Pokazywanie postów oznaczonych etykietą włoski styl życia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą włoski styl życia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 listopada 2016

Mediolan. Siedząc na ulicy.



Niech nikogo nie zmyli ten tytuł, bowiem tym razem nie mam  zamiaru pisać o osobach, które w siedząc na ulicy proszą o datek i w ten sposób gromadzą środki na życie. W czasie moich wędrówek wielokrotnie widziałam ludzi siedzących na murkach, krawężnikach albo po prostu na ulicznym chodniku, odpoczywających, czekających na coś lub na kogoś.




Podczas letnich miesięcy włoski upał zmusza do szukania chwili odpoczynku i dania ulgi zmęczonym nogom, natomiast miasta, przynajmniej te, które odwiedziłam (a zwłaszcza Mediolan) nie rozpieszczają przechodniów nadmiarem ławek. Ludzie siadają więc gdzie popadnie, przy czym siadanie na poziomie gruntu nie jest wyłącznie przywilejem młodości. Równie często widzi się w tej pozycji osoby dojrzałe, a czasem nawet w dość zaawansowanym wieku. 
Zawsze zwracało to moją uwagę, nie tyle jako dowód  luzu w stylu bycia, raczej dawało mi do myślenia na temat ich niezłej kondycji fizycznej. Jak zapewne każdy wie, na poziome gruntu łatwo się siada, lecz o wiele trudniej jest wstać... Jednak zaledwie raz widziałam, aby ktoś zwracał się o pomoc w tej sytuacji, większość osób wstawała o własnych silach. Miejsc, gdzie można usiąść na chwilę jest mnóstwo, jak już wspomniałam wielkim powodzeniem cieszą się wszelkiego rodzaju murki, krawężniki i schody oraz kamienne parapety witryn wystawowych.


Na Placu San Babila w Mediolanie znajduje się dość dziwna fontanna, przypominająca swym kształtem metalową babkę wielkanocną. Ponieważ często jest wyłączona, u jej podnóża przysiadają zmęczeni ludzie. Również w galerii na tyłach Duomo siada się wprost na ulicy, żeby odpocząć lub poplotkować. Tak samo ma się sprawa na schodach przed katedrą, gdzie dodatkowo można się poczuć niczym w amfiteatrze. Jak widać na zdjęciach, wprost na ulicy zgodnie siedzą nastolatki, urzędnicy, którzy mają przerwę na lunch oraz panie, które zapewne wyszły na zakupy. Nieopodal Duomo, w galerii Pasarella spotyka się młodzież uprawiająca break - dance (pisałam o nich w jednym z moich pierwszych wpisów > "Taniec").





Ten chłopiec ze zdjęcia powyżej zapewne czeka, aż pojawi się reszta "towarzystwa". To prawdziwy czyścioszek, który usiadł na małej macie, żeby nie pobrudzić swoich pięknych, białych spodni. Mediolan to miasto multietniczne, więc jak widać poniżej, na "wspólnym gruncie" w przenośni i dosłownie, spotykają się tu przedstawiciele różnych nacji. Zdjęcia, które tu pokazałam stanowią (jak to się potocznie mówi) pejzaż miejski, więc nikt nie powinien mieć pretensji, jeśli przypadkowo na nich się znalazł. Niestety, nie ma tu najciekawszych zdjęć, które zrobiłam pojedynczym osobom, nie zdającym sobie sprawy z tego, że są fotografowane.


Na jednym z nich, które zrobiłam w Como jest młody tata, siedzący na ulicy z małym synkiem i czytający mu jakąś książeczkę. Pan o wyglądzie współcześnie ubranego Wikinga ma na sobie podkoszulek, krótkie spodnie i skautowski kapelusz. Choć siedzą przy wejściu na dworcowy peron, zdawać by się mogło, że czują się tam równie swojsko i dobrze jak w pięknym ogrodzie, na łące za domem albo na piaszczystej plaży. Ujęło mnie ich doskonałe porozumienie i niesamowita intymność, jakiej nie sposób było nie zauważyć. To był magiczny moment, kiedy ich tam zobaczyłam i wyszło z tego fajne zdjęcie. Od czasu, kiedy je zrobiłam minęło kilkanaście lat, dziś ten chłopaczek jest dorosłym człowiekiem a jego tata być może myśli o wnukach? Nie wykluczone, że czasem obaj wspominają wakacje w Como, lecz czy jeszcze pamiętają tę chwilę wspólnego zaczytania, która nadal żyje na fotografii, o której nawet nie wiedzą, że powstała? 




