Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Włoch. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Włoch. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 lutego 2025

Lombardia. Spacerem po Imbersago.


La vista mia nell'ampio e nell'altezza

non si smarriva ma tutto prendeva

il quanto e’ l quale di quella allegrezza.


                               Paradiso XXX 118-120


 Prima dell'inizio

Le galassie derivano da casuali concentrazioni di energia presenti nel momento della grande esplosione dell'universo, il Big Bang.Tali concentrazioni primigenie sono indizio di un passato ancor più remoto che si perderebbe nell’infinita profondità del tempo…Nella scoprire questo passato l’uomo si schiude al mistero della natura e della vita


2 Giugno 2004   

L'Amministrazione Comunale 

 

--------------------                  


Mój wzrok biegł wokół daleko i wysoko nie tracąc niczego, obejmował wszystko napawając się ogromem radości.

  Raj XXX 180-120


Zanim się zaczęło

Galaktyki powstają w wyniku przypadkowych koncentracji energii obecnych w momencie wielkiej eksplozji wszechświata, Wielkiego Wybuchu. Te pierwotne skupiska są jedynie oznakami jeszcze bardziej odległej przeszłości, która ginie w nieskończonej głębi czasu…Odkrywając tę ​​przeszłość, człowiek otwiera się na tajemnicę natury i życia.

(tłumaczenie własne)



W poprzednim poście pisałam o tym, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie piękny wiersz Salvatore Quasimodo o rzece Adda. Zamieściłam w nim zdjęcie, które nadal budzi we mnie żywe wspomnienia, bo chociaż nie oszałamia kolorami ani spektakularnymi widokami, ma dla mnie szczególny urok, jaki mu nadaje ciemna zieleń drzew, spokojna toń rzeki i delikatna mgiełka w głębi. Zaznaczyłam też, że będzie więcej wpisów na temat mojej wycieczki do Imbersago, niewielkiego miasteczka, leżącego u stóp Colle di Brianza, pięknego pasma wzgórz rozciągających się na południe od Lecco wzdłuż biegu Addy. Tę wycieczkę poleciła mi koleżanka z którą wtedy pracowałam i jak przekonałam się po raz kolejny w Lombardii nawet w tak małych miejscowościach można znaleźć rzeczy naprawdę niezwykłe i zaskakujące. Nie będę się rozwodzić nad szczegółami jego historii, gdyż przechodziło podobne koleje losu co Lecco i przyległe do niego terytorium, bo chciałabym opowiedzieć  przede wszystkim o tym, co je wyróżnia. Zacznę od tego o czym chyba niewiele osób myśli podczas podziwiania uroków Lombardii, że przez kilkadziesiąt lat zarówno nasza Małopolska jak i północne rejony Włoch  wchodziły w skład Austro-Węgier  a  Polaków i Włochów łączyły te same aspiracje do wolności i niepodległościTradycje kulturalne i patriotyczne liczącego zaledwie dwa i pół tysiąca mieszkańców Imbersago, widać na centralnym placu, którego patronem jest Giuseppe Garibaldi. Garibaldi wraz z Giuseppe Mazzinim w czasie Wiosny Ludów stanęli na czele powstania, które miało wyzwolić ziemie włoskie spod dominacji austriackiej. Ta rewolta nie przyniosła oczekiwanych efektów, armia powstańcza i wspierające ją wojska królestwa Sardynii, dowodzone przez Polaka, Wojciecha Chrzanowskiego, poniosły klęskę w walce z dużo większymi siłami Cesarstwa. Jednak ani Garibaldi ani Mazzini nie stracili bojowego ducha; po przegranej bitwie pod Custozzą przybyli do Imbersago, będącego dla powstańców ważnym punktem strategicznym. Wieczorem w dniu 4 sierpnia 1848 roku z balkonu willi Albini, Garibaldi wygłosił płomienne przemówienie do mieszkańców tych okolic, by podnieść ich morale i umocnić w duchu patriotycznym.









