Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ostróda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ostróda. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 czerwca 2025

Trening czyni mistrza, czyli nauka chodzenia.


Tym razem nie będę pisała o ostródzkich zabytkach, lecz o obiekcie jak najbardziej nowoczesnym a nawet nowym, którym jest Stadion Lekkoatletyczny Ostródzkiego Centrum Sportu i Rekreacji. Jak wspomniałam, jest on stosunkowo świeżej daty, ponieważ oddano go do użytku w 2017 roku. W tym miejscu od zawsze było obszerne trawiaste boisko,  którego skromna infrastruktura ograniczała się do kilku rzędów ławek usytuowanych na niewysokich skarpach. Na co dzień korzystali z niego uczniowie ostródzkich szkół, a okazjonalnie podczas koncertów i imprez plenerowych, także pozostali mieszkańcy. Choć stadion leży w centrum miasta, panuje na nim cisza i spokój, ponieważ w bezpośrednim sąsiedztwie nie ma ruchliwych ulic, za to jest dużo zieleni Jego północna pierzeja sąsiaduje z budynkiem hotelu i Aquaparkiem, natomiast wschodnia z alejką, która oddziela go od zabytkowego cmentarza, o którym pisałam tutaj.

Stadion jest bardzo ładnym i przyjaznym miejscem, tym bardziej, że podczas budowy  wyposażono go w funkcjonalne zaplecze oraz trybuny dla publiczności. Są tu organizowane spartakiady, imprezy i zawody sportowe, a poza tym od rana do wieczora jest otwarty dla mieszkańców. Oprócz płyty boiska ma tartanową bieżnię i stanowiska do uprawiania lekkiej atletyki, a oprócz tego ścieżkę do nordic- walkingu. Oczywiście  użytkowników obowiązuje regulamin porządkowy - i tak  na płytę boiska mogą wchodzić tylko zawodnicy klubów podczas meczów i treningów ( dla niezrzeszonych amatorów piłki są Orliki). Po tartanowej bieżni do woli można biegać i chodzić, jednak nie mają tam wstępu osoby z kijkami, dla których jest zielona ścieżka wyłożona sztuczną murawą. 

Właśnie ta zielona ścieżka jest powodem, dla którego piszę o stadionie, ponieważ z nastaniem wiosny postanowiłam zamienić moje dotychczasowe ćwiczenia na intensywną naukę prawidłowego chodzenia i kontrolowania oddechu. Oczywiście przedtem też chodziłam na spacery, jednak po dwóch operacjach bardzo pogorszyła się moja koordynacja ruchowa, nie mówiąc o dużym spadku kondycji, więc czułam, że potrzeba mi czegoś więcej.

Szczerze mówiąc, parę lat temu, kiedy jeszcze pracowałam, zaczęłam uprawiać nordic - walking, jednak dość szybko doszłam do wniosku, że nie jest to aktywność, którą bym polubiła. W tamtym czasie wieczorne chodzenie w kółko wydawało mi się zajęciem nudnym i monotonnym, a ponieważ byłam w dobrej formie fizycznej, w pewnym sensie także czymś poniżej moich możliwości.

Jednak ostatnie trzy lata życia z bólem i różnymi ograniczeniami spowodowały, że moim największym pragnieniem stało się, żeby po prostu założyć na nogi buty, wyjść z domu i chodzić do woli. To tak proste marzenie dość długo czekało na realizację, ponieważ pełna rehabilitacja po zabiegu endoprotezy trwa około roku i dopiero wtedy można mówić o powrocie do całkowitej normalności. Ta normalność jest rzeczą względną, bo o ile kogoś zadowoli wyjście na zakupy lub krótki spacer, to ktoś inny chce o wiele więcej. W życiu codziennym nie myślę o tym, że moje stawy biodrowe zastąpiły endoprotezy i  nie mam z tym żadnego kłopotu, wychodzę na spacery, bez trudu wchodzę po schodach, a nawet wspinam się po drabinie, jednak daleko mi do dawnej sprawności. Ponieważ nie lubię poprzestawać na małych rzeczach, postanowiłam jak to się mówi -  stanąć na głowie - by wrócić do formy z czasów, kiedy kilku - czy kilkunastokilometrowe  wędrówki też nie były dla mnie problemem. Jako że mieszkam bardzo blisko stadionu OCSiR, doszłam do wniosku, że byłoby grzechem nie do wybaczenia, nie skorzystać z możliwości, jakie mi daje to sąsiedztwo. 

