachnące filiżanki i dzbanuszek z mlekiem, gdyż zgodnie z powszechnym na południu obyczajem, pracownicy różnych firm rano dzwonią do pobliskiego baru, aby zamówić kawę do miejsca pracy. Sądzę, że ów cudowny, niezrównany zapach był mieszaniną naturalnego aromatu tego napoju w połączeniu z zapachem morskiej bryzy. W Lombardii kawa pachnie zupełnie inaczej, nie wykluczone, że dzieje się tak z powodu ciężkiego, wilgotnego powietrza i trującego smogu, zalegającego nad całą Doliną Padu. Mam wrażliwy węch, więc przeszkadzało mi to do tego stopnia, że zrezygnowałam z parzenia kawy w kawiarce zwanej tu "kafetiera", gdyż woń wyparzonych fusów po prostu przyprawiała mnie o mdłości. Jednak mój organizm domagał się codziennej porcji kofeiny, więc zwróciłam się ku szybko wypijanej "Nesce". Różnica w smaku była do zniesienia, a poza tym nie musiałam myć kafetiery, czego nie cierpię z całej duszy. W Camogli znowu mogłam się napawać tym prawie zapomnianym wrażeniem, jakie mi towarzyszyło w pierwszych miesiącach mojej emigracji; podobnie jak Proust, któremu smak magdalenki przywołał lawinę wspomnień z dzieciństwa, wróciłam pamięcią do tamtych czasów i tego wszystkiego, co się zdarzyło na przestrzeni wielu lat, od chwili, kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę na włoskiej ziemi...

Budynki stojące przy głównej ulicy Camogli oprócz persjan mają jeszcze jeden aspekt, typowy dla tego regionu. Są to elewacje malowane w szczególny sposób, gdzie za pomocą koloru w różnych odcieniach stwarza się wrażenie gry światła w zagłębieniach, co sprawia, że płaska ściana nabiera cech trójwymiarowości a dzięki temu widzimy nie istniejące w rzeczywistości posągi, kolumny i balustrady. Jak już wspomniałam, główna ulica miasteczka biegnie nico poniżej linii torów kolejowych, po zboczu wzgórza, równolegle do brzegu morza. Dla wygody mieszkańców, co kilkadziesiąt metrów pomiędzy budynkami pozostawiono wąskie prześwity, ze schodami wiodącymi wprost na plażę. Kiedy dotarłam do końca tej ulicy, znalazłam się przy schodach prowadzących do niezbyt dużego portu rybackiego, skąd miał odpłynąć statek do opactwa. Port był  szczelnie zapełniony łodziami, które już powróciły z porannego połowu; wokoło wisiały żółte i pomarańczowe sztormiaki suszące się w porannym słońcu oraz wielkie zwoje rybackich sieci z czerwonymi pływakami. Na lewo od portu znajduje się niewielki placyk, wybrukowany okrągłymi kamieniami w kolorze szarym i białym, ułożonymi w misterne wzory w kształcie rozet. W głębi placu umieszczono piękne schody z białego marmuru, prowadzące na  dwustopniowy taras, z którego wchodzi się do kościoła i zamku wzniesionego na wysokiej skale wyrastającej z morza. 

Obydwie budowle znajdują się tuż przy plaży, lecz dostępne są jedynie z  tarasu. Zapewne niegdyś w razie napaści na miasto od strony morza, pozwalało to mieszkańcom na szybką ucieczkę i schronienie się w ich murach. Zamek nie jest zbyt duży, ale chyba nieźle sprawował swoją obronną funkcję, o czym może świadczyć jego groźna nazwa - "Castel Dragone" czyli "Smoczy Zamek". Zastanawiałam się, czy ma to jakiś związek z legendą o smoku z pobliskiego Capodimonte? Tak, czy inaczej, można tu do dziś podziwiać "zęby smoka" czyli dwie potężne armaty z lufami zwróconymi w stronę morza, stojące na tarasie obok kościoła. Patrząc na nie, nietrudno uwierzyć, że dobrze wycelowane, mogły skutecznie roznieść na strzępy każdy okręt, który nieproszony chciałby zbliżyć się do miasta. Sadzę, że specyficznie zbudowany kościół i jego bezpośrednie sąsiedztwo z zamkiem, świadczą o tym, że w razie niebezpieczeństwa był on znaczącym punktem oporu dla mieszkańców, którzy przy okazji mogli dać skuteczne wsparcie żołnierzom. Dziś ten taras służy jako punkt widokowy, gdyż można stąd obserwować wspaniałą panoramę, z Genuą bielejącą po prawej stronie oraz na rozpościerającą się na lewo plażę i przylegające do niej zabudowania Camogli. Okolica istotnie jest tak piękna, że trudno ją zapomnieć. Plaża jest co prawda szara i kamienista, lecz blask słońca sprawia, że lśni bielą i srebrem. Wzdłuż niej prowadzi bulwar będący paralelą głównej ulicy miasta, przy nim również zbudowano wysokie domy, pomalowane na ciepłe, żywe kolory. 