Ten wolnościowy zryw nie był ostatnim, gdyż w 1860 roku Garibaldi ponownie stanął na czele drugiego, tym razem zwycięskiego powstania, które doprowadziło do odrodzenia zjednoczonego Królestwa Włoch. Było to ogromnym osiągnięciem nie tylko militarnym, ale i politycznym, zważywszy na fakt, że w zasadzie po raz pierwszy powstał na terenie Italii jednolity organizm państwowy, jednoczący wszystkie prowincje. Było to zasługą nie tylko bojowników, takich jak Garibaldi i jego towarzysze, czy rewolucyjnych wizjonerów pokroju Mazziniego, ogromną rolę w tym procesie odegrał również przyszły premier i wybitny polityk, Camillo Cavour. Wśród wielu narodów europejskich zdominowanych przez inne nacje, Włosi były pierwszym, któremu udało wybić się na niepodległość. Ta pamięć jest nadal żywa i  w każdej, nawet najmniejszej miejscowości nie może zabraknąć ulic, placów i pomników, przypominających o zasługach ludzi, który się do tego przyczynili. 
Willa Albini stoi bokiem do centralnego placu, pamiętny balkon skąd przemawiał Garibaldi, znajduje się nad wejściem do jej prawego skrzydła  a o tym wydarzeniu mówi napis na marmurowej tablicy pamiątkowej. Jednak o ile upamiętnienie tego ważnego momentu mieści się w zwyczajowo przyjętej normie, to druga z tablic, jaką znalazłam na tej samej ścianie budynku, wydała mi się dość zagadkowa i dała mi o wiele więcej do myślenia. To właśnie z niej pochodzą dwa cytaty, które zamieściłam na wstępie; autorem pierwszego jest Dante Alighieri; choć niema tam jego nazwiska, jest tytuł księgi i numer pieśni oraz numery wersów a to mówi samo za siebie. Natomiast nic nie wiem o autorze  drugiego cytatu, bardzo się nad tym zastanawiałam i jedyne sensowne wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy było takie, że być może napisał to jeden z austrofili, astronomów - amatorów działających na terenie Brianzy. Nie wykluczone, że był nim odkrywca planetoid Valter Giuliani, nauczyciel fizyki z niedalekiej miejscowości Monticello, którego miałam okazję poznać w obserwatorium astronomicznym w Sormano (odwiedziłam je podczas wycieczki na Monte Palanzone link) a może ktoś związany z obserwatorium astronomicznym w sąsiednim Merate? Fundatorem tablicy jest Urząd Gminy Imbersago i powiem szczerze, bardzo mnie zafrapował ten pomysł połączenia w jednym miejscu dwóch cytatów, pozornie tak odległych a w istocie mówiących o tym samym - o nieskończoności, miejscu człowieka w kosmosie i życiu, które umiera aby się odrodzić.

Podobne trudne pytania rodzi fakt umieszczenia obok siebie tablicy pamiątkowej dotyczącej przemówienia Garibaldiego i tej mówiącej o transcendentalnych zagadnieniach bytu.  Być może zamysł był taki, by nam współczesnym przypominać o tym, że każda porażka jest tylko etapem a nie końcem walki a choć w bezkresie dziejów i przestrzeni nawet najwięksi bohaterowie są jednie małym ziarenkiem w młynie historii, to każde działanie człowieka, które tę historię zmienia, dotyka odwiecznej tajemnicy sensu naszego istnienia...

Kiedy wróciłam pamięcią do tego dnia, przyszło mi do głowy, że być może właśnie to miał na myśli Salvatore Quasimodo, kiedy pisał swój wiersz o kruchym pięknie naszego świata, który choć jest zaledwie okruszkiem w kosmosie, to dla nas tu żyjących czymś najważniejszym, nad czym trzeba czuwać, żeby przetrwało. Kto wie, może w nieskończoności są inne, lepsze i wspanialsze światy lecz nam dano właśnie to - nurt wody, giętkie trzciny, zielone liście dzikiego bzu kołyszące się na wietrze i tylko jedno życie ... 









Oprócz willi Albini przy centralnym placu miasteczka znajduje się wieża zbudowana z ciosanego kamienia, jedyna zachowana część średniowiecznych fortyfikacji. Obok niej wznosi się kościół San Paolo, najstarsza budowla sakralna w mieście,  którego budowa przypada na XIII wiek, jednak z jego pierwotnej bryły do naszych czasów pozostało niewiele, gdyż po wielokrotnych zniszczeniach został on gruntownie przebudowany w XVII stuleciu. Nieopodal kościoła i wieży wznosi się pomnik poświęcony mieszkańcom Imbersago, którzy zginęli na wojennych frontach. Ma on kształt wysokiego  cokołu z czterema kolumnami, na których spoczywa sarkofag, gdzie na marmurowych tablicach wyryto nazwiska poległych i daty ich śmierci. Na drugim krańcu tego niewielkiego placu jest bardzo ładna fontanna, składająca się z basenu o dwóch okręgach z którego tryska woda obmywająca rzeźbę przedstawiającą nagą, zamyśloną kobietę. Na wewnętrznym okręgu basenu wyryto napis "Questo sol m'arde e questo m'innamora". Ten na pozór zagadkowy napis jest cytatem z 106 sonetu Michała Anioła, jego adresatką była Vittoria Colonna a sens oddaje dalszy ciąg czterowiersza

Questo sol m'arde e questo m'innamora,

non pur di fuora il tuo volto sereno:

c'amor non già di cosa che vien meno

tien ferma speme, in cui virtù dimora.