Takich zdjęć mam więcej, jednak ustawa o ochronie wizerunku mówi, że lepiej będzie jeśli je zachowam dla siebie, dlatego też musicie mi uwierzyć na słowo. W końcu to internet sprawił, że świat stał się globalną wioską, więc wolę nie ryzykować!
        

piątek, 25 września 2015

Rowery i ludzie.



Chyba każdy z nas zetknął się z obiegową opinią, że wśród europejskich krajów, gdzie rower jest uznanym i bardzo popularnym środkiem transportu, prym wiedzie Holandia. Nigdy tam nie byłam, więc nie mam pojęcia jak to wygląda w praktyce, choć niejedno słyszałam o wysokiej kulturze ze strony wszystkich użytkowników dróg i doskonałej sieci ścieżek rowerowych.
W Polsce chyba nadal jest nam daleko do uznania jego rzeczywistych walorów, za to często słyszy się wiadomości o pijanych cyklistach, którzy padli ofiarą wypadków drogowych i braku respektu ze strony kierowców samochodów, w stosunku do użytkowników "dwóch kółek".




Być może, Włosi nie dorastają w tym względzie do Holendrów, lecz mimo to, widzi się  wielu rowerzystów obojga płci i w różnym wieku (niejednokrotnie naprawdę podeszłym). Kiedy zamieszkałam w Lombardii, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że chodzenie na piechotę jest uważane za jakieś niezdrowe dziwactwo. To fakt, że trudno tu żyć bez samochodu, komunikacja publiczna nie funkcjonuje najlepiej, więc dojazd do pracy lub szkoły niejednokrotnie może być sporym problemem. Jednak samochód trzeba bezpiecznie zaparkować a z tym są kłopoty zarówno w dużych miastach, gdzie ulice są bardzo zatłoczone a miejsc parkingowych brakuje, jak i w małych miejscowościach (zwłaszcza w ich historycznej części) z powodu uliczek tak wąskich, że jadąc większym samochodem trzeba uważać, żeby nie stracić bocznych lusterek. Z tego względu sporo osób wybiera rower, zwłaszcza jeśli ma do pokonania niewielkie odległości. 



Mam też wrażenie, że niejednokrotnie jest w tym pewien zdrowy szpan, dowód na to, że preferuje się inny sposób na życie, bardziej romantyczny i w zgodzie z ekologią. W Mediolanie nie jest rzadkością widok eleganckiego pana w garniturze albo długim płaszczu lub pani w garsonce i butach na obcasach pomykających na rowerze z gracją i dużą wprawą. Nierzadko też widzi się rower, na którym jedzie rodzic wiozący jedno a czasem dwoje dzieci, na zamocowanych dodatkowych siodełkach. Pewnego razu miałam okazję widzieć młodą mamę, która chyba pobiła  rekord świata w tym względzie. Właśnie wracałam po nocnym dyżurze, więc widząc ją pomyślałam, że troi mi się w oczach z niewyspania. Kobieta jechała na rowerze z jednym dzieckiem na foteliku przymocowanym z przodu, drugie siedziało na podobnym foteliku z tyłu a trzecie, chyba najstarsze, wyglądające na jakieś sześć lat, na ramie. 




