Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Morze Śródziemne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Morze Śródziemne. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka c.d.



Po pierwszym, w zasadzie przypadkowym pobycie w Camogli, postanowiłam, że pojadę tam ponownie w najbliższym, możliwym terminie. Tak też się stało, kiedy prognoza meteo zapowiadała słoneczny i dość ciepły dzień, wsiadłam do pociągu i przed południem znowu byłam w miasteczku. Jak poprzednio przywitało mnie piękną, słoneczną pogoda, jednak tym razem wiał bardzo silny wiatr, więc na głównej ulicy czuło się przeciąg, niczym w dobrze funkcjonującym kominie. Inny też był nastrój z uwagi na to, że był to dzień powszedni, na ulicy panował większy ruch, choć zapewne nie widziało się takiego tłumu ludzi, jaki tu można spotkać w pełni turystycznego sezonu.

W niedługim czasie ponownie znalazłam się w porcie. Tym razem nie tylko obeszłam go wokoło, lecz również poszłam aż do końca długiego, betonowego molo, pełniącego rolę falochronu, gdzie od strony morza znajdują się ogromne skalne i betonowe bloki, podczas sztormowej pogody stanowiące dodatkową zaporę dla fal. Na jego krańcu  jest niezbyt duża latarnia morska; żałowałam, że muszę wyjechać z Camogli przed zmrokiem, więc nie zobaczę jej pulsującego światła...Z portu przeszłam do kościoła, który poprzednio obejrzałam jedynie pobieżnie. Podczas tej wizyty poświęciłam mu więcej uwagi, tym bardziej, że (co się rzadko zdarza po za czasem trwania mszy) w związku z pracami porządkowymi zapalono w nim światło. Kościół, dość skromnie zdobiony na zewnątrz, ma bardzo bogaty wystrój wewnętrzny, pełen złoceń, zaskakujących w tym niewielkim przecież, miasteczku. Inna rzecz, która mnie zadziwiła już za pierwszym razem, to kokieteryjne żyrandole - skonstruowane ze szklanych, kolorowych paciorków, kojarzące  się raczej z pałacowym salonem a nie z wnętrzem świątyni. Podobne żyrandole widziałam w San Fruttuoso, gdzie szczerze mówiąc, wydawały mi się kompletnie nie na miejscu w połączeniu z surowym stylem Opactwa. Przyszło mi do głowy, że być może, jest to dar jakiegoś okolicznego producenta, specjalizującego się w tego rodzaju wyrobach a może lokalna moda? Oprócz kościoła obejrzałam jeszcze raz zamek i okoliczne zaułki. Pod arkadami domów przylegających do portu znalazłam liczne pracownie i sklepy, gdzie podobnie jak w Portofino, oferowano pamiątkowe obrazy i obrazki, wykonane we wszystkich możliwych technikach. Po zwiedzeniu portowej części miasteczka, przeszłam do tej położonej wzdłuż nadmorskiego bulwaru.


W przeciwieństwie do głównej ulicy i portu, gdzie wiatr niemal urywał mi głowę, na plaży panował błogi spokój a wiatru nie czuło się prawie wcale. Zastanawiałam się, jak to możliwe, czy jest to wpływ jakiegoś specyficznego mikroklimatu, czy obecności zwartych i dość wysokich budynków z tej strony miasta? Pomyślałam też, że chyba nie bez powodu to miejsce nosi nazwę "Golfo di Paradiso" czyli Niebiańska (Rajska) Zatoka, gdyż zastałam tam wiele osób korzystających z tego błogosławieństwa natury. Za kościołem, na kamiennym murku - ławce, ciasnym rządkiem niczym ptaki na gałęzi, przysiedli starsi ludzie, wygrzewając się na słońcu w tym zacisznym miejscu. Pod tarasami bulwaru siedziała młodzież: zakochane pary, nastolatki zatopione w lekturze a parę osób beztrosko spało na plaży, przy akompaniamencie szumiących fal. Nie brakowało też młodych matek z rozhasanymi dziećmi w różnym wieku. Szczególnie jedna rzuciła mi się w oczy (a raczej w uszy). Ze stoickim spokojem powtarzała swojemu synkowi wciąż to samo zdanie, monotonnie, niczym pęknięta, gramofonowa płyta - ..."solo sassi piccoli, ti ho detto, butta solo sassi piccoli ! " Czyli - ..."powiedziałam ci, rzucaj tylko małe kamienie, tylko małe! " bowiem jej potomek zabrał się do zasypywania morza wrzucając do wody kamienie z plaży.


Czym dłużej rodzicielka go napominała, tym większe kamienie zbierał i ciskał w fale. Jego młodsza siostra sekundowała mu dzielnie, a matka, niczym uparta kukułka w zegarze, powtarzała swą frazę bez żadnego realnego skutku. Na moje szczęście, po kilkunastu minutach przenieśli się w inne rejony i znów zapanował błogi spokój. Przysiadłam z gazetą na niezbyt wysokim murku i zagłębiłam się w lekturze. Byłam tak rozleniwiona ciepłem słońca i szumem morza, że zaczęłam zasypiać na siedząco. Marzyłam o tym, żeby wzorem innych osób wyciągnąć się na plaży i zapaść w drzemkę. Niestety, nie miałam koca ani ręcznika, więc zmusiłam się do kolejnej przechadzki. Patrzyłam przy tym uważnie pod nogi, gdyż po raz pierwszy widziałam plażę tego rodzaju. Kamieniste plaże nie są czymś wyjątkowym, tu jednak kamienie były dość szczególne. Wszystkie były raczej niewielkie, szare, doskonale gładkie w większości poprzecinane białymi żyłkami, owalne lub okrągłe albo przeciwnie, zupełnie płaskie. Patrząc na nie, zrozumiałam zamiłowanie Liguryjczyków do budowli w poprzeczne białe i grafitowe pasy. Sądzę, że po prostu naśladowali to, co widzieli w naturze, która sama podsuwa najpiękniejsze i najbardziej harmonijne wzorce.


Nawiasem mówiąc, prawdopodobnie leżenie na takim plażowym "kamiennym łożu" wcale nie musi być przykre, zważywszy na te łagodne, zaokrąglone kształty. Zabrałam kilka szczególnie ładnych kamyków do mojej kolekcji. Najbardziej podobał mi się ten, na którym znalazłam wzór przypominający skandynawską runę i drugi, wyglądający niczym jajeczko ptaka. Kiedy doszłam do końca plaży i przeszłam na leżący nieco wyżej bulwar, słońce zaczęło chować się za kościołem, dając mi znak, że czas myśleć o powrocie do Mediolanu. Pozostała mi jeszcze jedna misja do wykonania - degustacja lokalnego specjału, ciasteczek zwanych "camogliesi". Nie będę ukrywać, że z natury jestem wręcz patologicznym łakomczuchem, więc staram się unikać ciastkarni i lodziarni jak przysłowiowego ognia. Moje łakomstwo jest bowiem szczególnego rodzaju - budzi się jedynie na widok słodyczy. Kiedy zdarza się, że postanawiam kupić sobie coś słodkiego i wchodzę do sklepu, przeżywam prawdziwe katusze na myśl, iż muszę dokonać wyboru. Nie sposób przecież spróbować wszystkiego co wygląda zachęcająco i apetycznie, więc najczęściej wiję się przed ladą w męczarniach, budząc współczucie lub niechęć sprzedawców.