W głębi są podwórka - studnie, zaś całość połączono systemem schodów, o których pisałam uprzednio. Tym razem zadowoliłam się obejrzeniem tej pięknej scenerii i jej sfotografowaniem, gdyż głównym celem mojej wizyty było opactwo; ponieważ zbliżała się godzina, o której rozpoczynał się planowany rejs, musiałam wrócić do portu. Zaokrętowałam się bez przeszkód a po chwili statek zaczął wypływać z zatoki w stronę pełnego morza, więc miałam okazję zobaczyć Camogli z innej perspektywy i znowu zrobić parę zdjęć. Nie mogłam też napatrzeć się na kolor morza, które w miarę oddalania od lądu przybierało barwę indygo i na linię brzegową, gdzie w lazurowej mgle rysowały się Alpy Liguryjskie i Zatoka Genueńska. Po chwili przybiliśmy do miejsca zwanego Punta Chiappa, gdzie jest najmniejsza we Włoszech przystań rybacka, zwana Porto Pidocchio (pidocchio to po prostu wsza, więc zapewne chodzi o to, że port jest taki mały, jak nie przymierzając ten insekt). Przed nami był jeszcze kilkunastominutowy rejs wzdłuż wybrzeża i opactwo San Fruttuoso.
  












Dalszy ciąg opowieści o Camogli ( i ciastkach) nastąpi wkrótce! 

Więcej zdjęć z Camogli>

sobota, 13 lipca 2013

Werona, Dom Julii i Studnia Miłości.

Do Werony wybrałam się dwukrotnie, korzystając z okazji, że przez kilka miesięcy mieszkałam w niedalekiej Mantui. Było to jesienią, która tego roku przyszła nieco wcześniej i na dodatek wyjątkowo zimna, więc okutana w gruby, tweedowy płaszcz i w rękawiczkach bez palców, żeby łatwiej było robić zdjęcia, snułam się po ulicach, uzbrojona w plan miasta oraz aparat fotograficzny.

Jest tam wiele obiektów do zwiedzania, jednak tak, jak wszystkie drogi  w Italii prowadzą do Rzymu, to w Weronie nie sposób nie odwiedzić miejsc związanych z parą słynnych kochanków uwiecznionych przez Szekspira. Jeżeli nawet ktoś nie widział dramatu na scenicznych deskach z pewnością go czytał lub obejrzał piękną i niezwykle malarską ekranizację Zeffirellego, czy tę uwspółcześnioną, w której grał Leonardo di Caprio. Ja sama po raz pierwszy widziałam film Zefirellego będąc bardzo młodą osobą, chociaż iż od tamtej pory  minęło wiele lat, ciągle mam przed oczami twarze aktorów odtwarzających główne role, które dla mnie na zawsze pozostaną twarzami Romea i Julii. Po przyjeździe do Werony, pobieżnie rzuciłam okiem na jej inne atrakcje pozostawiając je na później i wyruszyłam śladami bohaterów historii o wiecznej miłości, która nigdy nie umiera... Na mojej mapie miasta zaznaczono wszystkie istotne zabytki, więc oczywiście znalazł się wśród nich także Dom Julii. 