Do tego, ponieważ siąpił deszcz, pani ta prowadziła rower jedną ręką, bowiem w drugiej trzymała duży, czarny parasol. Prawdopodobnie wiozła dzieci do przedszkola, które znajdowało się nieopodal i powiem szczerze, że był to widok, jaki trudno zapomnieć. W pierwszej chwili chciało mi się śmiać, ale się zreflektowałam na myśl o bolesnych konsekwencjach ewentualnej wywrotki zaradnej mamy i jej potomstwa, więc oglądałam się za siebie, żeby w razie potrzeby rzucić się na ratunek, dopóki nie zniknęli mi z oczu. Kiedy mieszkałam w Polsce, jazda na rowerze i pod parasolem kojarzyła mi się raczej z cyrkowymi popisami, lecz we Włoszech jest to rzecz normalna i chyba nie budząca zdziwienia nikogo poza mną. W pamięci utkwił mi też widok pewnego pana w dojrzałym wieku, sądząc po stroju robotnika budowlanego, jadącego na rowerze pod kokieteryjną damską parasolką...Może moje zdziwienie byłoby mniejsze, gdyby nie fakt, że był to grudzień a w nocy niespodziewanie zaczął padać gęsty, wilgotny śnieg, zamieniający się w mokrą breję po kolana, w której grzęzły samochody. Siłą rzeczy, jazda rowerem w takich warunkach była nie tylko nadzwyczaj trudna, ale wręcz niebezpieczna, do tego ów pan miał na sobie jedynie robocze ogrodniczki i T-shirt z krótkim rękawem....




Podczas bardziej sprzyjających warunków pogodowych z przyjemnością obserwowałam cyklistów i ich pojazdy. Niejednokrotnie były to bardzo piękne egzemplarze o wysmakowanej linii i z pewnością kosztowne, lecz nie brakowało też tańszych, przyciągających wzrok designem autorstwa właściciela. Większość rowerów miała zamocowany wiklinowy lub metalowy koszyczek na zakupy, który niejednokrotnie służył właścicielowi do przewożenia ukochanego pieska. Zdarzyło mi się też widzieć rowery ze specjalną przyczepką, gdzie po namiocikiem chroniącym od słońca i deszczu siedział np. okazały owczarek alzacki, udający się na wycieczkę wraz ze swym człowiekiem. Nierzadko widzi się rowery służące do transportu większej ilości towaru, z jednym lub dwoma wielkimi koszami z wikliny. Wyglądają one niczym bardziej nowocześni mechaniczni następcy osiołka, i są bardzo popularne min. wśród dostawców dowożących świeże pieczywo do barów. Lubiłam obserwować rowery pozostawione na ulicy i zgadywać po ich wyglądzie, kto też może na nich jeździć. Kiedy mieszkałam w Mantui, jednym z moich ulubieńców był czerwony rower z wiklinowym koszyczkiem wysłanym czerwoną tkaniną w białe groszki, który często widziałam zaparkowany nad kanałem. Na własny użytek nazwałam go "rowerem Czerwonego Kapturka" a po kilku miesiącach udało mi się "namierzyć" jego właścicielkę. Jak mogłam się spodziewać, była to eteryczna istota płci żeńskiej o długich, kręconych włosach, ubrana w powiewną sukienkę. Z biegiem czasu bardzo polubiłam fotografowanie rowerów stojących na ulicy.





Czasem był to rower- gentleman  czarny i elegancki, innym razem rower – robociarz lub rower – pijak, leżący pod latarnią, rowery pod sklepem sportowym, stojące w gromadce niczym tulące się do siebie szczeniaki lub dwa rowery mały i duży, spięte razem, niczym matka z dzieckiem trzymanym za rękę. Albo rower - panienka - lekkich - obyczajów stojący pod latarnią, z koszyczkiem przystrojonym kwiatkami niczym zalotny kapelusik. Kiedy nabrałam zwyczaju chodzenia z aparatem fotograficznym, wypatrywałam na ulicach ciekawych sytuacji z rowerami w roli głównej. Swego czasu, bardzo mnie rozśmieszył rower przypięty do słupka z informacją, że jest to teren będący własnością prywatną i w związku z tym, obowiązuje zakaz parkowania. Faktem jest, że zakaz odnosił się raczej do samochodów, jednak mimo to, efekt był bardzo komiczny. Niestety, rowery tak jak ludzie, też mają swoich wrogów, którzy nie wahają się przed aktami wandalizmu i bez pardonu uszkadzają zaparkowane jednoślady. Pewnego lata, w Como darzyło mi się widzieć rower, który zwrócił moją uwagę, ponieważ został pomalowany przez swego właściciela w zielono -żółte wzorki z pasków i kropek. Sprawny i gotów do jazdy stał na parkingu dla rowerów przed budynkiem poczty. Wielokrotnie widywałam go wieczorami, kiedy wracałam z moich górskich wędrówek. Po jakimś czasie zobaczyłam go w tym samym miejscu, wciąż przypięty, lecz zdezelowany przez jakiegoś chuligana. W tym opłakanym stanie stał tam przez kilka miesięcy, gdyż najwyraźniej nikt nie kwapił się, aby go usunąć.