Jednak do tej pory nigdy nie uprawiałam tak tu popularnej turystyki gastronomicznej, mimo że we Włoszech większość regionów ma swoje specjały i zazdrośnie strzeżone przepisy, często chronione patentem, co sprawia, że wielu smakoszów podróżuje nawet wiele kilometrów tylko po to, żeby spróbować czegoś, co można zjeść lub kupić tylko w tej jednej miejscowości. O ciasteczkach z Camogli słyszałam niegdyś, lecz uleciało mi to z pamięci. Odświeżyła mi ją koleżanka z pracy, mówiąc, że "koniecznie, ale to koniecznie" muszę ich spróbować. Przy bulwarze w Camogli w prawie każdym budynku jest jakiś sklep lub lokal gastronomiczny. Tu też mieści się sklep firmy "Revello" która zajmuje się wypiekiem sławnych ciastek ( i nie tylko). Sklep jest dość skromny i absolutnie nie rzuca się w oczy.  Kiedy pokonałam pięć schodków i weszłam do środka, miły sprzedawca przywitał mnie szerokim uśmiechem. Gdy zapytałam o "camogliesi" z dumą wskazał na szklaną gablotkę, gdzie w rządkach, na maleńkich serwetkach z papierowej koronki, leżały niewielkie ciasteczka w kształcie kulek. Wyjaśnił mi, że jest ich osiem rodzajów, z czego cztery są wypełnione kremem. Poprosiłam aby mi zapakował po jednym z każdego rodzaju.


Pan pochwalił moją decyzję, bowiem, jak stwierdził, każde ma inny i niepowtarzalny smak. Sklep jest wyposażony w kilka stolików, przy których można skonsumować zakupione produkty. Wybrałam jeden ze stojących na zewnątrz aby jeszcze przez chwilę podziwiać zachód słońca. Na początek postanowiłam zadowolić się trzema ciastkami. Faktycznie, musiałam przyznać, że są nie tylko bardzo dobre, ale wręcz niezwykłe. To, co przede wszystkim zwraca uwagę, to duża ilość rumu użytego do ich wyrobu, gdyż jego smak góruje wyraźnie nad pozostałymi składnikami. Oprócz tego, każdy rodzaj ma inny składnik wiodący-orzech laskowy, gianduia (szczególny "aksamitny" rodzaj czekolady), pomarańcza, migdały lub amaretto.  Jak się dowiedziałam w sklepie, receptura jest bardzo starannie strzeżoną rodzinną tajemnicą istniejącej od 1964 roku firmy Revello. Jej właściciel na początku lat siedemdziesiątych opracował na własny użytek przepis na ciasteczka rumowe, które nazwał "camogliesi". Chociaż znalazł kilku naśladowców próbujących mu zrobić konkurencję, jak dotąd nikomu nie udało się stworzyć równie dobrego produktu. Co ciekawe, mimo że zjadłam je wszystkie (na dwie raty) to trudno mi o nich powiedzieć coś więcej ponad to, że dosłownie rozpływają się w ustach.


Cztery rodzaje mają cienką skorupkę z ciasta nieco podobnego do ptysiowego, wypełnioną smakowitym kremem. Z zewnątrz też pokrywa je krem i czekolada oraz jakaś tajemnicza i bardzo smakowita posypka. Te bez kremu chyba są wykonane z ciasta z bardzo dużą domieszką mielonych migdałów lub orzechów, z której to masy utworzono niewielkie kulki "szczypnięte" przed włożeniem do pieca, co nadaje im charakterystyczny, nieregularny kształt. Chociaż do ich produkcji nie używa się konserwantów "camogliesi" mają długi, bo dwudziestodniowy okres przydatności do spożycia. Niestety, z wymienionych powyżej powodów nigdzie nie mogłam znaleźć oryginalnego przepisu, nawet przepis na "podróbki" jest niedostępny. Poniewczasie żałowałam, że nie wpadłam na pomysł aby zrobić ciasteczkom pamiątkowe zdjęcie, no ale cóż, stało się ! Camogliesi są doprawdy świetne, jednak żeby być do końca szczerą, muszę wyznać, że nie zatarły wspomnienia o najwspanialszym ciasteczku mojego życia...,

Wiele lat temu, jako młode dziewczę pojechałam z grupką przyjaciół do Budapesztu, który słynie ze wspaniałych kawiarni i cukierni w wiedeńskim stylu. Pamiętam, że weszliśmy do jednej z nich niedaleko Mostu Małgorzaty, gdzie swoim zwyczajem stanęłam przed gablotką z ciastkami, oniemiała, niczym nieszczęsny osiołek z bajki, któremu "w żłoby dano". Z bólem serca wybrałam dwa ciastka, rezygnując z innych, o równie kuszącym wyglądzie. Pierwsze było owszem, dobre, ale to drugie! Maleńkie, miało kształt naparstka i było od niego niewiele większe, całe pokryte jasno - różowym lukrem. Włożyłam je do ust i zamarłam... Pod lukrem był delikatny, nasączony ponczem biszkopt, wypełniony cudownym w smaku kremem z odrobiną kwaskowatej marmolady a całość tworzyła niespotykaną harmonię smaków. To był po prostu wielki odlot, od tamtej pory minęło ponad trzydzieści lat, lecz ja wciąż pamiętam smak ciasteczka "Mignon"... Wyznam też, że mimo iż Budapeszt zawsze był dla mnie miastem "do zakochania" to głównym powodem, dla którego chętnie bym go odwiedziła ponownie, jest myśl, iż być może cukiernia przy Moście Małgorzaty nadal serwuje te maleńkie cuda o wdzięcznej i pieszczotliwej nazwie...
Jeśli też macie takie smakowite wspomnienia, to bardzo proszę, napiszcie o tym w komentarzach!

Oczywiście, jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć, chciałabym też zaznaczyć, że ich intensywny kolor nie jest wynikiem sztucznego "wyciągania" lecz naturalnym efektem spowodowanym zachodzącym słońcem, co w połączeniu z ciepłymi kolorami budynków dało taki właśnie rezultat.

Więcej zdjęć >

niedziela, 21 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka.



Camogli najpierw poznałam ze słyszenia; później kilkakrotnie przejeżdżam przez nie, jadąc wybrzeżem liguryjskim w stronę  południa. Spodobała mi się jego dźwięczna nazwa, lecz o samym miasteczku nie mogłam nic powiedzieć, gdyż leży ono na samym brzegu morza, natomiast tory kolejowe są usytuowane nieco wyżej, na zboczu góry. Z tego powodu z okna pociągu niewiele można zobaczyć poza dworcem, typową, liguryjską stacyjką z początku XX wieku, palmami, dachami domostw poniżej i morzem aż po horyzont. Po raz pierwszy znalazłam się tam w pewnym sensie przymusowo, kiedy wybierałam się do opactwa San Fruttuoso, gdyż właśnie z Camogli odpływa statek do Capodimonte (dla zainteresowanych podaję link do posta, gdzie piszę o tej wycieczce tutaj).