(To słońce mnie pali i sprawia że się zakochuję, to się nie zmienia nawet z dala od twojej pogodnej twarzy, miłość nie jest czymś co przemija, miejcie nadzieję, bo w niej mieszka męstwo, - tłumaczenie własne)

Zanim odeszłam z tego miejsca, zadumałam się głęboko nad tym, co tam zobaczyłam, gdyż nie spodziewałam się, że na niewielkim placyku w małej miejscowości, stanę twarzą w twarz z historią, filozofią i poezją, że będę musiała szukać ukrytego sensu słów i porządkować myśli. Chociaż lata spędzone we Włoszech przyzwyczaiły mnie do podobnych doświadczeń, mimo wszystko z trudem okiełznałam uczucia i emocje.
Było w tym wszystko a może nawet zbyt wiele jak na jedną przechadzkę, wszechświat, poezja, bohaterstwo, poświęcenie, śmierć i miłość, po prostu życie...

Ponieważ Imbersago miało dla mnie jeszcze więcej niespodzianek, ciąg dalszy nastąpi.

niedziela, 17 stycznia 2016

Wenecja Wenecjan i wiatr od morza.



Podczas trzeciego dnia spędzonego w Wenecji, zobaczyłyśmy miasto z zupełnie innej strony. Nie było ani tak pocztówkowo piękne i kolorowe, jak pierwszego dnia, ani takie, jakim je widziałyśmy w drugim dniu, romantycznie zatopione w deszczu i popielatym świetle tłumiącym jego barwy. Ponieważ miałyśmy wyjechać po południu, postanowiłyśmy, że tym razem nie pójdziemy w stronę placu Świętego Marka, lecz pozostaniemy w okolicy, gdzie znajdował się nasz hotel. Dzielnica ta nazywa się Cannaregio i leży w północnej części miasta, pomiędzy dworcem Santa Lucia i Ponte Rialto.

Podobnie jak w innych dzielnicach  Wenecji, także i tu można spotkać turystów. Mimo to, ma ona zdecydowanie inny charakter a na mostkach, placach oraz w zaułkach, można zobaczyć o wiele więcej stałych mieszkańców, niż przybyszów. Z tego powodu nazwałam ją Wenecją Wenecjan, bowiem na pierwszy rzut oka widać, że tu się mieszka i żyje dniem codziennym, chodzi na targ, robi zakupy w okolicznych sklepach, czy wyprowadza psa na spacer. Nasze zwiedzanie rozpoczęłyśmy od kościoła, gdzie są przechowywane relikwie św. Łucji. Można je oglądać w jednej z kaplic, leżą w kryształowej trumnie, odziane w haftowaną szatę koloru krwi, ze srebrną maską zamiast twarzy. Wcześniej św. Łucja miała swoją świątynię w miejscu, gdzie obecnie znajduje się wenecki dworzec, jednak do dziś pozostała z niej tylko nazwa, którą dworzec odziedziczył, natomiast relikwie przeniesiono na nowe miejsce, do nieodległego kościoła św. Jeremiasza. Szczerze mówiąc, widok trumny z widocznymi wewnątrz zwłokami, budzi we mnie mieszane uczucia; z jednej strony skłania mnie do refleksji nad życiem i jego przemijaniem, wierności sobie, swoim ideałom i temu co sprawia, że człowiek w ich obronie jest gotów ponieść katusze i śmierć. Z drugiej strony jest to swego rodzaju litość nad kruchymi doczesnymi szczątkami, które dawno powinny obrócić się w proch, z jakiego powstały i znaleźć wieczny odpoczynek... Niestety, relikwie świętej tego spokoju nie zaznały; z Syrakuz, gdzie poniosła męczeńską śmierć, trafiły do Konstantynopola. Po złupieniu tegoż przez krzyżowców podczas IV krucjaty, na polecenie doży Enrico  Dandolo przewieziono je do Wenecji, wraz z czterema rumakami i posągami tetrarchów, o których pisałam w pierwszym poście.