Podobne obrazki miałam okazję oglądać wielokrotnie, w różnych miejscowościach. Prawdopodobnie dewastacja zaczynała się od paru kopniaków w koło co czyniło rower bezużytecznym, więc rozgoryczony właściciel pozostawiał go na pastwę losu i następnych osobników pragnących wyładować na nim swą energię. Później zjawiał się ktoś, komu mogła się przydać jakaś część, więc ją wymontowywał, aż kończyło się na tym, że pozostawała z niego jedynie rama, przypięta łańcuchem. Wtedy wkraczały służby miejskie, które odcinały te nędzne resztki i po niegdyś sprawnym egzemplarzu pozostawało jedynie wspomnienie...Swego czasu miałam okazję oglądać taki proces destrukcji, który trwał kilka tygodni, więc nie mogłam się oprzeć pokusie zrobienia jego dokumentacji fotograficznej. Natomiast kiedy byłam na Wyspie Rybaków na Lago Maggiore, w niewielkim porcie zauważyłam rower, który choć nie wyglądał na uszkodzony, był tak dokładnie pokryty rdzą, że prawdopodobnie spędził tam niejeden deszczowy sezon. Bardzo mnie to zaintrygowało, wyglądało to tak, jakby właściciel o nim zapomniał i odpłynął statkiem w siną dal a ponieważ wśród niewielkiej wyspiarskiej społeczności nie znalazł się nikt, kto miałby ochotę wejść w jego posiadanie, biedak pozostał tak palony słońcem, chłostany deszczem i wiatrem...




Natomiast lokalną ciekawostką w Como stała się obecność policjantów na rowerach, umundurowanych na wzór tych, którzy patrolują kalifornijskie plaże. Pomysł oceniłam jako świetny, z racji wąskich, jednokierunkowych uliczek, gdzie trzeba stracić mnóstwo czasu na pokonanie nawet ich małego odcinka, ponieważ służą one również jako deptaki. Natomiast w Mediolanie kilka lat temu pojawiły się liczne parkingi z rowerami do wypożyczenia,  cieszące się ogromnym powodzeniem, zarówno wśród turystów, jak i stałych mieszkańców. Czasem jest mi żal, że sama na rowerze nie jeżdżę (mam uraz po przykrej kraksie a do tego zdarzają mi się zawroty głowy, więc boję się problemów z utrzymaniem równowagi, nie mogę też zapominać, że mam skłonność do złamań kości). Sądzę, że niezłym pomysłem byłoby kupienie trójkołowca, którym mogłabym jeździć na wycieczki oraz na działkę. Byłoby to bardzo praktyczne z racji sporego koszyka, w jaki są wyposażone takie modele, gdyż zawsze jest coś do zawiezienia, nie mówiąc o tym, że wracając niejednokrotnie mam do zabrania warzywa czy owoce. Szkoda tylko, że moje miasto nie rozpieszcza nadmiarem ścieżek rowerowych, a te które są, dzięki fantazji architekta na niektórych odcinkach przeplatają się z chodnikami dla pieszych tworząc ósemki...




Ta rowerowa notka łączy się z moimi starszymi postami na temat kolarstwa wyczynowego i amatorskiego, o którym kiedyś pisałam przy innej okazji.
Jeśli ktoś nie trafił na ten temat zapraszam, bo jest to interesujący aspekt włoskiej kultury, gdzie sport rowerowy ma wielką tradycję, nie mówiąc o tym, że odbywa się tu jeden z najważniejszych wyścigów czyli "Giro d 'Italia" >





środa, 17 czerwca 2015

Lód włoski.