Kiedy planowałam ten wyjazd, moi włoscy znajomi powiedzieli mi, że nie pożałuję, jeśli spędzę trochę czasu w samym miasteczku, gdyż jest to bardzo malownicza, typowa dla Ligurii miejscowość. Kiedy po dwu i półgodzinnej podróży, w sobotni poranek około godziny dziewiątej wysiadłam z pociągu w Camogli panował jeszcze senny nastrój, choć słońce świeciło przepięknie a niebo miało kolor głębokiego turkusu. Był początek lutego; w Lombardii nadal panowała zima, więc miałam na sobie ciepłą, pikowaną kurtkę. Tu natomiast nieliczne osoby, jakie napotkałam były przyodziane w nieco grubsze swetry lub lekkie bluzy z polaru. Ponieważ pod kurtką również miałam taką bluzę, szybko przystosowałam się do sytuacji pakując wierzchnie okrycie do plecaka i ruszyłam przed siebie. Od stacji do portu prowadzi główna ulica miasteczka, wiodąca lekkim zakosem w dół, w kierunku morza. Zaledwie przeszłam jej niewielki odcinek, wiedziałam już, że to urocze miejsce znajdzie swój stały kącik w moim sercu i z pewnością zechcę tam wrócić. Zapewne to pierwsze, tak korzystne wrażenie było związane z przepiękną słoneczną pogodą i cudowną atmosferą leniwego, wiosennego poranka, kiedy rybacy, którzy pracowali w nocy śpią smacznie a inni mieszkańcy z racji soboty nie muszą się śpieszyć do swoich zwykłych zajęć. Wysokie domy, pomalowane na ciemnożółty i pomarańczowy kolor w blasku słońca wyglądały wspaniale. Zachwyciły mnie te wielkie kamienice z niezliczonymi oknami, przysłoniętymi tradycyjnymi, dwuskrzydłowymi persjanami, drewnianymi, pomalowanymi na ciemnozielony kolor z podnoszoną dolną częścią, co wewnątrz mieszkań zapewnia  zarówno cień, jak i przepływ powietrza. Takie persjany po raz pierwszy widziałam  w Bari, tuż po przyjeździe do Włoch, zawsze też kojarzyły mi się z czymś egzotycznym z morskim wiatrem i słońcem...  W Lombardii powszechnie są w użyciu zwijane rolety zewnętrzne lub proste okiennice zazwyczaj malowane na brązowo, więc z przyjemnością patrzyłam na ten widok i wspominałam moje pierwsze włoskie dni.

Inną rzeczą, która również mnie uderzyła i sprawiła, że powróciłam pamięcią do początków mojego pobytu we Włoszech, był zapach świeżo parzonej kawy. Po wyjeździe z Bari najbardziej mi brakowało właśnie tego cudownego aromatu, gdyż jestem nałogową kawoszką i bez kawy nie wyobrażam sobie życia. W Bari kiedy wychodziłam na ulicę i przechodziłam koło licznych kawiarenek  serwujących poranne espresso, ten zapach był dla mnie niczym narkotyk. Oczywiście ja również zaczynałam każdy dzień od "małej czarnej" ale jak wiadomo, nadmiar wypijanej kawy nie sprzyja zdrowiu, natomiast wąchać można do woli...W Bari lubiłam patrzeć na kelnerów w białych koszulach z muszką i długich, czarnych fartuchach, wybiegających na ulicę z tacą w ręku, gdzie pod białą, wykrochmaloną serwetką stały pachnące filiżanki i dzbanuszek z mlekiem. Wtedy też dowiedziałam się, że zgodnie z powszechnym na południu obyczajem, pracownicy różnych firm rano dzwonią do pobliskiego baru aby zamówić kawę do miejsca pracy. Sądzę, że ów cudowny, niezrównany zapach był mieszaniną naturalnego aromatu tego napoju w połączeniu z zapachem morskiej bryzy, gdyż w Lombardii kawa pachnie zupełnie inaczej, nie wykluczone, że dzieje się tak z powodu ciężkiego, wilgotnego powietrza i trującego smogu, zalegającego nad całą Doliną Padu. Mam wrażliwy węch, więc przeszkadzało mi to do tego stopnia, że zrezygnowałam z parzenia kawy w kawiarce zwanej tu "kafetiera", gdyż woń wyparzonych fusów po prostu przyprawiała mnie o mdłości. Jednak mój organizm domagał się codziennej porcji kofeiny, więc zwróciłam się ku szybko wypijanej "Nesce". Różnica w smaku była do zniesienia a poza tym nie musiałam myć kafetiery, czego nie cierpię z całej duszy. W Camogli znowu mogłam napawać się tym prawie zapomnianym wrażeniem, jakie mi towarzyszyło w pierwszych miesiącach mojej emigracji. Podobnie jak Proust, któremu smak magdalenki przywołał lawinę wspomnień z dzieciństwa, wróciłam pamięcią do tamtych czasów i tego wszystkiego, co się zdarzyło na przestrzeni wielu lat, od chwili, kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę na włoskiej ziemi...


Budynki stojące przy głównej ulicy Camogli oprócz persjan mają jeszcze jeden aspekt, typowy dla tego regionu. Są to elewacje malowane w szczególny sposób, gdzie za pomocą koloru w różnych odcieniach stwarza się wrażenie gry światła w zagłębieniach, co sprawia, że płaska ściana nabiera cech trójwymiarowości a dzięki temu widzimy nie istniejące w rzeczywistości posągi, kolumny i balustrady. Jak już wspomniałam, główna ulica miasteczka biegnie nico poniżej linii torów kolejowych, po zboczu wzgórza, równolegle do brzegu morza. Dla wygody mieszkańców, co kilkadziesiąt metrów pomiędzy budynkami pozostawiono wąskie prześwity, ze schodami wiodącymi wprost na plażę. Kiedy dotarłam do końca tej ulicy, znalazłam się przy schodach prowadzących do niezbyt dużego portu rybackiego, skąd miał odpłynąć statek do opactwa. Port był  szczelnie zapełniony łodziami, które już powróciły z porannego połowu; wokoło wisiały żółte i pomarańczowe sztormiaki suszące się w porannym słońcu oraz wielkie zwoje rybackich sieci z czerwonymi pływakami. Na lewo od portu znajduje się niewielki placyk, wybrukowany okrągłymi kamieniami w kolorze szarym i białym, ułożonymi w misterne wzory w kształcie rozet. W głębi placu umieszczono piękne schody z białego marmuru, prowadzące na  dwustopniowy taras, z którego wchodzi się do kościoła i zamku wzniesionego na wysokiej skale wyrastającej z morza. 


Obydwie budowle znajdują się tuż przy plaży, lecz dostępne są jedynie z  tarasu. Zapewne niegdyś w razie napaści na miasto od strony morza, pozwalało to mieszkańcom na szybką ucieczkę i schronienie się w ich murach. Zamek nie jest zbyt duży, ale chyba nieźle sprawował swoją obronną funkcję, o czym może świadczyć jego groźna nazwa - "Castel Dragone" czyli "Smoczy Zamek". Zastanawiałam się, czy ma to jakiś związek z legendą o smoku z pobliskiego Capodimonte? Tak, czy inaczej, można tu do dziś podziwiać "zęby smoka" czyli dwie potężne armaty z lufami zwróconymi w stronę morza, stojące na tarasie obok kościoła. Patrząc na nie, nietrudno uwierzyć, że dobrze wycelowane, mogły skutecznie roznieść na strzępy każdy okręt, który nieproszony chciałby zbliżyć się do miasta. Sadzę że specyficznie zbudowany kościół i jego bezpośrednie sąsiedztwo z zamkiem, świadczą o tym, że w razie niebezpieczeństwa był on znaczącym punktem oporu dla mieszkańców, którzy przy okazji mogli dać skuteczne wsparcie żołnierzom. Dziś ten taras służy jako punkt widokowy, gdyż można stąd obserwować wspaniałą panoramę, z Genuą bielejącą po prawej stronie oraz na rozpościerającą się na lewo plażę i przylegające do niej zabudowania Camogli. Okolica istotnie jest tak piękna, że trudno ją zapomnieć. Plaża jest co prawda szara i kamienista, lecz blask słońca sprawia, że lśni bielą i srebrem. Wzdłuż niej prowadzi bulwar będący paralelą głównej ulicy miasta, przy nim również zbudowano wysokie domy, pomalowane na ciepłe, żywe kolory. 