Dlatego wyciągnęłam moje kijki i od poniedziałku do piątku, każdego ranka, niezależnie od pogody idę na stadion, gdzie robię kilka okrążeń, które przekładają się na mniej więcej trzy kilometry. Nie jest to oszałamiający dystans, jednak nordic -walking swą efektywnością przewyższa tradycyjną przechadzkę, a poza tym duże znaczenie ma przede wszystkim systematyczność treningu. Na przyszłość mam taki plan, żeby po wypracowaniu lepszej kondycji podwoić ten dystans, jednak podchodzę do tego spokojnie, żeby nie forsować się bez potrzeby. Na szczęście przekonałam się, że poranne chodzenie jest bardzo przyjemne, a jeśli nie pada, na stadionie jest po prostu bajecznie, bo świeża zieleń cieszy oczy a śpiew ptaków z punktu poprawia nastrój. Okazało się, że podobnych rannych ptaszków obojga płci, trenujących zaraz po otwarciu obiektu, jest więcej. Większość z nich biega, inni oprócz tego robią dość zaawansowane ćwiczenia, jest też pani w naprawdę podeszłym wieku, która z wielką energią kilkakrotnie okrąża stadion chodząc boso po bieżni.

Jak wiadomo, wysiłek popłaca, więc po kilkutygodniowym treningu zauważyłam pierwsze trwałe efekty, które miałam okazję zweryfikować w praktyce, ale o przebiegu tej weryfikacji napiszę w następnych postach.

P.S.  Dla porządku dodam, że stadion, z którego korzystam, nie jest jedynym obiektem sportowym w mieście. Ostróda ma naprawdę niezłą bazę, jest tu basen z aquaparkiem, drugi pełnowymiarowy stadion piłkarski, korty tenisowe, dwie hale widowiskowo - sportowe,  marina i wake park.  

niedziela, 20 kwietnia 2025

Kilka refleksji i życzenia świąteczne.


Drogie przyjaciółki i drodzy przyjaciele z blogosfery - minął następy rok, znowu mamy wiosnę i składamy sobie życzenia z okazji pięknego święta, jakim jest Wielkanoc. Ta pierwsza niedziela po pełni wiosennego księżyca, to przede wszystkim święto Zmartwychwstania, lecz również czas nadziei a także przebudzenia przyrody po zimowym śnie. Kiedyś miałam takie ukryte marzenie aby na święta wielkanocne pojechać do Rzymu i w niedzielny poranek w godzinie rezurekcji usłyszeć dzwony bijące w niezliczonych, rzymskich kościołach. Myślę że gdyby tak się stało, byłabym bardzo szczęśliwa; uwielbiam dźwięk dzwonów czasem poważny i nieco głuchy jak by w nich pękło serce, a innym razem pełen radości i dobrej energii, która dodaje skrzydeł. Dzwon jak chyba żaden inny instrument jest blisko Boga, podnosi na duchu, ostrzega i bije na chwałę.

Parę lat temu bylam bardzo blisko realizacji tego planu. Nawet miałam już wyszukane odpowiednie lokum, jednak wszystkiemu stanęły na przeszkodzie sprawy rodzinne. Od tamtej pory coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że moje marzenie pozostanie głęboko ukryte w szkatułce z napisem „niezrealizowane”. Tym, co mnie zniechęca, jest koszmar masowej turystyki: tłumy ludzi, które nie pozwalają na chwilę zadumy i refleksji, a także coraz większa liczba nakazów i zakazów związanych ze zwiedzaniem. Być może ten wyśniony dzień przyniósłby mi rozczarowanie i zniszczył tę piękną wizję, jaką nosiłam w sercu, więc może lepiej, jeśli pozostanie ona tylko w mojej wyobraźni – piękna i nienaruszona?

Marzenia to wspaniała rzecz – właśnie dlatego, że są tylko nasze i nikt nie może ich zniszczyć ani zdewaluować.

Tymczasem cieszę się, że ten świąteczny czas mogę spędzić w moim przytulnym domu – tym bardziej, że ostatnie dziesięć dni było dla mnie i dla Marty prawdziwym koszmarem, który postawił naszą codzienną egzystencję na głowie. Niewielki remont zaplanowany na jeden dzień z powodu nieoczekiwanego poślizgu przeciągnął się na cały tydzień. Przez ten czas borykałyśmy się z potwornym nieładem i wszechobecnym betonowym pyłem. Gdy we wtorek zaplanowane prace wreszcie dobiegły końca, miałyśmy jeszcze przed sobą ciężkie zadanie doprowadzenia mieszkania do porządku. Polegało to na odkurzeniu ścian i każdej z kilkuset książek, umyciu mebli (łącznie z ich wnętrzem), kwiatów doniczkowych i całego wyposażenia – nie wspominając już o stosach prania bo kurz wciskał się wszędzie. Żeby było jeszcze „weselej”, Marta nie mogła wziąć urlopu, a ja wciąż cierpię z powodu zapalenia prawego barku i stawów lewej dłoni. Mimo bólu i zmęczenia w ciągu czterech dni udało nam się wyjść na prostą, zrobić zakupy i przygotować coś do jedzenia.