Później kościół, jaki dla nich zbudowano został rozebrany a relikwie przeniesiono, jednak  w roku 1981 nieznani rabusie wykradli je (podobno dla okupu). Zostały odzyskane 13 grudnia tego samego roku, w dniu tradycyjnych obchodów ku czci tej świętej i od tamtej pory nikt już nie popróbował zakłócać ich spokoju. Po obejrzeniu kościoła puściłyśmy się na dalsze zwiedzanie, idąc przed siebie bez planu i celu. Trafiłyśmy w miejsce, gdzie nad wąskim kanałem stało wiele niegdyś wspaniałych domów, dziś chylących się ku upadkowi o odpadających tynkach, z zamkniętymi okiennicami poczerniałymi i spaczonymi od wilgoci. Jednak także w tym obrazie opuszczenia i ruiny ni stąd ni zowąd można było zobaczyć jakieś okno z firanką albo doniczkę z kwiatkiem stojącą na balkonie, co mogło wskazywać na to, że mimo wszystko nadal ktoś tam mieszka. Od lat mówi się o tym, że Wenecja umiera powolną śmiercią a liczba jej ludności systematycznie spada. Ze 164 000 mieszkańców w 1931 roku pozostało niewiele ponad 60 000. Co prawda, ogromna ilość przybyszów z całego świata podwaja tę liczbę, lecz jeśli sprawy nadal będą się toczyć w tym kierunku, nie wykluczone, że z biegiem czasu Wenecja stanie się jedynie skansenem, do którego ze stałego lądu będą przybywać pracownicy świadczący usługi turystom. Jest to czarny scenariusz, lecz ta spadkowa tendencja budzi poważne zaniepokojenie Wenecjan. Chcieliby oni widzieć swoje miasto takim, jakie było niegdyś, co jest o tyle trudne, że poza sektorem usługowo-turystycznym brakuje tu miejsc pracy a remonty murszejących budynków są bardzo kosztowne. Z tego względu, ktoś szukający możliwości urządzenia się w miarę szybko i wygodnie, wybiera życie na stałym lądzie.




Byłyśmy bardzo poruszone tym, co zobaczyłyśmy,  lecz o ile mnie ten widok napełnił smutkiem i poczuciem beznadziei, Marta stwierdziła, że mimo wszystko, wiele by dała za to, żeby tu zamieszkać. Nie powiem, że ten obraz Wenecji nie odznaczał się malowniczością; tak to się jakoś dzieje, że kruszejące mury z liszajami zacieków, piękne kute kraty i balkony powoli pokrywające się rdzą, niegdyś biały wapień portali, dziś poczerniały, z zatartymi konturami płaskorzeźb, w łagodnym świetle odbitym od wody kanału nabierają trudnego do określenia, chorobliwego uroku. Przypomniał mi się jeden z moich ukochanych filmów "Śmierć w Wenecji" Viscontiego i scena, kiedy profesor Aschenbach z twarzą ukrytą pod tandetnym makijażem przypominającym karnawałowa maskę, nosi w sobie śmierć, chodząc po ulicach umierającego miasta. Widziałam ów film wiele razy, jednak te końcowe sceny będące przejmującą metaforą ludzkiego życia, zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Emocje jakie we mnie budzą są trudne do ubrania w słowa, ukazują mi ukryte prawdy, które się odgaduje intuicyjnie i pozostawia tylko dla siebie, gdyż wszelka dyskusja na ten temat jest zbędna, i może jedynie spłycić oraz strywializować to, co czujemy...





Jednak mimo wszystkich zagrożeń ze strony morza, Wenecja nadal żyje i są w niej Wenecjanie. Mogłyśmy się o tym przekonać wędrując przez place i uliczki Cannaregio, gdzie spotkałyśmy wiele osób bez wątpienia będących jego stałymi mieszkańcami, na co wskazywał zarówno ich strój, jak i zachowanie. Widać było, że są stąd, bowiem nie gapili się na okolicę, nie kontemplowali widoków, przemieszczali się z obojętnym wyrazem twarzy, spiesząc do swoich zwykłych zajęć a jeśli ktoś się zatrzymywał, to jedynie na widok znajomego aby sobie z nim uciąć pogawędkę. Znalazłyśmy tam wiele sklepów i punktów usługowych, które nie były nastawione na sprzedaż gadżetów i pamiątek, lecz na zaspokajanie potrzeb dnia codziennego. Szczególnie zafascynował nas widok pracowni kamieniarskiej, gdzie na podwórzu stało mnóstwo rzeźb, kolumn, fontann i rozmaitych ozdobnych detali wykonanych w tradycyjnym, włoskim stylu z marmuru i piaskowca, mogących służyć do uświetnienia pięknej rezydencji albo parku.