Powędrowałam na centralny plac miasta, bowiem dom powinien znajdować się przy niewielkiej uliczce, leżącej nieopodal. Przez chwilę utknęłam w dużej grupie ludzi, jednak poszłam dalej, gdyż nie zauważyłam żadnej wskazówki prowadzącej do poszukiwanego przeze mnie miejsca. Zapytałam jakiegoś przechodnia o Dom Julii a ten wskazał mi wysoki budynek z ciemnoczerwonej cegły o wąskiej, ciemnej bramie. To tam właśnie byłam przed chwilą, w gromadzie osób, których część wypływała falą na ulicę, aby zrobić miejsce następnej, wchodzącej do wewnątrz. Nie wierzyłam własnym oczom: brama i ściany domu były tak dokładnie pokryte różnokolorowymi napisami, że wyglądały niczym posypane ziarenkami maku, które ktoś dla zabawy zabarwił na wszystkie kolory tęczy. O dziwo, napisy sięgały do wysokości grubo przekraczającej zasięg rąk nawet najwyższego człowieka ! Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby używać do tego celu drabiny, więc najprawdopodobniej ten, kto pisał, stał na ramionach drugiej osoby. Brama domu prowadzi na niewielki dziedziniec, gdzie w głębi znajduje się posąg Julii, wykonany z brązu. Przed posągiem ustawiła się spora kolejka osób pragnących dotknąć jej piersi, gdyż jest to rytuał, który ma zapewnić szczęście w miłości. O tym, jak gorliwie jest przestrzegany ten obyczaj, świadczy fakt, iż prawa pierś błyszczy niczym złoto, podczas gdy reszta posągu jest ciemniejsza i spatynowana a głowa wręcz czarna. Większość osób wdrapuje się  na jego niewielki cokół, aby uwiecznić swoją wizytę na pamiątkowej fotografii. Robią to młode pary i starsze małżeństwa, a także "single" pragnący znaleźć swoją drugą połówkę. Po lewej stronie dziedzińca mieści się niewielki sklepik (nota bene, o zgrozo! ozdobiony licznymi reklamami Coca-Coli) gdzie można kupić różnego rodzaju pamiątkowe gadżety z motywem serduszka. 

Natomiast na prawo znajduje się kamienny portal z drzwiami prowadzący do wnętrza domu; ponad nim jest balkon, na który (jak mówi legenda) musiał się wspiąć Romeo, aby spędzić noc ze swoją ukochaną. Zaskoczyły mnie jego niewielkie rozmiary, a gdy weszłam do budynku i obejrzałam go z bliska, okazało się, że wewnątrz jest jeszcze mniejszy, z racji grubej, kamiennej balustrady. Sam dom jest bardzo obszerny, składa się z dwóch  skrzydeł, ma kilka pięter i wiele pokoi. W zasadzie jest pozbawiony mebli, zachowały się jednak oryginalne kominki i malowane ściany, na pierwszy rzut oka wyglądające niczym pokryte tapetą. W jednym z pokoi stoi wielkie łoże, które "grało" w filmie Zeffirellego; obok, w dwóch gablotach, umieszczono kostiumy głównych bohaterów. W następnej sali można napisać maila lub list do Julii i zapisać się do jej klubu. Chociaż w domu przewija się jednocześnie wiele osób, nie słyszy się tam śmiechów  i głośnych rozmów, większość odwiedzających sprawia wrażenie zatopionych we własnych myślach i skojarzeniach. Jest tam też ogromna księga, gdzie goście mogą uwiecznić swoją wizytę i podzielić refleksjami. 