Prawdę mówiąc, zabrakło nam może pół dnia, by bez większych kolizji wykonać prace,  które sobie zaplanowałyśmy. Dlatego dziś rano Marta dokańczała jeszcze niektóre potrawy, a ja wyciągnęłam ze strychu pudło z wielkanocnymi dekoracjami, żeby chociaż trochę ozdobić mieszkanie. Początkowo miałyśmy zamiar z tego zrezygnować, a ponieważ nasza figurka przedstawiająca wielkanocnego baranka była również schowana w kartonie, na wszelki wypadek do wielkanocnego koszyczka kupiłam drugiego – z białej czekolady. W ten sposób na naszym stole znalazły się dwa baranki, a prócz tego jest też obowiązkowa rzeżucha, malowane jajka i mała ceramiczna kurka, wykonana przez moją zdolną córkę.

Wykonałyśmy mnóstwo pracy, która  mimo zmęczenia przyniosła nam również wielką satysfakcję. Bo choć było trudno, dzięki zgodnemu współdziałaniu udało nam się to wszystko ogarnąć, a jeśli czegoś nie zrobiłyśmy są to tylko drobiazgi, które nie mają wpływu na nasze życie. Przedwczoraj na chwilę włączyłyśmy telewizor i dowiedziałyśmy się o tragicznej sytuacji wielu osób z południowych i wschodnich rejonów Polski, gdzie nawałnice zalały i poniszczyły zabudowania. Złe wieści dochodzą też z Ukrainy, bo zamiast oczekiwanego zawieszenia broni zintensyfikowano ostrzały obiektów cywilnych. Trudno sobie wyobrazić rozpacz i poczucie bezsilności, jakie ogarniają człowieka, gdy ma wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod nóg – bo w dosłownym sensie traci dach nad głową...

Takie sytuacje zdarzają się coraz częściej, a świadomość podobnych zagrożeń każe z dystansem patrzeć na nasze codzienne kłopoty, które choć uciążliwe są jedynie niedogodnością, a nie tragedią.

Dopóki żyjemy, jesteśmy zdrowi i mamy swoje cztery ściany, w których czujemy się bezpiecznie, to nawet jeśli na naszej drodze pojawiają się jakieś przeszkody nadal możemy mieć nadzieję na dobre dni.

W ten piękny świąteczny czas życzę wszystkim dużo szczęścia. Niech nadzieja, zdrowie i pogoda ducha Was nie opuszczają, a w sercach zawsze gości miłość i spokój.


Kiedy przedwczoraj wcześnie rano wyszłam z domu po zakupy, byłam w szoku – podczas poprzedniego wyjścia miałam na sobie płaszcz, a tym razem wystarczyła koszulka z długim rękawem. Idąc wśród budynków kompleksu Białych Koszar, nie mogłam się nadziwić, jak pięknie i zielono zrobiło się w ciągu zaledwie kilku dni. Choć teraz jest nieco chłodniej, pogoda nadal przypomina raczej lato niż wiosnę. To piękny czas, sprzyjający spacerom, jednak szczerze mówiąc, dziś nie mam na nie siły fizycznej. W związku z tym postanowiłam nadrobić zaległości w lekturze innych blogów oraz odpowiedzieć na zaległe maile i komentarze.

Tymczasem pozdrawiam Was serdecznie – świętujcie radośnie, na łonie natury lub przy biesiadnym stole, byle w dobrym humorze, zdrowiu i spokoju!


czwartek, 3 kwietnia 2025

Z dziejów Ostródy. Wiosna na zabytkowym cmentarzu.

  

W Ostródzie jest pięć zabytkowych cmentarzy, dwa z nich to pochówki żołnierzy z czasów I i II Wojny Światowej, a pozostałe trzy to cmentarze cywilne. Niegdyś były zlokalizowane na obrzeżach miasta, dzisiaj znajdują się w jego granicach, jednak tylko jeden mieści się w ścisłym centrum, przy ulicy Stefana Czarnieckiego. Po jej drugiej stronie jest pasaż składający się z kolorowych stylizowanych kamieniczek i niewielki, ładnie zagospodarowany park (pisałam o nim w poście o zimowym spacerze). Park i zadrzewiony cmentarz stanowią zieloną enklawę w środku miasta, a jednocześnie są ważną pamiątką jego bardzo odległych dziejów. Jeśli ktoś czytał posta o Ostródzie i jej okolicach, być może pamięta, że jej najstarsza część leżała na wyspie w widłach  Drwęcy, gdyż w owych czasach dwie odnogi rzeki wpadały do jeziora, które od niej bierze swą nazwę. Nowsza, południowa część Ostródy, powstała w XIX wieku na niewielkim wzniesieniu, gdzie niegdyś były gminne łąki. Po wielkim pożarze, który spustoszył miasto w 1788 roku, część mieszkańców na ich terenie wzniosła swoje nowe domy i od tego czasu to miejsce zaczęto  nazywać górnym przedmieściem. 