Po przekroczeniu jednego z mostków, stanęłyśmy przed wspaniałym, zabytkowym pałacem, w którym obecnie mieści się hotel "Antico Doge". Niegdyś należał on do arystokratycznej rodziny Faliero a jeden z jej członków, Marino, zapisał się w historii Republiki Weneckiej jako spiskowiec i zdrajca. Został on wybrany dożą, lecz urząd ów sprawował jedynie kilka miesięcy, gdyż zapragnął pójść o krok dalej, obalić Republikę i przyjąć tytuł  księcia. Dla swych poczynań zdołał skaptować stronników pośród przedstawicieli niższych klas, jednak spisek wykryto a Marina Faliero skazano na śmierć. Został  ścięty na zewnętrznych schodach  Pałacu Dożów, w tym samym miejscu, gdzie niedawno przysięgał wierność Republice Weneckiej. Oprócz śmierci fizycznej skazano go także na śmierć cywilną; w galerii pałacu, pośród 120 wizerunków tych najwyższych urzędników, w miejscu, gdzie powinien wisieć jego portret, widnieje czarna zasłona i napis przypominający o zdradzie, jakiej się dopuścił. Dość długo krążyłyśmy po uliczkach i placykach usytuowanych nieopodal Ponte Rialto, od czasu do czasu trafiając w miejsce, skąd nieoczekiwanie otwierał się przed nami widok na Wielki Kanał i pałace stojące na jego przeciwległym brzegu. Ten widok przypominał mi wszystkie piękne obrazy, jakie niegdyś widziałam, wspaniałe "weduty" Carlevarisa, Guardiego czy Canaletta, pokazujące Wenecję z fotograficzną dokładnością, cudną, rozświetloną światłem odbitym od wody, statyczną a jednocześnie rozedrganą niczym fatamorgana.



Przebywając we Włoszech  przez wiele lat przestałam się dziwić, że na przestrzeni wieków ściągali tu malarze z całego świata w poszukiwaniu jedynego w swoim rodzaju światła dającego niesamowite efekty, które w niezrównany sposób modeluje kształty i wydobywa kolory. Sądzę, że właśnie to zmieniające się światło stanowi o szczególnym uroku włoskiego pejzażu, gdyż często jakieś miejsce ukazywało mi się w zupełnie innej odsłonie, mimo że niejednokrotnie widziałam je już wiele razy i było mi ono doskonale znane. W takich chwilach chwytałam mój aparat fotograficzny, żeby uwiecznić ten magiczny i jedyny w swoim rodzaju moment, jednak efekt końcowy rzadko był satysfakcjonujący. Nie ma w tym nic dziwnego, bo czym jest martwa soczewka aparatu, wobec doskonałości ludzkiego oka, przesłoniętego łzą wzruszenia i serca bijącego szybciej na widok piękna natury? Wenecja także dała mi wiele okazji do zadziwienia i zachwytu, gdyż jak już wspominałam, wielokrotnie zmieniała swój wygląd na naszych oczach już od pierwszego dnia, kiedy to początkowo ostre słońce powoli chyliło się ku zachodowi, wydłużały się cienie a wszystkie kontury powoli zacierał zmierzch. Później, nocą w nikłym świetle latarni, kiedy domy wznosiły swe ściany wysoko ponad naszymi głowami, niemal stykając się na tle czarnego nieba, pokazała nam inną twarz, uchylając przed nami rąbka swych mrocznych tajemnic. Drugi dzień, to była Wenecja widziana przez delikatną zasłonę deszczu, spowita popielatym woalem, z kolorami nasyconymi, pociemniałymi i stłumionymi.




Trzeciego dnia, kiedy wyszłyśmy z domu, nad miastem snuły się poranne mgły; wszystko zadawało się parować a słońce, niechętnie przebijające się przez te zasłony sprawiało, że nieostre kontury budynków falowały i drgały, dając niesamowite wrażenie, iż miasto jest czymś nierzeczywistym, niczym obraz w lustrze, który jest, lecz wystarczy lekko poruszyć zwierciadło a wszystko zmienia się i odpływa...Choć w porównaniu do poprzedniego dnia pogoda poprawiła się zdecydowanie, deszcz nie dawał za wygraną. Od czasu do czasu nadciągała jakaś chmura i zaczynał padać drobny deszcz, lecz trwało to na tyle krótko, że nie zawsze miałyśmy ochotę na otwieranie parasola.  Zawróciłyśmy z okolic Rialto w stronę hotelu, ale nie poszłyśmy tą samą drogą wiodącą w pobliżu Canale Grande, lecz prosto przed siebie, w stronę północnego krańca lądu. Tu zobaczyłyśmy miasto bardziej zwyczajne, z domami jakich wiele, jedynie z tą różnicą, że także i tu było ono poszatkowane pasami wody, nad którymi przerzucono ceglane mosty, ozdobione ornamentami z białego kamienia z Istrii. Swego czasu, kiedy Istria i Dalmacja znajdowały się pod panowaniem weneckim, przywożono z tamtejszych kamieniołomów ten szczególny rodzaj stosunkowo lekkiego, lecz twardego wapienia, który choć bardziej matowy, po wypolerowaniu całkiem nieźle naśladuje marmur.