Wpisując się spojrzałam na daty i zauważyłam, że księga zapełnia się  w ciągu kilku dni, co wymownie świadczy o ilości odwiedzających. Kupując bilet do Domu Julii, za niewielką dopłatą możemy odwiedzić także klasztor, gdzie według legendy znajduje się jej grób. Niegdyś leżał on poza murami miasta i od centrum dzieli go odległość mniej więcej dwóch kilometrów. Mimo iż Werona znacznie się rozrosła a wokoło powstało wiele budynków, miejsce to nadal jest nieco na uboczu i chyba z tego względu odwiedza je niewielu turystów. Kiedy tam dotarłam, uderzył mnie  spokój i cisza oraz romantyczny nastrój, którego brakuje w zatłoczonym Domu Julii. Dawny klasztor obecnie pełni rolę muzeum i miejsca wystaw, a jego centralny punkt to niewielki, pełen zieleni wirydarz, z zabytkową studnią pośrodku. Pod otaczającymi go krużgankami znajduje się popiersie Szekspira i historia kochanków przedstawiona na płaskorzeźbach wykonanych w brązie. Obok jest wejście do podziemnej krypty gdzie stoi pusty otwarty sarkofag, uważany za miejsce pochówku Julii. Zawsze leżą w nim świeże kwiaty, ponieważ miejscowa legenda głosi, iż panna młoda, która zostawi tam swój ślubny bukiet, będzie szczęśliwa w małżeństwie. Podczas mojej wizyty leżał tam mały, biały bukiecik, ozdobiony wstążkami. O dziwo, w Domu Julii kłębiły się prawdziwe tłumy, tu natomiast spotkałam tylko jedną parę młodych ludzi...Zastanawiałam się, czy to ze względu na odległość, czy  może większość z nas woli nie pamiętać o tragicznym finale tej historii, kiedy to miłość i śmierć splotły się w nierozerwalny węzeł?

Nieopodal Domu Julii jest tak zwany Dom Romea, duże, powstałe w średniowieczu domostwo, które jednak nie jest dostępne dla publiczności. Mając w pamięci piękny, widowiskowy film Zeffirellego, próbowałam szukać innych miejsc, gdzie toczyła się jego akcja. Jednak ani centralny plac Piazza delle Erbe, ani Duomo, nie przypominały miejsc, które wtedy widziałam. Byłam tym bardzo zawiedziona, powiem więcej, poczułam się nieco oszukana...Kiedy nieco później rozmawiałam o tym z moją dobrze poinformowaną, włoską przyjaciółką Patrycją, dowiedziałam się, że podobno film kręcono w historycznych miastach Umbrii, gdzie łatwiej można znaleźć miejsca bez późniejszych architektonicznych naleciałości. Powiem szczerze, iż ta wiadomość mocno mnie rozczarowała, ale cóż, Werona mimo swoich wspaniałych zabytków, z całą pewnością nie może się równać atmosferą ani z Perugią, ani Spoleto... Kiedy znalazłam się w pociągu powrotnym do Mantui, próbowałam sobie jakoś poukładać myśli, jakie mi towarzyszyły podczas wędrówki śladami romansu wszech czasów, a w głowie kołatał mi wiersz Norwida, który kiedyś tak pięknie śpiewała Wanda Warska:

Nad Kapuletich i Montekich domem, 
Spłukane deszczem, poruszone gromem,
Łagodne oko błękitu...
Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,
Na rozwalone bramy do ogrodów,
I gwiazdę zrzuca ze szczytu.
Cyprysy mówią, że to dla Julietty,
I dla Romea, ta łza znad planety
Spada — i groby przecieka;
A ludzie mówią, i mówią uczenie,
Że to nie łzy są, ale że kamienie,
I — że nikt na nie nie czeka!


Zastanawiałam się, czego szukają te tłumy, które odwiedzają Dom Julii i ja sama - czego tam szukałam a co znalazłam? Każdy z nas, stary i młody, mądry i głupi, ładny i brzydki, ma w sobie potrzebę kochania i bycia kochanym oraz swoje wyobrażenie o miłości świętej i wiecznej, choćby we własnym życiu popełnił wobec niej tysiące grzechów i przewinień...Może wejście w progi tego domu i dotknięcie piersi Julii, nawet gdy towarzyszy temu zażenowany uśmiech, jest niczym łyk źródlanej  wody w upalny dzień, a ci, którzy tam wchodzą, wnoszą swoją prawdę i własne wyobrażenie o miłości idealnej, która silniejsza jest niż śmierć?