Z biegiem czasu, kiedy usunięto skutki pożaru i odbudowano większość zniszczonych, domów miasto znów ożyło, a przedmieście straciło na znaczeniu. Ten stan uległ zmianie za panowania Fryderyka Wilhelma III, pruskiego króla - reformatora, który zrezygnował z zasady "cuius regio eius religio". Władca wychodził z założenia, że nie ma znaczenia jaką religię wyznają poddani, ważne jest żeby w terminie płacili należne podatki. To sprawiło, że do Ostródy zaczęli przybywać Żydzi oraz Polacy z sąsiedniej Warmii i Ziemi Chełmińskiej. Był to okres prosperity dla pracowników najemnych, związany z rozpoczęciem prac przy budowie Kanału Oberlandzkiego (Ostródzko- Elbląskiego). Jako przykład może służyć fakt, że człowiek stawiający się do pracy z własnym koniem i wozem za tygodniowy zarobek mógł kupić krowę. Z biegiem czasu część pracowników sezonowych postanowiła zostać w Ostródzie na stałe  i osiedlić się na górnym przedmieściu, gdzie było najwięcej wolnych parceli pod budowę domu. Nowych przybyszów było tak dużo, że latach 1856-1875 powstała świątynia dla parafii katolickiej, a ponieważ nie było zgody co do pochówków w obrębie ewangelickiego cmentarza, przydzielono im również teren, gdzie mogli grzebać swoich zmarłych.

Tu dotarliśmy do sedna tej opowieści, czyli dziejów najstarszego katolickiego cmentarza w Ostródzie. Jak wspomniałam powyżej, podobnie jak inne nekropolie, niegdyś znajdował się na skraju miasta, które od czasu jego założenia bardzo się rozrosło. Ulica Stefana Czarnieckiego, przy której leży ten zabytkowy cmentarz, ma ponad trzy kilometry i obecnie jest jedną z najdłuższych w mieście. Zaczyna się u stóp pagórka, gdzie kiedyś znajdowały się podmiejskie łąki, a później zabudowania górnego przedmieścia i biegnie dalej, aż do podostródzkiej wioski Kajkowo. Dodam tu jeszcze pewną ciekawostkę - otóż śródmiejski park leżący po drugiej stronie ulicy, niegdyś był wzorcowym ogrodem doświadczalnym, należącym do Zimowej Szkoły Rolniczej, gdzie dziewczęta uczyły się ogrodnictwa i prowadzenia gospodarstwa domowego. Na cmentarzu pochowano wielu mieszkańców o polskich korzeniach, na niektórych tablicach nagrobnych nadal można odczytać ich swojsko brzmiące nazwiska, zapisane w zniekształconej, zniemczonej wersji. Większość najstarszych nagrobków z biegiem lat uległa znacznej destrukcji, czasem z ręki człowieka, a innym razem skutkiem upływu czasu i rozrastających się korzeni drzew. W tym miejscu muszę dodać ważną uwagę, dotyczącą stosunków narodowościowych w przedwojennej Ostródzie. Otóż mimo zachowania wiary przodków, katoliccy przybysze chyba dość szybko wtopili się w lokalną społeczność, gdyż podczas plebiscytu w 1920 roku z 8676 głosujących jedynie 17 osób opowiedziało się za przyłączeniem miasta do Polski. Oczywiście można dywagować co do przyczyn tego wyniku, nie wykluczone, że była to niepewność co do przyszłości nowopowstałego państwa polskiego lub względy ekonomiczne. Mówiło się również o fałszerstwach, groźbach i zastraszaniu, jednak tak czy inaczej, wygrana Niemiec stała się faktem.

Sytuacja Ostródy i jej mieszkańców zmieniła się radykalnie w styczniu 1945 roku, kiedy do miasta weszli żołnierze Armii Czerwonej. Duża część ludności uciekła przed nadchodzącym frontem, pozostali jedynie nieliczni Mazurzy i osoby poczuwające się do polskości. Jak potoczyły się wypadki związane z przejęciem miasta, trudno dziś powiedzieć, ponieważ dostępne źródła przedstawiają je w sposób krańcowo różny. Przez lata mówiło się o ciężkich bojach i ostrzale artyleryjskim, co miało doprowadzić do zniszczenia Ostródy. W latach 80-tych zaczęto upowszechniać odmienną wersję, podobno opartą na relacjach naocznych świadków. Mówili oni, że miasto zajęto bez walki, a dopiero w następnych dniach, skutkiem gwałtów i morderstw, jakich dopuszczali się zdobywcy, doszło do strzelaniny pomiędzy czerwonoarmistami i dużą grupą zmilitaryzowanych pracowników Służby Ochrony Kolei (Ostróda była węzłem komunikacyjnym i miejscem naprawy taboru kolejowego) a następnie podpalenia miasta. Nie wykluczone, że obydwie wersje mają w sobie elementy prawdy, jednak zastanawiające jest to, że o ile na cmentarzu wojennym przy ulicy Jagiełły pochowano 575 poległych  należących do armii radzieckiej, to nie ma żadnego śladu pochówków żołnierzy niemieckich.