Lód włoski (nie mylić z ludem !) to arcydzieło samo w sobie. Pamiętam, że swego czasu w Polsce były bardzo popularne "kręcone" lody włoskie ze specjalnej maszyny, jednak we Włoszech spotkałam się z podobnymi urządzeniami jedynie w barach MacDonalda. W innych punktach lody sprzedaje się w postaci tradycyjnych kulek albo nakładane specjalną łopatką w waflowe miseczki lub rożki. Ostrożniejsze osoby mogą je dostać w jednorazowym kartonowym kubeczku z plastikową łyżeczką, co przy upałach z pewnością jest bezpieczniejsze dla kogoś, kto obawia się poplamić ubranie kapiącym smakołykiem. Oczywiście, można też zjeść lody w sposób bardziej elegancki, przy stoliku w kawiarni, czy lodziarni, podane w pucharku ze stali nierdzewnej lub szkła. Porcje na ogół są bardzo duże, więc mając na uwadze wartość odżywczą lodów, ich trzy gałki z powodzeniem mogą zastąpić obiad, co osobiście nie raz przetestowałam, nie tyle na własnej skórze, co we własnym żołądku, który w zupełności się nimi zadowalał. We Włoszech lody konsumuje się przez cały rok, nawet podczas naprawdę chłodnych dni a z nastaniem wiosny zaczyna się prawdziwe "lodowe szaleństwo".


Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, bo są one naprawdę przepyszne (a do tego co roku pojawiają się nowe smaki). Oprócz tradycyjnych, wymyśla się tak zaskakujące jak "pepperoncino" czyli lody czekoladowe z dodatkiem bardzo ostrej papryki albo o smaku gorgonzoli, specjalnie dla miłośników nowych wrażeń i mocno dojrzałych serów. Jakoś nie mogłam się przekonać do tego smaku a kiedy postanowiłam, że jednak ich spróbuję ich w ramach eksperymentu kulinarnego, okazało się, że zniknęły z oferty... Byłabym w prawdziwym kłopocie, gdybym miała wymienić moje ulubione, bo jak już wspominałam we wpisie o ciasteczkach z Camogli, jestem typowym okazem łakomczucha "wzrokowca" więc kiedy wchodziłam do lodziarni, na widok wszystkich prezentowanych tam wspaniałości zawsze miałam ogromny problem z dokonaniem właściwego wyboru.

Jeśli chodzi o produkty kulinarne - we Włoszech stawia się przede wszystkim na świeżość i apetyczną naturalność produktu, więc również w przypadku lodów raczej nie zobaczy się żadnych kolorowych posypek z drobnych cukierków albo innych cukierniczych ozdób. Stosownie do smaku dodawane są orzechy, pistacje, kawałki owoców, ciasteczek amaretti lub herbatników, czekolada oraz inne specjały. Wiele lodziarni serwuje lody własnego wyrobu, ewentualnie wyprodukowane w różnych wytwórniach rzemieślniczych, często mających wieloletnią tradycję. W Mediolanie jest dużo miejsc, gdzie podaje się świetne lody, jednak wiele osób twierdzi, że najlepsze są te sprzedawane w Galerii Wiktora Emanuela na tyłach Duomo, w związku z tym, mimo licznej i sprawnej obsługi, zawsze jest tam sporo klientów czekających w  kolejce. Na zdjęciu powyżej -  kolejka po lody w jednej z renomowanych kawiarni a poniżej dwie fotki z lodziarni na tyłach Duomo ( tej, gdzie podobno są najlepsze lody w mieście). Jak widać, sfotografowane przeze mnie dziewczyny też mają problem z wyborem...