Jednak prawda historyczna jest  nieco odmienna od tej pięknej legendy i w rzeczywistości to domostwo, tak licznie odwiedzane przez turystów, zostało w pewnym sensie "zaadaptowane na jej potrzeby" w latach trzydziestych XX wieku. Wtedy też, aby uprawdopodobnić całe przedsięwzięcie, dobudowano do budynku stylizowany balkon, który widzimy obecnie. Ponieważ dramat Szekspira jest powszechnie znany od kilku stuleci, turyści "od zawsze" szukali w Weronie śladów dwojga kochanków. Tak zwany "Dom Julii" w rzeczywistości był domem rodziny Cappelli (Cappelletti?) a ulica, przy której stoi do dziś, nosi nazwę via Capello. Wiele osób powątpiewa w istnienie Romea i Julii, jednak niektórzy badacze literatury  twierdzą, że Szekspira zainspirowała pewna autentyczna historia, zapisana w starych, miejskich kronikach, które wspominają o konflikcie dwóch miejscowych rodzin.
Ale w końcu, jakie to ma znaczenie? Tyle mądrych słów napisano o potrzebie obecności mitu w naszym życiu, że chyba nie ma sensu rozwodzić się nad tym... Myślę, że jest to piękne, iż ludzie nadal przychodzą do tego domu przynosząc tam swoje marzenia, a Klub Julii i setki tysięcy listów pisanych we wszystkich językach świata, są na to najlepszym dowodem.

Werona ma jeszcze jedną legendę o kochankach, którzy nie mogąc być razem wybrali wspólną śmierć. Nieopodal Domu Julii jest niewielkie podwórko, gdzie znajduje się Studnia Miłości. Jest to stara, kamienna studnia, w tej chwili dość płytka i pozbawiona wody. 
Przykrywa ją metalowa krata a na ocembrowaniu znajduje się mała płaskorzeźba przedstawiająca chłopaka i dziewczynę, którzy trzymając się za ręce skaczą do tejże studni. To inni legendarni kochankowie z Werony - Isabella i Corrado, którzy żyli tu w XV wieku. Ponieważ nie mogli się połączyć małżeństwem, popełnili wspólnie samobójstwo topiąc się w tej właśnie (znacznie wtedy głębszej) studni. Dziś przychodzą tam zakochani i wrzucają monety, aby przekupić dobry los.

Na zakrywającej ją kracie przymocowano mosiężną blachę z takim oto napisem:
Getta nel pozzo un solo soldino, pensa un momento al tuo destino, non ti distrarre non far rumore, eccolo... eccolo... arriva l'amore!
Co w wolnym tłumaczeniu znaczy:
Wrzuć do studni pieniążek i pomyśl przez chwilę tym, co ci przeznaczone; nie rozpraszaj się i nie rób hałasu wokół siebie, bo oto nadchodzi twoja Miłość!
                  (tłumaczenie własne)

Polskie tłumaczenie pozbawione rymu i nie ma tej wewnętrznej melodii co oryginał, lecz chyba trudno się nie zgodzić z przesłaniem wiersza...


Więcej zdjęć w albumie>

środa, 10 lipca 2013

Lombardia. Sirmione, Rocca Scaligera, czyli zamek na wodzie.


O Sirmione, delle penisole e delle isole pupilla, quante nei limpidi laghi
e nel vasto mare l'uno e l'altro Nettuno regge,
quanto volentieri e gioioso ti rivedo!


O Sirmione, źrenico wysp i półwyspów, jakimi  w przejrzystych wodach jezior i na rozległym morzu Neptun zarządza, jak chętnie i z jaką radością znów cię widzę!

(tłumaczenie własne)

Tak przeszło dwa tysiące lat temu, co prawda nie po włosku, lecz po łacinie (nie znalazłam wersji oryginalnej) pisał rzymski poeta Katullus, urodzony w niedalekiej Weronie. Miał on swą willę w Sirmio, jak w starożytności zwano dzisiejsze Sirmione. Miejscowość ta leży na wydłużonym półwyspie, który wąskim klinem zanurza się w błękitnych wodach północnej części jeziora Garda i uchodzi za jedno z najpiękniejszych miasteczek w tej okolicy.