Z chwilą zakończenia wojny, Ostróda nie bez problemów przeszła pod zarząd cywilny strony polskiej. Jednocześnie rozpoczęła się pierwsza akcja repatriacyjna, trwająca do roku 1948, podczas której do miasta przybyła duża grupa przesiedleńców z Wileńszczyzny i uciekinierów z Wołynia. Tu ponownie wracamy do historii zabytkowego cmentarza, gdyż trudne powojenne czasy zbierały śmiertelne żniwo w społeczności osłabionej kilkutygodniową podróżą, brakiem żywności i leków. Mówią o tym liczne tabliczki na grobach osób pochowanych w 1945 roku i latach następnych, wśród których przeważały dzieci i ludzie w podeszłym wieku. Mimo upływu czasu, stan większości nagrobków wskazuje na to, że nadal są członkowie rodziny lub przyjaciele, którzy kultywują pamięć o tych co odeszli, zapalają znicze i przynoszą kwiaty. O wiele gorzej wyglądają kwatery pochodzące z okresu przedwojennego, gdzie jest wiele zapadniętych grobów, a tablice z nazwiskami zmarłych zniknęły, lub pospadały na ziemię w sposób uniemożliwiający ich identyfikację. Większość dawnych mieszkańców Ostródy zmarła albo wyjechała do Niemiec, a nawet jeśli nadal żyją jacyś ich krewni, to po tylu latach zapewne również oni  nie są w stanie powiedzieć czegoś pewnego w tej sprawie. Mimo wszystko, nie można powiedzieć, że jest to cmentarz zaniedbany i opuszczony. Ponieważ jest w rejestrze zabytków, nie grozi mu likwidacja, jak to miało miejsce w przypadku innych, mazurskich miast (swego czasu również w Ostródzie był taki projekt, jednak upadł z powodu oporu lokalnej społeczności).  W 2009 roku cmentarz otrzymał ładne a jednocześnie solidne ogrodzenie, odnowiono centralne brukowane alejki i postawiono nowy krzyż. W tym samym czasie w jego północnej części ustawiono duży, pamiątkowy kamień z napisem w języku polskim i niemieckim z prośbą o modlitwę za zmarłych mieszkańców Ostródy, a w następnym roku na murze przy bramie umieszczono tablicę poświęconą pamięci ofiar rzezi wołyńskiej. W ten sposób cmentarz stał się świadectwem historii, która wciąż się toczy, miejscem spotkania kultur i  przeszłości z teraźniejszością. 


Jednak jak to zwykle bywa, tam gdzie z czasem zawodzi ludzka pamięć i staranie, do głosu dochodzi sprawiedliwa matka natura. Dzięki niej cała ta zabytkowa nekropolia u progu wiosny pokrywa się przepięknym kobiercem, jaki tworzą niebieskie cebulice syberyjskie poprzetykane żółtymi złociami. Kwiatów z roku na rok jest coraz więcej, ich widok jest nie tylko symbolem nadziei i odrodzenia, lecz również przypomnieniem o kruchości ludzkiego bytu. Ten piękny widok przyciąga oczy przechodniów, przypominając dzieje Ostródy i jej dawnych mieszkańców, a sam cmentarz jest symbolem pojednania i pomnikiem pamięci, która poprzez miłość i szacunek dla historii kształtuje naszą tożsamość.     

Do napisania tego posta zainspirowała mnie autorka  bloga "Kaprysy JoAnny czyli rozgardiasz po wierszach", ( pozdrawiam Joasiu ! ) która wspomniała o łanach kwitnących cebulic, jakie może oglądać w miejskim parku. Pomyślałam, że jest to świetna okazja do utrwalenia kawałka historii Ostródy i podzielenia się podobnym, pięknym widokiem.


sobota, 29 marca 2025

Gdzie jest wiosna?



Tegoroczna zima Ostródę ominęła szerokim łukiem, poza jednym prawdziwie śnieżnym dniem o którym pisałam tutaj, i paroma innymi, kiedy padał śnieg z deszczem, nie było jej nawet na lekarstwo. Marzec też wszystkich zaskoczył -  brakowało deszczu, za to większość dni czarowała słońcem i błękitnym niebem, przy czym często wiał zimny, przenikliwy wiatr, a poranne przymrozki też nie były rzadkością. 