W głębi są podwórka - studnie, zaś całość połączono systemem schodów, o których pisałam uprzednio. Tym razem zadowoliłam się obejrzeniem tej pięknej scenerii i jej sfotografowaniem, gdyż głównym celem mojej wizyty było opactwo; ponieważ zbliżała się godzina, o której rozpoczynał się planowany rejs, musiałam wrócić do portu. Zaokrętowałam się bez przeszkód a po chwili statek zaczął wypływać z zatoki w stronę pełnego morza, więc miałam okazję zobaczyć Camogli z innej perspektywy i znowu zrobić parę zdjęć. Nie mogłam też napatrzeć się na kolor morza, które w miarę oddalania od lądu przybierało barwę indygo i na linię brzegową, gdzie w lazurowej mgle rysowały się Alpy Liguryjskie i Zatoka Genueńska. Po chwili przybiliśmy do miejsca zwanego Punta Chiappa, gdzie jest najmniejsza we Włoszech przystań rybacka, zwana Porto Pidocchio (pidocchio to po prostu wesz, więc zapewne chodzi o to, że port jest taki mały, jak nie przymierzając ten insekt). Przed nami był jeszcze kilkunastominutowy rejs wzdłuż wybrzeża i opactwo San Fruttuoso.
 

Dalszy ciąg opowieści o Camogli ( i ciastkach) nastąpi wkrótce! 

Więcej zdjęć z Camogli>

sobota, 24 listopada 2012

Liguria. Rezerwat Przyrody, czyli na piechotę z Capodimonte do Portofino.



Obejrzenie Opactwa San Fruttuoso (patrz poprzedni post) i krótki odpoczynek zajęły mi około dwóch godzin. Na straganie z pamiątkami dokonałam też pewnego zakupu, który przyniósł mi dużo radości, mimo swoich niewielkich rozmiarów i niewygórowanej ceny. Sprawiłam sobie bowiem kolejną, pamiątkową kuchenną ściereczkę z kolorowym nadrukiem. Takie ściereczki są we Włoszech bardzo popularne a nadruki to z reguły fragment mapy regionu z obrazkami przedstawiającymi lokalne atrakcje, specjały gastronomiczne i ludowe kostiumy. Są one bardzo kolorowe i okrutnie kiczowate, ale ja mam do nich ogromny sentyment... Stylistyka wygląda na dość odległą w czasie i przypomina nieco drukowane makatki, które często widziało się w polskich kuchniach za czasów mojego dzieciństwa. W ciągu kilku lat stworzyłam sobie małą kolekcję takich ściereczek, nieco później wzbogaciła ją Marta, przywożąc z wycieczki do Londynu dwie następne, jedną z mapą londyńskiego metra a drugą z sylwetkami londyńskich kościołów. Ta którą zakupiłam tym razem, przedstawiła oczywiście Ligurię i  jej  atrakcje, w tym opactwo San Fruttuoso.

Poniżej  zamieszczam mapę turystyczną półwyspu Portofino, gdzie widać jak liczne są piesze szlaki w tej malowniczej okolicy. W rzeczywistości  jest  ich więcej, gdyż są tam jeszcze różne "dzikie" ścieżki, których nie ma na mapie.


Ponieważ powrót do domu planowałam na późne popołudnie, musiałam podjąć decyzję, co zrobić z resztą czasu. Już przed wyjazdem myślałam o tym, że mogłabym przejść na piechotę do leżącego niedaleko Portofino. Portofino i Capodimonte leżą w niewielkich zatoczkach malowniczego, górzystego półwyspu, który porasta tzw. macchia mediterranea, dość niska i wiecznie zielona roślinność poprzetykana parasolowatymi piniami. Przed wyjazdem nieco poczytałam w internecie na temat szlaków w tej okolicy i obejrzałam mapkę. Wynikało z niej, iż cały teren pomiędzy Portofino, Camogli, Santa Margerita Ligure i Capodimonte jest pokryty gęstą siatką ścieżek. Niestety, nie znalazłam żadnego opisu, który dawałby pojęcie o ich charakterystyce, lecz miałam nadzieję, że przynajmniej jedna z nich przypomina dobrze mi znane, alpejskie mulatiery. Ponieważ przyplątało mi się jakieś przewlekłe zapalenie ścięgien w lewej stopie, nie nastawiałam się na bardziej forsowne marsze; pomyślałam jednak, że gdyby na miejscu okazało się, iż istotnie znajdę szlak nie zapowiadający większych problemów, to z przejściem kilku kilometrów powinnam sobie poradzić. Rozpaskudzona lombardzkim porządkiem, nie wpadłam na pomysł, aby przed wyjazdem wydrukować mapkę z internetu. Spodziewałam się, że na miejscu będzie pod dostatkiem wyczerpujących informacji, gdyż bądź co bądź jest to bardzo uczęszczane miejsce, gdzie przewija się mnóstwo turystów. Niestety, w opactwie żadnej mapy nie zauważyłam, nie mówiąc o braku ulotek z mapką okolicy, jakie w Lombardii spotyka się  w większości obiektów tego typu. Doszłam do wniosku, że zapewne znajdę jakąś wskazówkę w miejscu, gdzie zaczyna się szlak. Ścieżkę prowadzącą z opactwa na okoliczne wzgórza znalazłam bez trudu, kierując się wskazówkami jednej z mieszkanek Capodimonte. Dowiedziałam się, że drogi do Portofino są dwie: jedna z nich początkowo biegnie dość nisko, na wysokości mniej więcej 100 m n.p.m. i druga, prowadząca na szczyt wzniesienia, która nieco później schodzi w dół, gdzie obydwie łączą się i wspólnie tworzą szlak docierający do Portofino. 


Początkowy odcinek był dokładnie taki, jak się spodziewałam. Dobrze ubita ścieżka biegła zakosami w górę, niestety, tu też nigdzie nie było mapy, były jednak strzałki i napisy wykonane czerwoną farbą, co jednoznacznie mówiło o tym że jest  to właściwa droga. Ze względu na nie najlepszą kondycję postanowiłam wybrać łatwiejszą z nich, czyli tę wiodącą niżej, jednak choć rozglądałam się uważnie, przeoczyłam rozwidlenie, gdzie powinnam skręcić w prawo i poszłam  w górę, aż ścieżka doprowadziła mnie do niewielkiej, agroturystycznej restauracji. Postanowiłam, że tu zasięgnę języka i podejmę decyzję co do dalszej drogi. Przede mną było spore wzgórze ( około 500 m n.p.m.) oddzielające opactwo od Portofino. Szczerze mówiąc, mimo mojego zamiłowania do włóczęgi w tym momencie nie miałam najmniejszej ochoty, aby się tam wdrapywać.