To z niego tworzono okładzinę dla weneckich pałaców, w nim wykuwano piękne portale, płaskorzeźby i ornamenty, które nadal można podziwiać chodząc po ulicach miasta. Pod tym względem Wenecja jest miejscem szczególnym, wzniesiona na bagnistym gruncie, w który wbito niewyobrażalną ilość drewnianych pali, będących niczym odwrócony, ukryty las, co zamiast wzwyż, rośnie w głąb ziemi, na zewnątrz pokazuje nam kamień wydobyty z trzewi wyrobisk, powstały z milionów morskich żyjątek...Czy takie miasto można porównywać z innymi? Wenecja była, jest i będzie jedyna w swoim rodzaju i nie ma tu nic do rzeczy fakt, że skutkiem nawały turystów stała się swego rodzaju samograjem, turystyczną Mekką, którą trzeba zaliczyć, ażeby później móc wyrazić swój zachwyt lub dezaprobatę.
W części miasta, do której trafiłyśmy, znowu miałyśmy okazję przyjrzeć się codziennemu życiu Wenecjan. Tu nie zawijały gondole, ich miejsce zajęły zwykłe, wiosłowe łódki i motorówki. Wiele z nich stało przy nabrzeżach, inne uwijały się po kanałach niczym pracowite mrówki, wożąc towary oraz swoich właścicieli. Mogłyśmy popatrzeć na codzienną pracę ludzi, pracowników firmy kurierskiej dostarczającej łodzią paczki, robotników budowlanych wywożących gruz, łódź należącą do zakładu oczyszczania miasta transportującą worki ze śmieciami i panią listonosz, która pływała motorówką w towarzystwie bardzo zdyscyplinowanego wyżła.




Domy w tej okolicy były mniej ozdobne, nie widziało się bogatych ornamentów i balkonów, lecz podobnie jak w starszej części miasta, wiele z nich miało na dachu dość rozległy taras. W perspektywie kanału widać było morze, skąd nadciągał powiew wiatru rozganiającego ciemne chmury i osuszającego ulice oraz place po przelotnych deszczach. Ponieważ dotarłyśmy do krańca miasta, skręciłyśmy w lewo, w stronę dworca i naszego hotelu. Droga niespodziewanie zaprowadziła nas do miejsca, które chciałyśmy zobaczyć, choć miałyśmy obawy, że nie zdołamy go odnaleźć. Tym miejscem było dawne weneckie getto, część miasta przeznaczona dla ludności żydowskiego pochodzenia, niegdyś całkowicie wyodrębnione i zamykane na noc. Zachował się niewielki portyk, gdzie niegdyś znajdowały się drewniane wrota, po których do naszych czasów pozostały jedynie wrzeciądze. Edykt wydany przez Napoleona zrównał wszystkich mieszkańców Włoch przyznając im te same prawa, więc od tej pory weneccy Żydzi mogli się osiedlać w dowolnym miejscu. Mimo to, w obrębie dawnego getta nadal jest sporo obiektów będących we władaniu społeczności żydowskiej, między innymi synagoga, wzniesiona nieopodal centralnego placu z trzema studniami.