Ponieważ mazurski klimat jest raczej surowy, zazwyczaj w marcu panuje pogoda przedwiosenna i w związku z tym trzeba się uzbroić w cierpliwość na najbliższe dwa lub trzy tygodnie. Ale to, co dla człowieka jest zrozumiałe i do przyjęcia w żaden sposób nie mieści się w małym kocim łebku, zwłaszcza jeśli ten łepek jest rudy, jak to ma miejsce w przypadku naszego Furianuszka. Furianuszek mieszka z nami od kilku lat, znalazłam go na działkach, kiedy był jeszcze bardzo młodym zwierzaczkiem, o czym świadczyły jego mleczne ząbki. Była to obopólna miłość od pierwszego wejrzenia, dlatego nie pozostało mi nic innego jak zabrać go do domu, gdzie bardzo szybko się zaaklimatyzował. Co więcej, nasze trzy kotki, o których pisałam tu, też nie miały problemu z akceptacją jeszcze jednego pobratymca. Niestety, po pewnym czasie czwórka znów stała się trójką, ponieważ zupełnie niespodziewanie z powodu wady serca odeszła nasza Kuleczka. Nic nie wskazywało na to, że jest chora, bo zawsze była prawdziwym wulkanem energii w przeciwieństwie do Buffy i Baribalka, którzy preferują długie drzemki, ożywiając się jedynie w porach posiłków oraz  sytuacjach nadzwyczajnych i niecodziennych. Za to Furianuszek nadrabia swoimi pomysłami na urozmaicenie naszej codziennej egzystencji, co więcej ma ich nieprzebrane zasoby i jest nadzwyczaj konsekwentny w swoich poczynaniach. Jako że w zaraniu życia posmakował prawdziwej wolności na łonie natury, w dalszym ciągu chciałby biegać po okolicy, jednak mieszkamy w tak ruchliwym punkcie miasta, że samodzielne wycieczki nie wchodzą w grę a dla kota o takim usposobieniu wychodzenie w szelkach jest nie do przyjęcia. W związku z tym pozostaje mu wyglądanie przez otwarte okno, przy czym pora roku i pogoda raczej nie mają dla niego znaczenia. 



Okna do wyglądania są dwa, jedno z nich znajduje się na antresoli, jednak nie cieszy się wielkim uznaniem, ponieważ  jest zabezpieczone siatką, poza tym wychodzi na ulicę a kotki nie lubią hałasu, jaki stamtąd dobiega. Dużo bardziej atrakcyjny punkt obserwacyjny stanowi parapet okna  mojej sypialni położonej od podwórza, tym bardziej, że zwykle lata tu mnóstwo ptaków, więc jest co oglądać. Od paru tygodni Furianuszek oprócz obserwacji kawek i gołębi ma jeszcze jedno zajęcie, a mianowicie wypatrywanie wiosny. Codziennie rano staje koło mojego łóżka i patrzy na mnie wyczekująco, czy mam zamiar wreszcie wstać i pomyśleć o jego potrzebach? Nie ma najmniejszego znaczenia, że człowiek ostatnio ma problem z otwarciem okna z powodu kontuzji prawego barku ani to, że jest dopiero siódma rano, za oknem 5 stopni powyżej zera i chciałoby się jeszcze poczytać książkę leżąc w łóżku. To wszystko są nic nie znaczące drobiazgi, bo przecież wiosna może przyjść do nas w każdej chwili, na przykład zacznie  wspinać się po rynnie a Furianek przeoczy ten arcyważny moment.

W tej sytuacji człowiekowi nie pozostaje nic innego jak wstać i zaspokoić kocie oczekiwania, co może nie do końca jest straszną karą, bo w kuchni w dzbanku ekspresu czeka na niego pyszna kawa, którą co rano Marta parzy przed wyjściem do pracy. I tak zaczynamy nasz nowy dzień, kot wygląda nadchodzącej wiosny, a ja ziewam w fotelu, czekając aż kawa postawi mnie na nogi. Przez ostatnie dwa tygodnie bardzo mało wychodziłam z domu, bo obolały bark sprawiał, że nie mogłam ubrać się bez pomocy, jednak dzisiaj miałam pilną sprawę do załatwienia, więc musiałam się przemóc. Choć nie obyło się bez bólu, zrobiłam to dość chętnie, ponieważ dzień był przepiękny, słoneczny, a co więcej bardzo ciepły. Pomyślałam, że może ja również rozejrzę się za wiosną, bo a nuż przyszła w nocy, kiedy Furianuszek spał?






Jak widać na powyższych zdjęciach, faktycznie wiosna zjawiła się po cichu i ukradkiem. Co prawda jeszcze dość nieśmiało prezentuje swoje uroki, ale pierwsze wiosenne kwiatki, bazie i maleńkie wierzbowe listki, nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Ja i Furianek przegapiliśmy jej nadejście, ale trudno, teraz wyglądając przez okno będziemy wypatrywać zielonych pączków na ogromnych lipach rosnących na terenie dawnych Białych Koszar, a później śledzić jak okrywają się bujną zielenią liści, by wreszcie zakwitnąć i uwodzić pszczoły swoim miodowym zapachem. To wszystko przed nami, podobnie jak złota jesień i listopadowe szarugi, które nadejdą, czy tego chcemy, czy nie... 

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Zimowy spacer po Ostródzie i kilka słów o historii miasta.