Po pierwsze - mój poziom energii po kilkumiesięcznym maratonie nocnych dyżurów był równy zeru a po drugie -  było bardzo ciepło, co w połączeniu z morskim powietrzem po lombardzkim zimnie i wilgoci było dla mnie prawdziwym szokiem, nie licząc problemów ze ścięgnami, które ostrym bólem  dawały o sobie znać przy bardziej forsownym chodzeniu. Obok restauracji znalazłam mapę, niestety, ząb czasu lub jakiś wandal spowodował w niej dość sporo ubytków, więc poprosiłam właścicielkę lokalu o niezbędne wskazówki. Kobieta stwierdziła, że powinnam kierować się oznaczeniem w postaci jednej lub dwóch czerwonych kropek, gdyż obydwa  szlaki zaprowadzą mnie do celu. Nie bardzo mi się chciało schodzić ponownie w dół by wrócić statkiem do Camogli, więc mimo wszystkich wątpliwości postanowiłam kontynuować wędrówkę. Poszłam jeszcze kawałek w górę, aż do rozwidlenia ścieżek.

Spotkałam tam jakiegoś piechura, który doradził mi, abym poszła w górę szlakiem z jedną kropką. Powiedział też, że jeśli z tego miejsca zejdę w dół, to co prawda dotrę do drogi prowadzącej niżej, lecz i tak (choć nieco później) nie uniknę wdrapywania się na wzgórze. Ponieważ odniosłam wrażenie, iż ów pan dobrze zna te strony, poszłam za jego radą i powędrowałam szlakiem czerwonej kropki. Powiem szczerze, że była to jedna z najbardziej mozolnych wędrówek w moim życiu... Byłam już  niedaleko szczytu, kiedy ścieżka, do tej pory dość wygodna, stała się błotnista i stroma. Przecinały ją jakieś wyrwy, było też mnóstwo połamanych gałęzi, pamiątek po zimowych ulewach. Ponieważ wyjeżdżając nie nastawiałam się na bardziej forsowne przechadzki, nie wzięłam ze sobą kijka, ani butów do trekkingu. Gdyby nie zapewnienia moich informatorek, że ścieżka jest wygodna a moje długie skórzane trzewiki na dość grubym protektorze w zupełności odpowiadają warunkom, nigdy bym się nie porwała na ten spacer. Na szczęście udało mi się przebyć bez szwanku także ten odcinek i niebawem znalazłam się na szczycie wzgórza. Tu humor zdecydowanie mi się poprawił, gdyż miałam przed sobą częściowo otwartą przestrzeń, więc mogłam wreszcie popatrzeć na otaczający mnie pejzaż. A pejzaż wybrzeża liguryjskiego jest naprawdę przepiękny! Spokojna tafla morza, widziana z góry w blasku wysoko stojącego słońca, wyglądała niczym srebrno - niebieskie lustro. Zadziwiły mnie różne kwiatki, niektóre zupełnie mi nieznane, kwitnące mimo (teoretycznie) panującej zimy. Wokół mnie ciągnęły się zielone pasma skalistych wzgórz spowite delikatną mgiełką, porośnięte dość niską roślinnością. Z tego zimozielonego poszycia gdzieniegdzie wystrzelały wysokie pinie, więc miałam okazję oddać się jednemu z moich ulubionych zajęć, jakim jest zbieranie piniowych szyszek. Zawsze uwielbiałam  szyszki, kasztany i żołędzie, za ich kształty i kolory we wszystkich odcieniach brązu. Tę  pasję zaszczepiła mi moja mama; pamiętam z pierwszych lat mego życia, jak je wspólnie zbierałyśmy, aby robić z nich śmieszne ludziki... Pamiętam też, że na  łące obok domu zrywałyśmy kwitnące trawy i polne kwiaty do wazonu. Chyba właśnie te piękne wspomnienia z dzieciństwa spowodowały moje zamiłowanie do suszonych bukietów i wiklinowych koszy pełnych szyszek... Kiedy wracałam z Włoch do mojego domu w Polsce w bagażu prawie zawsze miałam jakieś pudło z tymi małymi cudami natury, zebranymi w trakcie moich wędrówek. Także  i tym razem nie mogłam się oprzeć pragnieniu podniesienia kilku dorodnych szyszek pinii. Niestety, te najpiękniejsze były poza moim zasięgiem, leżały bowiem na zboczu z dala od ścieżki, więc musiałam się zadowolić nieco mniejszymi okazami. Na tym etapie drogi natknęłam się na dziwny obiekt niemal metrowej długości, mający kształt tablicy o zaokrąglonym szczycie, którego przeznaczenia nie potrafiłam odgadnąć. 
 

Choć przyjrzałam mu się dość dokładnie, nie wiedziałam, czy został  wykuty w jakimś miękkim kamieniu, czy też wylano tu coś, co przypominało beton, jednak z całą pewnością nim nie było. Po pierwsze, miało jasny, kremowo-beżowy kolor a po drugie, wyglądem przypominało raczej piaskowiec lub gips. Do tego na jego powierzchni ktoś wyrył dziwne znaki, które mi się kojarzyły z czymś, co już kiedyś widziałam, ale ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć w jakich to było okolicznościach...
Było to bardzo intrygujące, gdyby znajdowało się bliżej ludzkich siedzib pomyślałabym, że to jakaś mistyfikacja zrobiona dla żartu, ale do najbliższej osady był jeszcze spory kawałek drogi wąskimi, górskimi ścieżkami, więc trudno było przypuszczać, że komuś chciałoby się aż tak fatygować. Cały czas kołatała mi się po głowie myśl, że coś takiego widziałam  kiedyś na rysunku lub zdjęciu w jakiejś książce, ale do dziś nie przypomniałam sobie, gdzie i kiedy...Ścieżka znów zrobiła się dość szeroka i wygodna, więc raźno maszerowałam przed siebie. 


Na tym etapie prowadziła po grani wzgórza, więc po lewej ręce miałam urwisty jar schodzący do morza a po jego drugiej stronie na zboczu widziałam niewielkie domki, porozrzucane wśród gajów oliwnych i ogrodów. Z mapy pamiętałam, że to Prato i Olmi, osady należące do Gminy Portofino. Sądziłam, iż ten etap drogi nie nastręczy mi szczególnych problemów, niestety, okazało się, że byłam w grubym błędzie! Doszłam bowiem do prawdziwej plątaniny ścieżek i wybetonowanych alejek, na domiar złego, nigdzie nie widziałam kropkowych oznaczeń a jedynie nazwy ulic, choć te przełazy w żadnym razie nie zasługiwały na to miano. Tu znowu dał mi się we znaki brak mapy. Kilkakrotnie wchodziłam w uliczkę, sądząc że to ta właściwa, lecz za każdym razem urywała się ona na jednej z posesji albo ni stąd ni zowąd zamykała ją furtka lub brama. Co gorsza, nie  widziałam żywego ducha, więc nie było mowy o zasięgnięciu języka. Wreszcie po dłuższym błądzeniu, przy jednej z furtek zobaczyłam dwóch turystów. 