Na zakończenie, chciałabym zaprezentować dwa zdjęcia uroczych dzieci jedzących lody. Mimo niewątpliwych braków technicznych, są to jedne z moich ulubionych. Pierwsze z nich zrobiłam kilka lat temu, w galerii Wiktora Emanuela; zachwyciły mnie te dwie zjawiskowe dziewuszki, stojące w blasku słońca, wyglądające niczym elfy z  delikatnymi buziami i włosami blond. Patrząc jak zajadają swoje lody, miałam wrażenie, że to po prostu kwintesencja lata - nic ująć, nic dodać! Zależało mi na uchwyceniu tego magicznego momentu, więc nie przykładałam się do ustawiania parametrów, co siłą rzeczy odbiło się na jakości zdjęcia.


Natomiast to drugie, które również bardzo lubię, zrobiłam w Mantui, gdzie przez pewien czas mieszkałam. W nim najbardziej podobają mi się długie cienie i ostre, jesienne światło, prześwietlające włosy malucha. Śliczne, kilkuletnie dziecko ( szczerze mówiąc, początkowo myślałam, że to dziewczynka, ale równie dobrze mógł to być chłopiec) z burzą brązowych loków i wielką serwetką pod brodą, siedziało na ławce przed barem, z wielką powagą zajadając swoje lody, podczas kiedy jego mama była zajęta karmieniem młodszego dziecka leżącego w wózku. 


A z "podwórka" na którym wówczas mieszkałam - również w Limbiate w centrum handlowym Carrefour, jak rok długi mogłam zjeść wspaniale lody. Aby nie wodzić się na pokuszenie i uniknąć napadu łakomstwa skutkującego dodatkowymi centymetrami w biodrach, przechodząc obok starałam się patrzeć na drugą stronę galerii, gdzie był sklep z pięknymi firankami i ozdobnymi poduszkami. Oczywiście to nie znaczy, że się umartwiałam i odmawiam sobie wszystkiego. Lody jadłam dość często, zwłaszcza, gdy byłam poza domem przez cały dzień, biegałam po mieście albo szłam w góry. Zauważyłam bowiem, że dają mi dużo energii, nie obciążając przy tym żołądka jak inny, bardziej treściwy posiłek. Chodząc przez kilka godzin mogłam też od ręki spalić kalorie, więc nie musiałam sobie robić wyrzutów, godząc przyjemne z pożytecznym...  
 
Tytuł tego posta w pewnym sensie podkradłam mojej córce Marcie, która podczas swojego ostatniego pobytu w Mediolanie zrobiła pamiątkowe zdjęcie swoich  lodów i podpisała je właśnie w ten sposób. 

Rozśmieszyła nas ta gra słów, więc postanowiłam ją wykorzystać.


< Obok zamieszczam zdjęcie zrobione przez Martę, które przedstawia ogromne, pyszne lody w różku waflowym (częściowo już skonsumowane) o smaku wiśniowo - waniliowym. A dla porządku - to jest podwójna porcja odpowiadająca naszym dwóm gałkom, jak widać różnica  objętości jest ogromna.


sobota, 7 marca 2015

Dzień mimozy - 8 marca we Włoszech




We Włoszech mimoza jest  kwiatem, jaki tradycyjnie ofiarowuje się dziewczynom i kobietom w ósmym dniu marca. Jednak panie, których nikt nią nie obdarował, niejednokrotnie same kupują sobie choć małą gałązkę aby podkreślić świąteczny charakter tego dnia. W tej mimozowej symbolice jest głęboki sens (który postaram się przybliżyć moim czytelnikom) może niezbyt jasny, jeśli ktoś nie miał okazji widzieć jej rosnącej w naturze. Mimoza to dość spory, zdrewniały krzew, osiągający wysokość 2-3 metrów, przypominający wielkością i pokrojem młode drzewko jarzębiny. Jest to roślina bardzo delikatna, lecz w żadnym razie nie cieplarniana. Chyba też nie ma zbyt wysokich wymagań, bo w cieplejszych rejonach Włoch można zobaczyć całe zagajniki mimozy porastające zbocza gór, gdzie czepiają się nawet najmniejszej odrobiny gleby w szczelinach skał. W tychże rejonach zakwita ona bardzo wcześnie, często już pod koniec lutego a najpóźniej na początku marca. Ma pierzaste listki i śliczne, żółte, puszyste kwiatki w kształcie maleńkich kuleczek. Jest z natury silna i wytrzymała, lecz traci te cechy po zerwaniu.  