  

Stuletnia kamienica w której mieszkam, leży przy długiej ulicy przecinającej centrum miasta w kierunku północ- południe. Moje poddasze ma siedem okien, cztery od części dziennej  są z frontu, natomiast pozostałe trzy należące do naszych sypialni wychodzą na podwórko, gdzie za rzędem nieciekawych garaży znajdują się jedne z najładniejszych budynków w Ostródzie. Kiedyś były to tzw. Białe Koszary, duży zespół garnizonowy wzniesiony w 1913 roku. Podobno zaprojektował je Fritz Heitmann, bardzo ceniony architekt, co by tłumaczyło ich naprawdę wyjątkową urodę. Zbudowano je dla pruskiego pułku artylerii polowej, natomiast po wojnie, kiedy Ostróda znalazła się w granicach Polski, umieszczono w nich wojska pancerne. W 2001 roku nastąpiła likwidacja jednostki wojskowej a opustoszałe zabudowania przekazano miastu. Bardzo lubię na nie patrzeć, tym bardziej, że po zmianie funkcji z militarnej na cywilną, przeszły gruntowny remont pod nadzorem konserwatora zabytków, dzięki czemu odzyskały dawny blask. Obecnie dwa największe, bliźniacze gmachy mieszczą siedzibę Sądu Powiatowego i Starostwa a inne, mniejsze budynki w większości również zaadaptowano na cele publiczne i biura. W minioną sobotę, kiedy rano wyjrzałam przez okno, zachwycił mnie ten tak dobrze mi zanany widok w cudnej zimowej szacie, co jeszcze bardziej podkreśliło piękną architekturę całego kompleksu. Poza tym chyba każda osoba, nawet jeśli tak jak ja nie lubi niskich temperatur z przyjemnością patrzy przez okno na ośnieżone dachy, bezlistne gałęzie drzew i puste przestrzenie okryte białym całunem zimy...

Poprzedniego dnia ja i Marta postanowiłyśmy, że sobotnie przedpołudnie przeznaczymy na wyprawę do Starego Kredensu, klimatycznego sklepu położonego na obrzeżach miasta. Oprócz stylowych, używanych mebli, można tam znaleźć lampy, obrazy, starą porcelanę i wiele innych przedmiotów do upiększenia domu, które nawet jeśli nie są użyteczne to z pewnością ozdobne, mają duszę i swoją historię. Marta chciała tam poszukać podnóżka odpowiedniego do jej fotela a długo wyczekiwana zimowa pogoda była jeszcze jednym argumentem za tym, żeby tego dnia wyjść z domu. Podnóżka nie było, ale spacer jaki zrobiłyśmy przy tej okazji był nadzwyczaj udany i chociaż padający śnieg kilkakrotnie przeszedł w zadymkę, to dla nas była ona jedynie dodatkową atrakcją.








Ostróda jest miastem dość dziwnym architektonicznie, na co bez wątpienia wpłynęły ogromne zniszczenia w obrębie jej centrum, przede wszystkim w okolicy dawnego ratusza oraz rynku. Spowodował je pożar, jaki Armia Czerwona wznieciła po zdobyciu miasta, co miało miejsce w styczniu 1945 roku (pisałam o tym tutaj). Po wojnie chyba brakowało spójnej wizji i pomysłu na to jak miasto ma wyglądać, nadal są tu niezabudowane posesje na które jak dotąd chyba nie ma żadnego planu a także źle zrestrukturyzowane lub prowizoryczne budowle szpecące przestrzeń. Mimo wszystko, jest też wiele budynków i miejsc, na które patrzy się z przyjemnością a jednym z nich jest gmach przedwojennego gimnazjum, gdzie obecnie mieści się liceum ogólnokształcące. Zaprojektował go Fritz Heitmann, ten sam któremu przypisywane są Białe Koszary i choć obydwa obiekty są całkowicie różne, to łączy je bardzo wysmakowany i elegancki styl w jakim zostały wzniesione oraz ładne detale. Budynek wykonany z czerwonej cegły w górnej części ozdobiono jasnym tynkiem, otaczają go dorodne drzewa i ciekawe, zabytkowe ogrodzenie. Całość oprószona białym, śniegowym puchem wyglądała bardzo malowniczo, podobnie jak dawna wieża ciśnień usytuowana po drugiej stronie ulicy, poza tym padający śnieg i powiewy wiatru sprawiały, że kształty drzew i kontury budynków rozpływały się w nadciągającej zadymce.






Nieopodal liceum jest jeszcze jeden obiekt o przeznaczeniu militarnym, pochodzący z przełomu XIX i XX wieku. Jest to dawna siedziba pruskiego pułku piechoty im. Grolmana, od koloru cegły z jakiej je zbudowano zwana Czerwonymi Koszarami. Nie są one tak piękne i wysmakowane jak Białe Koszary, choć widziane od frontu robią dużo lepsze wrażenie. Natomiast ich północna pierzeja, którą właśnie mijałyśmy prezentuje się dość skromnie, jednak całości dodaje uroku ładnie rozplanowany teren i duża ilość drzew. Po wojnie do 2011 roku szkolono w nich kierowców na potrzeby polskiej armii, jednak po wejściu Polski do NATO i ta jednostka została zlikwidowana. Mówi się że podobno w związku ze zmianą sytuacji geopolitycznej ponownie ma tu stacjonować wojsko, jednak jak dotąd na terenie koszar panuje cisza i spokój a warstwa śniegu litościwie okrywa wszelkie niedoskonałości...