Jedną z jego pierzei  zajmuje ceglany mur, na którym umieszczono tablice z brązu, mówiące o eksterminacji tego narodu w czasie II Wojny Światowej, kiedy to dwustu Wenecjan żydowskiego pochodzenia zginęło w obozach koncentracyjnych. Na murze synagogi znalazłyśmy jeszcze jedną tablicę, także poświęconą pamięci ludzi pomordowanych w trakcie Holocaustu. Ponieważ zbliżał się czas odjazdu, opuściłyśmy getto z poczuciem, że w tym mieście, tak przepełnionym świadectwami historii, niespodziewanie otworzyły się przed nami jeszcze jedne drzwi, prowadzące do świata, który minął...Chodząc po dzielnicy Cannaregio, prawdopodobnie (tak samo jak poprzedniego dnia w dzielnicy San Marco) zatoczyłyśmy wielkie koło, gdyż nieoczekiwanie znów znalazłyśmy się nieopodal mostu prowadzącego do kościoła św. Jeremiasza, gdzie rano byłyśmy w kaplicy z relikwiami św. Łucji. Zorientowałyśmy się że kościół jest niedaleko, widząc  na jednym z budynków pamiątkową tablicę, gdzie wyryto nazwiska mieszkańców tej parafii, poległych w czasie Wielkiej Wojny, w latach 1915-1918. W tym mieście o tysiącletniej historii z budynkami, będącymi jej świadectwem, te dwie straszne wojny upamiętnione w miejscach położonych tak blisko siebie, zdawały się niemal współczesne naszym czasom...



Gdybym miała wybrać moment, w którym zobaczyłam Wenecję żywą, to paradoksalnie było to wtedy, kiedy czytałam nazwiska zmarłych i poległych. To już nie było miasto będące zbiorem kolorowych widoczków, historycznych postaci i wspaniałych kostiumów z przeszłości, lecz żywy organizm, zajęty swą codziennością. Miejsce, gdzie być może ktoś nadal wspomina krewnych, których nazwiska wyryto na pamiątkowych tablicach i zapala znicze w rocznicę ich śmierci...
Późnym popołudniem wyjechałyśmy z Wenecji, po długim moście łączącym ją ze stałym lądem. Pogoda poprawiła się definitywnie i podobnie, jak pierwszego dnia, pokazało się słońce. Jego blask był niby cudzysłów dla tych trzech dni, kiedy tak dużo się działo i widziałyśmy tak wiele. Nie żałowałyśmy niczego - ani spacerów w deszczu ani nocnego błądzenia po opustoszałych zaułkach, perche', Venezia e' sempre Venezia....


Album ze zdjęciami jakie zrobiłam trzeciego dnia można obejrzeć tutaj>

sobota, 26 grudnia 2015

Venezia e' sempre Venezia, czyli Marta i ja przez trzy dni w Wenecji.



Kiedy parę lat temu zbierałam się do definitywnego opuszczenia Włoch, przyjechała do mnie Marta, żeby pomóc mi w przeprowadzce. Przy  tej okazji po raz ostatni chciałyśmy skorzystać z możliwości wspólnego odwiedzenia kilku interesujących miejsc. Byłyśmy wtedy w prześlicznej Orcie i w Varallo a na koniec postanowiłyśmy pojechać na trzy dni do Wenecji. Choć był już listopad, piękna pogoda sprzyjała nam podczas wycieczek  na terenie Piemontu. Niestety, dla Perły Adriatyku prognozy były mniej pomyślne...  Martwiłyśmy się nieco z tego powodu, lecz Dario, zaprzyjaźniony właściciel apartamentu, w którym wówczas  mieszkałam, wygłosił nam na pocieszenie frazę, którą przytoczyłam w tytule co można przetłumaczyć jako "Wenecja jest zawsze Wenecją". Rozszerzył też swoją myśl mówiąc, że w Wenecji pogoda nie ma decydującego znaczenia, ponieważ to miasto zawsze ma wiele do zaoferowania, zaś podczas deszczu (choć wtedy jej urok staje się mniej oczywisty i nie tak pocztówkowy) nastrój jest zdecydowanie bardziej romantyczny. Zawierzyłyśmy mu na słowo ponieważ był tam kilka razy, poza tym my również miałyśmy swoje wyobrażenie o jej mrocznym pięknie, jakie sobie wyrobiłyśmy na postawie świetnego, nastrojowego thrillera "Nie oglądaj się teraz" którego akcja toczy się właśnie w Wenecji;  ja nieco później miałam okazję ponownie przyjrzeć się temu miastu w filmie "Anonimo Weneziano" gdzie para bohaterów krążyła po jego mniej znanych zakątkach. Obydwa filmy były bardzo dalekie od serwowania obiegowych widoczków a my chyba właśnie taką odmienną Wenecję pragnęłyśmy zobaczyć, choć oczywiście nie zamierzałyśmy pomijać popularnych, turystycznych szlaków. Nie robiłyśmy sobie żadnych planów na zwiedzanie, nie zagłębiałyśmy się też w lekturę przewodników, ponieważ chciałyśmy poznać miasto i wchłonąć jego atmosferę zwiedzając je niejako na żywioł. Mimo tych założeń uzbroiłyśmy się w mapę, żeby przynajmniej z grubsza orientować się co do miejsca, w jakim mogłybyśmy się znaleźć oraz zarezerwowałyśmy nocleg w hotelu.