Od nich się dowiedziałam, że mimo tych zapór są to w dalszym ciągu drogi publiczne, więc  bez obawy można z nich korzystać. Ponieważ straciłam mnóstwo czasu i energii na krążenie po okolicy, ogarnęła mnie w tym momencie prawdziwa wściekłość. Nie miałam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, czy to jakieś dziwne lokalne prawo własności i co właściwie kryje się za tym obyczajem zagradzania drogi? Po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji;  w Lombardii i Piemoncie również zdarza się, że chociaż ścieżki, tzw. mulatiery często przecinają prywatne tereny a właściciel po obu stronach ogradza swoją ziemię murem lub płotem (czasem przerzuca ponad dróżką mostek czy  kładkę dla swojej wygody) to droga jest otwarta i każdy ma do niej swobodny dostęp. Idąc w dół ścieżką wskazaną mi przez moich wybawicieli, znów doszłam do bramy, którą musiałam sforsować, aby iść dalej, co dopełniło miary mojego wzburzenia. Brama, zbita z drewnianych bali i uzupełniona siatką, nie dość, że wyglądała na wyjątkowo ciężką, to na dodatek nie trzymała się na zawiasach, lecz na jednym kawałku niedbale zawiązanego drutu. Zastanawiałam się, jak tędy przeszli panowie, których  przed chwilą spotkałam. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie jeden ją podtrzymywał a drugi otwierał (opcja niewykonalna w pojedynkę). Na dodatek, tuż za tym nieszczęsnym urządzeniem, było znaczne obniżenie terenu, coś na kształt stopnia. Nie miałam pojęcia, jak  sforsować tę przeszkodę bez skręcania karku lub nogi, więc postanowiłam, że będę trzymać się słupka i spróbuję odchylić nieco bramę, na tyle, abym mogła się przecisnąć pomiędzy nimi. Kiedy próbowałam wykonać ten manewr, ledwie przytwierdzona brama urwała się i padła z hukiem. Nawet nie myślałam o próbie jej podnoszenia i stawiania na miejsce, bo i tak zważywszy na jej wielkość i ciężar przerastało to moje fizyczne możliwości. Mściwie pomyślałam sobie, że to słuszna kara dla pozbawionego wyobraźni osobnika, który ją skonstruował i postawił. W tej chwili moja pierwsza droga z Santa Margerita Ligure do Portofino (która jak mi się wtedy wydawało nie miała końca) wydała mi się przysłowiową "kaszką z mlekiem"...


Kiedy dotarłam do placyku w Portofino, nad zatoką kładły się już długie cienie. Słońce zaczynało się chować za zachodni półwysep, sprawiając, że wzniesiony tam kościół San Giorgio i Castello Brown tonęły w jego pomarańczowym blasku. Pełne słońca były jeszcze wyższe partie wschodniego półwyspu, lecz port i stojące wokół domki pociemniały i zszarzały. Miasteczko wyglądało zupełnie inaczej niż podczas letniego dnia, kiedy byłam tam po raz pierwszy. Większość barów i restauracji była zamknięta; w części domów z pokojami do wynajęcia trwały prace remontowe, lecz mimo to, po nabrzeżu przechadzało się sporo osób. Myślę, że podobnie jak ja, przybyły tam, aby w ciszy i spokoju nacieszyć się urodą miasteczka, rzecz zupełnie niemożliwa w pełni wiosenno - letniego sezonu.


Miałam wielką ochotę popatrzeć na Portofino z wysokości zamkowego wzgórza, ale brakowało mi siły na dalsze spacery. Postanowiłam, że zanim zacznie się inwazja turystów przyjadę tu ponownie, aby odetchnąć jego atmosferą. Mimo iż były to pierwsze dni lutego w Ligurii pachniało wiosną, w donicach i na kwietnikach widać było zimozielone krzewy i kwiaty odporne na niespodziewane, nocne przymrozki a w jednym z ogrodów zobaczyłam kwitnącą mimozę. Po zimowej aurze Lombardii był to zupełnie inny świat!

P.S. Zupełnie niedawno, już podczas pobytu w Polsce, dowiedziałam się, że bariery i furtki na ścieżkach mają stanowić zaporę dla dzikiej zwierzyny a zawłaszcza dzików. Szkoda jedynie, że w tak popularnym regionie wypoczynkowym nikomu nie przyszło do głowy, aby zadbać o jakąkolwiek informację na ten temat a owe bramy skonstruować w sposób pozwalający pojedynczej osobie na ich sforsowanie. Sądzę też, że zważywszy iż jest to rejon wybitnie turystyczny i prowadzą tamtędy liczne szlaki piesze, należałoby porządnie oznaczyć drogę zejścia do Portofino i zadbać o możliwość przemieszczania się bez popadania w tarapaty.

Więcej zdjęć z półwyspu >


Chciałam tu dodać pewną uwagę dla osób oglądających  zdjęcia morza, które robią wrażenie wykonanych wieczorem. W rzeczywistości było to wczesne popołudnie, fotografowałam je pod słońce stojące jeszcze bardzo wysoko i zupełnie niechcący udało mi się uzyskać efekt, który o ile się nie mylę, w kinematografii nosi nazwę "nocy amerykańskiej".

czwartek, 15 listopada 2012

Liguria. Opactwo San Fruttuoso w Capodimonte.



Pewnego razu, rozmawiając z moimi włoskimi znajomymi o ewentualnej wyprawie do Portofino usłyszałam, że w jego pobliżu znajduje się jeszcze jeden obiekt zasługujący na to, aby odwiedził go szanujący się turysta zwiedzający te strony. Chodziło Capodimonte i opactwo San Fruttuoso, położone na rozległym górzystym i zalesionym półwyspie pomiędzy Camogli i Portofino w maleńkiej zatoczce u podnóża góry. Ponieważ dostęp do tego miejsca jest możliwy jedynie na piechotę, można do tego celu wybrać jedną ze ścieżek prowadzących z okolicznych miejscowości. Szlaków jest dość dużo i mają one różny stopień trudności. Wszystkie są możliwe do przebycia dla osoby o przeciętnej sprawności fizycznej, jednak najszybciej i najłatwiej można tam dotrzeć statkiem z niedalekiego Camogli. Ma to tę zaletę, że dzięki temu można zobaczyć opactwo w całej jego okazałości od strony morza. Pomyślałam wtedy, że byłoby dobrze zrobić mały wypad w strony cieplejsze, niż zimna i wilgotna Lombardia, tym bardziej, że zima 2011 roku wyjątkowo dała mi się we znaki. Stało się tak nie tylko z powodu pracy w nocy, co kompletnie przestawiło mój zegar biologiczny, ale również z powodu fatalnej pogody, która spowodowała narastanie warstwy trującego smogu nad całą Równiną Padańską. Krótkie dni, śliskie i niebezpieczne o tej porze roku alpejskie ścieżki, nie pozwalały na wycieczki w góry. W związku z tym, wyjazd do Ligurii stanowił dla mnie bardzo nęcącą szansę na oderwanie się przynajmniej na kilka godzin od szaro - burej lombardzkiej rzeczywistości. Dłuższa jazda pociągiem nie jest dla mnie żadną karą, dopóki mogę patrzeć przez okno i oglądać zmieniający się pejzaż. Również fakt, że muszę wstać o 4:30 i nastawić na ponad trzygodzinną jazdę w jedną stronę, nie wydało mi się ceną nie do przyjęcia za dzień spędzony w słonecznej aurze.