Kiedy wyszłyśmy ze sklepu ze starociami śnieg nadal padał, mimo to postanowiłyśmy wrócić do domu nieco okrężną drogą, żeby popatrzeć na inne zakątki miasta w tej zimowej scenerii. Po drodze zatrzymałyśmy się koło neogotyckiego kościoła ewangelickiego, żeby zrobić kilka zdjęć jego bardzo charakterystycznej bryły o podwójnej wieży. W sezonie letnim kościelna wieża służy również za punkt widokowy, po pokonaniu 105 schodów można przez jej okna popatrzeć na panoramę Ostródy i okolic co jest naprawdę warte fatygi. Na wieży znajdują się również dzwony i zabytkowy zegar wybijający godziny oraz aparatura nagłaśniająca, która w południe emituje hejnał naszego miasta. (Napisał go muzyk z Lęborka, pan Andrzej Formela a hejnał po raz pierwszy zabrzmiał w dniu przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.) Podczas gdy spacerowałyśmy robiąc zdjęcia, wokoło kościoła rozpętała się następna zadymka, co jak już wcześniej pisałam było dodatkową atrakcją, bo od dawna nie widziałyśmy takiej pogody w naszym mieście. Śnieg padał ogromnymi płatkami a nieliczne samochody jeździły na światłach, gdyż widoczność była bardzo ograniczona.   
                                      







Byłyśmy już niedaleko od naszego domu, lecz postanowiłyśmy zajrzeć jeszcze do niewielkiego, śródmiejskiego parku. Po drodze zachwyciła nas króciutka uliczka Herdera zatopiona w perłowej poświacie, która wyglądała wprost czarodziejsko ze swymi domkami i drzewami obsypanymi śniegiem. W parku hasało kilkanaścioro dzieci, maluchy z rodzicami a starszaki we własnym towarzystwie, korzystały z uroków zimy. W ruch poszły sanki, nie brakowało też miłośników lepienia bałwana, tym bardziej, że materiału do tej zabawy było pod dostatkiem. Zresztą widać było, że dzieciaki zaczęły działać już wcześniej, bo napotkałyśmy też bałwana straszydło, ulepionego z pierwszego śniegu z domieszką błota i resztek trawy, co sprawiło, że biedak wyglądał jak skończony brudas. Natomiast w innym zakątku parku napotkałyśmy pięknego przedstawiciela bałwaniego gatunku, eleganta w szaliku z bluszczu z nosem z patyka i rękami z gałązek a ilość dzieciaków toczących wielkie, śniegowe kule świadczyła o tym, że szybko pojawią się następne egzemplarze. Marta też ulepiła swojego mini bałwanka, którego posadziła na ramieniu większego kolegi co sprawiło, że razem wyglądali niczym ósmy pasażer Nostromo i jego ofiara.









Cały park choć nieduży, prezentował się bardzo pięknie ze starymi drzewami oblepionymi ciężkim, mokrym śniegiem i pastelową zabudową sąsiadującego z nim pasażu, widoczną w głębi. Pasaż choć na pierwszy rzut oka wygląda dość stylowo, jest raczej świeżej daty, ponieważ powstał w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku, czyli w czasie, kiedy przebywałam we Włoszech. Gdy go zobaczyłam po raz pierwszy, rozśmieszył mnie sposób w jaki  wystylizowano tworzące go kamieniczki, gdyż jako żywo przypominały mi domki z drewnianych  klocków, jakie budowałam w dzieciństwie. Klocki miały mnóstwo ciekawych elementów, więc powstawały z nich bardzo wyszukane budowle z łukowatymi bramami, wykuszami i fantazyjnymi szczytami. Architekt projektujący pasaż zapewne nie kierował się reminiscencjami z dzieciństwa a raczej usiłował upodobnić kamienice do kilku domków ocalałych z przedwojennej zabudowy, choć te nowopowstałe są dużo bardziej okazałe i kolorowe. Początkowo mieszkańcy Ostródy żartowali sobie z tej pseudohistorycznej zabudowy, mówiąc że miasto zafundowało sobie nowiutką starówkę, ale wraz z upływem czasu wszyscy się do niej przyzwyczaili i  chyba nikt już sobie nie wyobraża, że to miejsce mogłoby wyglądać  inaczej.








Zimowa pogoda nie odpuszczała i po niedługiej przerwie nadciągnęła nowa fala zamieci, okrywając śnieżnym tumanem park i kolorowe urządzenia na placu zabaw. Nasze zmarznięte ręce i nosy przypomniały nam, że w związku z tym przyszedł czas by zakończyć przechadzkę i wracać do domu, od którego dzieliło nas kilka minut drogi. Taki piękny spacer w zimowy dzień wymaga dobrego zakończenia a co może być lepsze w tej sytuacji od wygodnego fotela w ciepłym pokoju, kubka gorącej  herbaty i  kota na kolanach!