Po raz pierwszy usłyszałam o tej miejscowości w dzienniku telewizyjnym RAI 3, który w dużej części składa się z lokalnych wiadomości a także nadaje króciutkie reportaże z różnych interesujących miejsc na terenie regionu. Pokazano wtedy grupę turystów, wchodzących po zwodzonym moście do zamku, którego mury wyrastały wprost z wód jeziora. Patrzyłam na ten widok  urzeczona, bo budowla, aczkolwiek służąca celom militarnym, wydała mi się nieopisanie piękna. Widok ten utkwił mi w pamięci, lecz z uwagi na znaczną odległość od Limbiate i związane z tym trudności komunikacyjne, odłożyłam projekt tej wycieczki na bliżej nieokreśloną przyszłość. W zasadzie trafiłam tam przypadkiem, kiedy postanowiłam odwiedzić dom d'Annunzia w Gardone Riviera. W tym celu pojechałam pociągiem do Desenzano, gdyż wymyśliłam sobie, że stamtąd popłynę dalej statkiem. Jednak nieco się spóźniłam na poranny rejs w kierunku południowym i w związku z tym, musiałam zmienić plan, aby nie stracić okazji zobaczenia czegoś nowego. Z tego powodu zdecydowałam się na wycieczkę po północnej części jeziora, co również było niezłą propozycją, gdyż dawało mi możliwość zwiedzenia Sirmione i zobaczenia zamku, który kiedyś zrobił na mnie tak wielkie wrażenie. Wykupiłam bilet na statek płynący do miejscowości Garda, od której jezioro wzięło swą nazwę. W drodze powrotnej miał on zawijać do Lazise, Bardolino i właśnie Sirmione. Kiedy wypłynęliśmy na pełne wody, okazało się, że mimo stosunkowo ładnej, słonecznej pogody, jaka panowała na lądzie, nad jeziorem unosiła się foschia, sprawiająca, że jego odległe brzegi wyglądały niczym przysłonięte muślinową zasłoną a okoliczne wzniesienia rysowały się ciemnoniebieskim cieniem na tle błękitnego nieba. Znałam podobne zjawisko z wycieczek na jezioro Como i Maggiore; jednak tu ogromny obszar wody po prostu zlewał się z niebem, przyjmując jego lazurowy kolor. Ponad brzegami unosiły się obłoki, które niczym delikatne strzępki waty wskazywały kierunek wiatru nadciągającego od gór.

Początkowo czułam ogromne rozczarowanie, gdyż sądziłam, że będę miała okazję podziwiania okolicznej panoramy a tymczasem statek dość długo płynął zanurzony w tym oceanie niebieskości i w ciszy, zakłóconej jedynie odgłosem jego silników. Tylko raz nieopodal przemknął inny statek zmierzający w przeciwną stronę; oprócz niego spotkaliśmy jedynie kilka żaglówek, które bezszelestnie sunęły przed siebie. Wody jeziora chwilami zmieniały odcień na turkusowy a na grzbietach fal pojawiały się złociste błyski światła. Wyglądało to po prostu zjawiskowo i po początkowym zawodzie, zaczęłam się rozkoszować tym bezmiarem błękitu, który sprawił, że odległe brzegi jeziora zdawały się należeć do innego świata. Myślę, że podobne uczucia towarzyszyły także innym pasażerom, gdyż na statku nie było zwykłego zamieszania i nie słyszało się głośnych rozmów, jak gdyby wszyscy jednocześnie poczuli nieodpartą chęć wchłonięcia w siebie tego spokoju, przesyconego bezkresnym lazurem nieba i wody...

Jednak czas mijał i brzeg, dotąd daleki, zaczął się zbliżać; jednocześnie poprawiała się widoczność, gdyż wiatr wiejący od strony okolicznych wzniesień przeganiał foschię. W nabrzeżnych miejscowościach pięknie świeciło słońce, więc tym razem mogłam do woli  podziwiać okoliczny krajobraz. Ponieważ rejs po tej części jeziora nie należy do najkrótszych a ja miałam w planie dłuższy pobyt w Sirmione, zadowoliłam się jedynie niedługim spacerem w miasteczku Garda, gdzie krążyły tłumy turystów rozleniwionych upałem. Po obejrzeniu  kilku malowniczych uliczek ponownie wsiadłam na statek, który tym razem trzymał się nieco bliżej brzegu, co pozwoliło mi lepiej przyjrzeć się tej okolicy.