Kiedy przyjechałam do Camogli (będzie o nim odrębny wpis, bo to naprawdę urzekająca miejscowość) przywitała mnie śliczna, przedwiosenna pogoda, więc po pobieżnym obejrzeniu miasteczka z przyjemnością wsiadłam na niewielki stateczek, płynący w stronę opactwa. Szlak wodny prowadził nas wzdłuż skalistego, górzystego brzegu, porośniętego zimozieloną śródziemnomorską roślinnością. Rejs nie trwał zbyt długo i po niecałych 30 minutach stateczek zwrócił swój dziób w stronę lądu, gdzie wśród skał można było dostrzec ciasne i wąskie wejście do zatoki. W głębi widać było wieżę kościoła i dachy opactwa wynurzające się z bujnej zieleni. Kiedy statek jeszcze bardziej zbliżył się do brzegu i zaczął wpływać do maleńkiej przystani, mogłam zobaczyć panoramę tego miejsca w całej krasie. Kościół oraz klasztor zbudowano z szarego, lokalnego kamienia a przed nim znajduje się niewielka, również szara i kamienista plaża. W sąsiedztwie jest też kilka niewielkich domostw zamieszkałych przez rybaków, zaś nad całością góruje potężna wieża obronna, zbudowana na planie kwadratu. Na jej frontowej ścianie widoczny jest herb Doriów, przedstawiający cesarskiego orła. To właśnie do tej sławnej genueńskiej rodziny przez wieki należał klasztor i przyległe tereny a wielu jej członków pełniło tu funkcję opatów. Kiedy przybyłam do Capodimonte, podobnie jak w niedalekim Camogli przywitała mnie ciepła, słoneczna pogoda, choć kalendarz jasno mówił, że mamy dopiero piąty dzień lutego i teoretycznie nadal trwała zima. Na niewielkiej plaży grupka osób odpoczywała po trekkingu, o czym świadczył ich strój, kijki i stojące obok buty. Słońce i zatoczka zachęcały do odpoczynku, lecz ja postanowiłam w pierwszym rzędzie dokładnie zwiedzić kościół i klasztor.



Aby wejść do opactwa należało przejść pod niskim, arkadowym portykiem, gdzie suszyły się rybackie sieci. Wstęp do kościoła jest wolny, natomiast żeby zwiedzić opactwo należy wykupić bilet, również fotografowanie wymaga dodatkowej opłaty. Świątynia jest skromnie wyposażona, na jej białych ścianach widać jedynie niewielkie fragmenty ornamentów w żywych kolorach, jakie niegdyś ją zdobiły. W głównym ołtarzu przechowywane są relikwie San Fruttuoso i jego towarzyszy, męczenników Augurio i Eulogio. Jest też kilka mniejszych ołtarzy bocznych oraz kaplica poświęcona pamięci ludzi morza, gdzie umieszczono posąg Jezusa ze wzniesionymi rękami (jest to kopia Chrystusa Morskiej Otchłani, o którym będzie dalszy akapit). W tym bardzo surowym wnętrzu, niezbyt mi pasowały do całości żyrandole ozdobione kolorowymi kryształkami, lecz pomyślałam, że przy zapalonym świetle może to wyglądać bardzo pięknie. Całe opactwo w ciągu swego istnienia przeszło wiele zmian. Po latach rozkwitu straciło na znaczeniu, później przez wiele lat stało opuszczone, wreszcie padło ofiarą straszliwej powodzi, która je zrujnowała w znacznym stopniu.



W 1983 roku dotychczasowi właściciele, Frank i Orietta Pogson Doria Pamphilj aktem darowizny przekazali je wraz z trzydziestoma hektarami terenu na rzecz FAI, prężnej fundacji, od lat zajmującej się ratowaniem zabytków. Tę darowiznę upamiętnia napis na tablicy z białego marmuru, umieszczonej na ścianie domu stojącego na wprost kościoła. Sam klasztor ma kilka kondygnacji, w części dolnej znajdują się między innymi bardzo skromne krypty, będące miejscem pochówku zakonników oraz oddzielna, obszerna i reprezentacyjna część, gdzie znajdują się groby członków rodziny Doria. Poszczególne nagrobki powstały na przełomie XII i XIV wieku i kryją szczątki wielu członków rodziny. Mają one kształt niewielkich kapliczek, zbudowanych w typowy dla Ligurii sposób z białego marmuru i ciemnego kamienia, co tworzy charakterystyczne, poprzeczne pasy. W pozostałej części podziemnej znajduje się pomieszczenie, gdzie można prześledzić zarówno historię tego miejsca, jak i poszczególne etapy przebudowy a przede wszystkim długoletnich i bardzo kosztownych prac restauratorskich, przeprowadzonych przez FAI. Nie ukrywam, że byłam po prostu wstrząśnięta, gdy zobaczyłam, w jakim stanie był ten obecnie tak zadbany obiekt. FAI rzeczywiście dokonało cudu, doprowadzając opactwo do obecnego wyglądu (prace trwały pięć lat) i przywracając mu jego urodę. W byłych pomieszczeniach klasztornych znajdujących się na wyższym poziomie, urządzono sale wystawowe, gdzie można zobaczyć odrestaurowaną ceramikę, odnalezioną podczas prac archeologicznych.



Historia powstania opactwa jest równie fascynująca, jak jego wygląd. San Fruttuoso za życia był biskupem Tarragony i w czasie prześladowania chrześcijan w 259 roku wraz ze swoimi diakonami Augurio i Eulogio został skazany na śmierć przez spalenie na stosie. Wyrok wykonano a po ich śmierci wierni zgasili żar ognia winem i zebrali prochy oraz kości męczenników. Relikwiami opiekowali się zakonnicy, aż do chwili, kiedy w Hiszpanii zaczęła się inwazja Saracenów. Powstał wtedy problem, jak te czcigodne szczątki uchronić przed zbezczeszczeniem. Jednemu z mnichów ukazał się we śnie zmarły biskup i powiedział, że należy je przewieźć do pewnego miejsca na wybrzeżu liguryjskim. Jego znakami rozpoznawczymi miały być źródło, jaskinia i smok. Legenda mówi, że mnisi znaleźli te znaki, kiedy przybyli do zatoczki dziś zwanej Capodimonte. Żyjący tu smok został zwyciężony przez anioła, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby mnisi osiedlili się w tym miejscu.( Legenda o smoku podobno była ongiś rozpowszechniana przez miejscową ludność, aby odstraszać tych, którzy chcieliby zapanować nad dostępem do źródła). 



W połowie X wieku powstał tu prymitywny klasztor, założony przez kilku mnichów z Grecji; jego pierwszą benefaktorką była cesarzowa Adelajda, żona cesarza Ottona I zwanego Wielkim (odegrali oni również istotną rolę w historii Orty i wyspy San Giulio, o których niedawno pisałam tutaj ). Dzięki cesarzowej dokonano rozbudowy klasztoru na przełomie X i XI wieku a następnie powierzono go zakonowi benedyktynów. Były to lata świetności opactwa, które pomyślnie się rozwijało dzięki protekcji rodziny Doria. Niestety, częste napady piratów berberyjskich spowodowały, że zostało częściowo opuszczone. Dopiero w XVI wieku decyzja admirała Andrei Doria, aby zbudować potężną wieżę obronną sprawiła, że rozkwitło na nowo. W zamian za to, papież Giulio III wydał bullę, dzięki której rodzina Doria objęła swoim protektoratem kościół i klasztor oraz otrzymała przywilej obsadzania stanowiska opata swoimi synami.