Delikatność jej kwiatów jest przysłowiowa, zerwana gałązka szybko traci swój wdzięk a żółte kuleczki puszystość; niemal w oczach ciemnieją i opadają. Zasuszona jest zaledwie cieniem swego piękna, niczym twarz staruszki, w której z trudem doszukujemy się śladów jej młodzieńczej urody... Dlatego ściętą gałązkę najlepiej szybko wstawić do wody i unikać bezpośredniego dotykania a wtedy można się nią cieszyć nieco dłużej. Zazwyczaj jest sprzedawana w celofanowych torebkach, co także przedłuża jej krótkie życie. 
Pamiętam, jak niedługo po przyjeździe do Włoch, otrzymałam moją pierwszą  mimozę. Zajmowałam się wtedy pewną obłożnie chorą osobą; w Dniu Kobiet jej córka obdarowała mnie tą śliczną gałązką. Byłam nieco zaskoczona, ale przyznam, że był to bardzo miły gest. 
Przy tej okazji dowiedziałam się, że 8 marca Włoszki noszą maleńkie gałązki mimozy we włosach lub przy ubraniu na piersi aby każdy kto na nie spojrzy pamiętał, iż jest to wyjątkowy dzień. Wybierałam się wtedy do Mediolanu, więc przypięłam mały fragment gałązki do klapy mojego czarnego płaszcza.


Było piękne, prawie wiosenne popołudnie, bez duszącej czapy smogu nad miastem. Powietrze rześkie i nieco ostre sprawiało, że czuło się, iż wiosna jest tuż tuż. Kiedy znalazłam się na mojej ulubionej via Dante, otoczyła mnie nadzwyczajna aura tego dnia. Chylił się on ku końcowi zaś słońce ku zachodowi; wszystko wokół nabierało różowo -fiołkowej barwy a monumentalne kamienice rzucały długie cienie. W tym wielkomiejskim otoczeniu co parę kroków można było spotkać uliczne stragany, gdzie sprzedawano gałązki mimozy. Niosły ją obdarowane kobiety i dziewczyny a także mężczyźni, zapewne chcący ją ofiarować swym paniom na wieczornej randce lub po powrocie do domu. Widziało się mimozę we włosach kobiet, przy ich płaszczach i kurtkach. Ludzie uśmiechali się sympatycznie, nie czuło się powszechnego o tej porze dnia pośpiechu i napięcia. Muzyka ulicznych grajków też brzmiała jakoś inaczej, bardziej słodko i romantycznie...Nazwałam ten dzień Dniem Mimozy i takim już na zawsze zostanie w mojej pamięci, najpiękniejszy, bo niezapowiedziany i nieoczekiwany. W następnych latach rzadko zastanawiałam się nad tym jaka jest data, czy dzień tygodnia, gdyż rytm mojego życia wyznaczały dyżury i dni wolne od pracy, podczas których mogłam robić to, co najbardziej kochałam czyli wybrać się "w nieznane". Pewnego roku, w takim właśnie dniu, postanowiłam pojechać do Pavii, żeby zobaczyć to miasto, interesujące zarówno z punktu widzenia historii, jak i architektury. Wyruszyłam pierwszym porannym pociągiem, zupełnie nie myśląc o tym, że jest Dzień Kobiet. Kiedy dojechałam na miejsce i zagłębiłam się w śliczną, barokową uliczkę, nagle na balkonie z kutego żelaza ujrzałam sporą gałąź mimozy. Doznałam olśnienia, przecież dziś jest Moje Święto! Zdecydowałam, że zrobię sobie z tej okazji słodki prezent i wprowadzę w odpowiedni nastrój za pomocą kawy z pianką i pysznego ciastka. 