W oddali,  na tle horyzontu widać było charakterystyczne zarysy wieży, wzniesionej dla upamiętnienia strasznej batalii pod Solferino; niestety, słońce stało dość wysoko i dawało wielką ilość rozproszonego światła, co sprawiło, że zdjęcia jakie zrobiłam, nie wyszły najlepiej. Niebawem przed nami ukazał się wschodni brzeg długiego półwyspu i można było dostrzec domy w Sirmione, oraz wieże i mury zamku. Statek powoli opływał cypel, na którym znajdują się antyczne ruiny okazałej rzymskiej willi, zwane "Grotte di Katullo". Przypisywanie poecie tytułu własności do tej rezydencji nie ma żadnego pokrycia w faktach historycznych, gdyż co prawda posiadał on tu swoją posiadłość, lecz dziś nic nie wiadomo o tym, gdzie się znajdowała. U stóp tych imponujących ruin widać było mnóstwo  plażowiczów, których przyciągnął w to miejsce wspaniały, żółty piasek i płytka woda, zachęcająca do bezpiecznej kąpieli. Wreszcie statek zawinął do portu w Sirmione, więc po wyjściu na ląd mogłam się udać na zwiedzanie zamku. Prowadzi do niego kilka uliczek, lecz najpiękniej prezentuje się on od strony sporego placu, usytuowanego nieopodal portu.


Rocca Scaligera to rzeczywiście prześliczna budowla, mimo iż od początku jej funkcja była zdecydowanie militarna. Budowę zamku rozpoczęto w XIII a zakończono w XIV stuleciu, na rozkaz Leonardina z rodziny della Scala, która w owych czasach rządziła w pobliskiej Weronie. Składa się on z wysokiej, centralnej wieży i niezbyt okazałego korpusu głównego, otoczonego wysokim murem z wieżami narożnymi oraz głęboką fosą i zwodzonym mostem. Oprócz tego, jest tu system rozgałęzionych murów obronnych, wybiegających wprost w wody jeziora. Zamek widziany z bliska "na żywo" wydał mi się jeszcze piękniejszy, niż moje o nim wyobrażenie; jednak ten zachwyt sięgnął zenitu, kiedy znalazłam się na szczycie 47 metrowej centralnej wieży, skąd było widać niczym na dłoni zarówno jego oryginalny obrys, jak i otaczające go urocze domki w Sirmione. Zamek zbudowano z szarego kamienia, zaś blanki pokryto dachówkami w kolorze terakoty, co przepięknie ożywia jego bryłę i podkreśla zarys budowli na tle błękitnego nieba.
Część murów zakończono ozdobnym krenelażem "alla ghibellina" który we Włoszech nosi dźwięczną nazwę "merlato" czyli blankami w kształcie jaskółczego ogona. Widok tej architektury, tak eleganckiej mimo typowo obronnej funkcji, urzekł mnie swoją urodą; długo patrzyłam w dół na mury, gdzie spacerowali liczni odwiedzający. Ja również wybrałam się na taką przechadzkę i tu znowu nie mogłam się napatrzeć na nieoczekiwane perspektywy, otwierające się przede mną, w miarę jak pokonywałam kolejne ganki, schody i przełazy. W sumie spędziłam tam sporo czasu, lecz ponieważ czekał mnie jeszcze powrót statkiem do Desenzano a następnie dość długa jazda pociągiem, musiałam pomyśleć o powrocie. Po drodze do portu zrobiłam jeszcze spacer  uliczkami tego uroczego miasteczka, które słynie również ze swoich leczniczych źródeł, przyciągających do Sirmione wielu amatorów odnowy biologicznej. Niestety, zabrakło mi czasu, aby obejrzeć "Grotte di Katullo" i muzeum starożytności, czego bardzo żałowałam. Z tego powodu nawet nosiłam się z zamiarem powrotu w te strony, jednak podobnie, jak inne projekty tego rodzaju, również i ten spalił na panewce, gdyż miałam wiele podobnych planów i miejsc, które chciałam zobaczyć a do tego były przecież także moje ukochane Prealpy, gdzie ciągnęło mnie serce...Dłuższe urlopy spędzałam w Polsce, więc na włoskie wycieczki pozostawały mi jedynie pojedyncze dni wolne pomiędzy dyżurami, więc raczej nie mogłam sobie pozwolić na kilkudniowe wypady. Mimo wszystko nie mogę narzekać, ponieważ zrealizowałam wiele z tych zamierzeń a miejsca, jakie udało mi się odwiedzić, w większości rzeczywiście były warte zobaczenia i na zawsze pozostaną w mej pamięci...

Zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Lago di Garda i Sirmione. Można je znaleźć w albumach klikając w linki >