Szczególne zasługi położył tu opat Camillo Doria, pełniący swe obowiązki od 1730 roku. Dzięki niemu przeprowadzono tu wiele prac w zakresie renowacji i przebudowy. W czasach Napoleona klasztor ponownie podupadł, większość mnichów go opuściła a ówczesny opat przymusowo przebywał we Francji. Po jego powrocie znowu dokonano niezbędnych prac, między innymi naprawy dachu, lecz czasy dawnej świetności już nie wróciły. Następnym wydarzeniem, które o mało nie doprowadziło do całkowitego zniszczenia San Fruttuoso, była straszliwa powódź połączona z obsunięciem terenu i upadkiem wielu ogromnych drzew, co spowodowało, iż stało się ono ruiną. Miało to miejsce 25.09.1915 roku, nieszczęśni mieszkańcy tego miejsca ocaleli dzięki temu, że schronili się w potężnej i stojącej nieco wyżej wieży Doria. W 1933 roku przeprowadzono pewne działania mające na celu zabezpieczenie budynków przed dalszym niszczeniem, jednak dopiero przejęcie go przez FAI oraz rozpoczęcie prac archeologicznych i restauratorskich na szerszą skalę, ocaliło ten piękny obiekt. Prace trwały od 1985 do 1990 roku, dziś dzięki zgromadzonej dokumentacji możemy prześledzić zmiany, jakie tu się dokonały.  


W sąsiedztwie klasztoru nadal mieszkają nieliczni rybacy trudniący się połowem, są też dwie niewielkie restauracje i stoisko, gdzie sprzedaje się pamiątki. W kasie biletowej prowadzonej przez FAI można nabyć publikacje na temat klasztoru i najbliższej okolicy a także dokonać wpłaty na fundusz dalszych prac. FAI prowadzi też ciekawą akcję mającą na celu doposażenie obiektów, którymi zarządza. W niewielkim ogródku znalazłam cztery ładne, stylowe ławki dla znużonych przybyszów, będące darem osób prywatnych, które w zamian za to mogły na ich oparciach umieścić pamiątkową, mosiężną tabliczkę. Można też "adoptować" drzewo - polega to na pokrywaniu kosztów jego pielęgnacji. Pod dorodną palmą obok opactwa, znalazłam piękną sentencję, umieszczoną tam przez opiekujących się nią małżonków - "adopcja" palmy była darem dla opactwa a jednocześnie miała upamiętnić ich wieloletni związek. 


Chrystus Morskiej Otchłani (Christo degli Abissi).


W morskich głębinach niedaleko opactwa znajduje się posąg Chrystusa ze wzniesionymi rękami, który umieszczono tam w 1954 roku. Pomysłodawcą był włoski nurek Duilio Marcanti, w ten sposób chciał on upamiętnić śmierć swego przyjaciela, który zginął podczas nurkowania, jak również tych wszystkich, którzy kiedykolwiek pracowali na morzu lub znaleźli śmierć w jego odmętach.


Potężna baza posągu jest zakotwiczona do dna morskiego na głębokości 18 m. Sam posąg wykonano z brązu, postać Chrystusa ma 2,5 metra wysokości a jego ręce znajdują się na głębokości 12 m pod taflą wody. Figurę odlano z mosiężnych części statków, dzwonów i medali z brązu, ofiarowanych przez ludzi morza. Mimo iż umieszczono go na dość znacznej głębokości, posąg może zobaczyć również ktoś, kto nie jest na tyle sprawny, aby zejść pod wodę, gdyż w sezonie turystycznym kursuje tu łódka ze specjalnym peryskopem, pozwalającym go dostrzec w morskich odmętach. W Capodimonte, corocznie pod koniec sierpnia po zapadnięciu zmroku ma miejsce niezwykłe święto, poświęcone pamięci ludzi morza. Na niewielkiej plaży jest odprawiana uroczysta msza, połączona z procesją przy blasku pochodni; w miejscu, gdzie znajduje się posąg schodzą pod wodę nurkowie z wieńcem laurowym, aby złożyć go u stóp Chrystusa. Jeśli pogoda nie sprzyja, uroczystość złożenia wieńca ma miejsce w świątyni opactwa, gdzie 13 sierpnia 1974 roku umieszczono kopię posągu, o której pisałam powyżej.(Podobno od pewnego czasu święto obchodzi się właśnie ze względu na pogodę w ostatnią sobotę lipca. Sądzę, że nie tyle chodzi o padające deszcze, bo te są chyba raczej rzadkie, co o stan morza, mogący zagrozić nurkom. Piszę to na wszelki wypadek, gdyby ktoś się tam wybierał, lepiej sprawdzić tę informację w Biurze Obsługi Turystycznej)



Z tym miejscem związana jest też inna historia, jaką należy przytoczyć, aby oddać należną cześć osobom, które nie wahały się narazić swego życia w imię ludzkiej solidarności. Zdarzenie to miało miejsce 24 kwietnia 1855 roku. Przy opactwie mieszkała wówczas zaledwie garstka rodzin zajmujących się rybołówstwem i rolnictwem oraz pracami leśnymi, jednak w tym dniu ich spokojną egzystencję zmącił tragiczny wypadek. Nieopodal zatoki przepływał angielski parowiec "Croesus" mający na swym pokładzie 270 żołnierzy i 37 oficerów pochodzących z Sardynii. Holował on następny statek "Pedestrian" wypełniony amunicją, który to transport był przeznaczony dla wojska angielskiego, biorącego udział w wojnie krymskiej. Podczas gdy parowiec przepływał na wysokości San Fruttuoso, na jego pokładzie wybuchł pożar. Płonący statek skierował się w stronę zatoki i osiadł na mieliźnie. Wszyscy sprawni mężczyźni z Capodimonte oraz dwie kobiety, siostry Maria i Caterina Avegno (obydwie były świetnymi pływaczkami) na łódkach i wpław, pospieszyli na ratunek. Uratowano życie wielu żołnierzom, lecz Maria, matka ośmiorga dzieci, poświęciła swoje, próbując mimo utraty sił dotrzeć do ludzi, którzy jeszcze oczekiwali na pomoc. Jej ciało spoczywa w krypcie grobowej Doriów a całe zdarzenie upamiętnia tablica na budynku, gdzie kiedyś mieszkały te niezwykłe kobiety.


Zatoczka, gdzie mieści się opactwo San Fruttuoso jest położona nieopodal Zatoki Portofino; te dwa urocze miejsca rozdziela skaliste wzgórze o wysokości ok. 500 m n.p.m. Cały półwysep jest pokryty siecią ścieżek, dzięki którym można wybrać się na pieszą wycieczkę i odwiedzić wiele ciekawych miejsc oraz popatrzeć na Morze Śródziemne z wysokiego, urwistego brzegu. Jeden ze szlaków wiedzie z opactwa do miasteczka Portofino a o moich przygodach związanych z jego przejściem, napiszę w następnym poście.


Więcej zdjęć z Opactwa San Fruttuoso w Google + >


https://photos.google.com/album/AF1QipMiPCjAVpQT7bOu6Ru3nDrGHCtRvTdpa1BMiJAa?hl=pl