Zwiedzając miasto, wciąż natrafiłam na liczne stoiska sprzedające większe i mniejsze gałązki mimozy w celofanowych torebkach. Jednak najładniejszy upominek w tym dniu zrobił kobietom Zarząd Miasta, bowiem wszystkim chętnym płci żeńskiej, zafundowano darmowy wstęp do zamku Viscontich, gdzie znajduje się  Muzeum Miejskie i Pinakoteka. Przyznam, że był to wspaniałomyślny gest z którego panie  skorzystały licznie i chętnie. Przy wejściu zastałam ich sporą gromadkę, wszystkie otrzymałyśmy pamiątkowy bilet wstępu, co mi się bardzo spodobało, tym bardziej, że muzeum jest interesujące a zamek piękny i dobrze zachowany. Bardzo polubiłam mimozę, nauczyłam się corocznego oczekiwania na jej śliczne kwiatki, które w okolicy Mediolanu (gdzie wtedy mieszkałam) nieraz bardzo długo nie mogły ukazać się w całej swej krasie z powodu panującego zimna i deszczowej pogody. Kiedy nareszcie przychodziła wyczekiwana wiosna i słońce, mimozy kwitnące w ogrodach cieszyły moje oczy swymi delikatnymi gałązkami, obsypanymi mnóstwem żółtych, puchatych kuleczek.


Innego roku w połowie lutego, kompletnie wykończona pracą i niepogodą panującą w Lombardii, postanowiłam pojechać do Sestri Levante, miejscowości na wybrzeżu liguryjskim znanej ze swej urody. Po wyjściu z pociągu rozejrzałam się wokół a wtedy na stoku góry po drugiej stronie dworca, zobaczyłam zagajnik kwitnącej mimozy. Pomyślałam iż byłoby świetnie wybrać się tam na spacer, lecz byłam tak zmęczona, że pragnęłam jedynie jak najszybciej znaleźć się na plaży, usiąść na piasku lub ławce i słuchać szumu fal, nie ruszając się z stamtąd jak najdłużej. Trochę mi było szkoda niepowtarzalnej i utraconej okazji aby znaleźć się wśród tych kwitnących drzewek w ich naturalnym środowisku, ale niestety, tym razem moje nogi powiedziały mi "nie" i była to ostateczna i nieodwołalna decyzja...


Włoski obyczaj obdarowywania kobiet mimozą narodził się w Rzymie w 1946 roku. Skończyła się wojna, więc był to nie tylko okres radości, ale także powszechnego niedostatku. Mimo to, w Dniu Kobiet dzieci i mężczyźni przynosili do domów kwitnące gałęzie mimozy, które kobiety stawiały w oknach aby podkreślić jego świąteczny charakter. Ta wcześnie zakwitająca roślina symbolizuje bowiem zarówno zwycięstwo życia nad śmiercią, jak i wiosennego, słonecznego blasku nad martwotą zimy, jest też wymowną alegorią kobiecości, jako siły połączonej z delikatnością i pięknem.
Jednak to radosne święto  ma w swojej genezie bardzo tragiczne momenty, które dopiero niedawno znalazły znalazły swój epilog. Pierwszy Narodowy Dzień Kobiet obchodzono w 28 lutego w 1909 w Stanach Zjednoczonych aby upamiętnić tragiczne zdarzenie mające miejsce rok wcześniej, kiedy 126 strajkujących robotnic szwalni zostało zamkniętych w zakładzie przez jej właściciela. Wybuchł wtedy pożar w którym wszystkie zginęły. Kilka lat później, 25 maja 1911 roku, następny pożar w fabryce pochłonął życie tym razem 140 robotnic. Były to biedne emigrantki w większości Włoszki i Żydówki, niektóre bardzo młode, prawie dzieci. Ponieważ wiele pracowało na czarno, trudno było stworzyć wiarygodną listę ofiar. Nazwisko ostatniej z nich ustalono kilka lat temu (mówiono o tym we włoskiej telewizji). Obchody ku ich pamięci początkowo miały miejsce 28 lutego, lecz związku ze zmianą kalendarza święto przesunięto na 8 marca i w tym dniu jest obchodzone do dziś.

Dla ścisłości wypada jeszcze dodać, że roślina o której tu piszę, powszechnie nazywana mimozą, w rzeczywiści jest jedną z odmian akacji (rodzina mimozowate). Właściwa mimoza, zwana wstydliwą, jest znacznie mniejsza i ma kwiaty fioletowo - różowe.