Wenecja - dzień pierwszy, czyli słońce i kolory.



Do Wenecji przyjechałyśmy pociągiem, który swój bieg kończył na dworcu Santa Lucia (według mnie banalnym, klockowatym a do tego dość brudnym, natomiast zdaniem Marty będącym świetnym przykładem modernizmu z elementami Art Deco). Nasz hotel mieścił się bardzo blisko, więc bez zwłoki ruszyłyśmy w jego stronę aby zostawić nasz niewielki bagaż i rozpocząć zwiedzanie miasta. Jak się okazało, pokój był niewiele większy od dużej szafy, jednak były tam dwa wygodne łóżka oraz równie mała, lecz czysta i zadbana łazienka. Sam budynek hotelu wzniesiono w ciemnym zaułku, tak wąskim, iż mogło się zdawać, że gdyby drzwi wejściowe otwierały się nie do wewnątrz, lecz na zewnątrz, dotknęłyby ściany domu stojącego naprzeciwko. To pierwsze wrażenie jeszcze wielokrotnie się powtórzyło, kiedy wędrowałyśmy po mieście; czasem stojąc w tunelu wąziutkiej uliczki, nad głowami widziałyśmy jedynie niewielki skrawek nieba szerokości wstążki.


Przyjrzałyśmy się najbliższej okolicy, odwiedziłyśmy dwa pobliskie kościoły i z przyjemnością skonstatowałyśmy, że lekki wiatr rozgonił poranne mgły a pomiędzy chmurami ukazało się piękne, lazurowe niebo. Ciemnych i ciężkich chmur nadal było sporo, jednak wszystko wskazywało na to, że dzień będzie raczej pogodny. Ponieważ chciałyśmy jak najlepiej wykorzystać czas, postanowiłyśmy wsiąść do tramwaju wodnego, płynącego  Canale Grande aż do końca trasy, czyli do Placu Świętego Marka a później wrócić do hotelu na piechotę. Jednak tu spotkała nas niespodzianka, która co prawda nie wpłynęła na nasze plany, jednak spowodowała w nich pewne zamieszanie.


Otóż tramwaj wodny, do którego wsiadłyśmy co prawda płynął w kierunku placu, jednak nie kanałem, lecz w odwrotną stronę, najpierw obok portu turystycznego a później pomiędzy Wenecją i wyspami Giudecca oraz San Giorgio.
Tym sposobem straciłyśmy możliwość przyjrzenia się historycznym pałacom stojącym po obu stronach Wielkiego Kanału; w zamian za to, miałyśmy okazję obejrzeć na terenie portu piękny, nowy most, przypominający rybi szkielet oraz ginący we mgle drugi most, spinający stały ląd i terytorium Wenecji. 


Po drodze minęłyśmy dwa ogromne, pełnomorskie statki wycieczkowe a właściwie małe pływające miasta, które zabierają na pokład niemal dwa tysiące pasażerów i oferują usługi hotelowe na wysokim poziomie. Swoją drogą, nawet obietnica zobaczenia najpiękniejszych miejsc świata, nie skłoniłaby mnie do wejścia na jego pokład, gdyż taki statek za bardzo mi przypomina luksusowe, pływające więzienie, pełne przypadkowych osób,  uważam też, że jeśli podróżować, to w pojedynkę albo w niewielkim, dobranym towarzystwie. 


Gdy wypłynęliśmy poza rejon portu, po lewej stronie ukazała się naszym oczom Wenecja; urocza, pocztówkowa, oszałamiająca swoimi kolorowymi domami, zawieszonymi pomiędzy turkusową wodą i szafirowym niebem. Domostwa i pałace wprost raziły oczy swoimi wyrazistymi barwami, podkreślonymi białymi detalami. Czyste powietrze i blask słońca sprawiały, że trudno było oderwać wzrok od tego ślicznego obrazka. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości wyspy San Giorgio, naszym oczom ukazała się znajoma sylwetka Pałacu Dożów, dwie kolumny stojące niemal na skraju placu, kopuły bazyliki San Marco w głębi a obok nich wyniosła sylwetka dzwonnicy. 

Każda z tych budowli ma swoją odrębną i ciekawą historię; budowę dzwonnicy rozpoczęto w XI stuleciu, lecz ostateczny kształt uzyskała dopiero w XVI wieku, wtedy też Jacopo Sansovino dobudował do niej Loggettę, niewielki, elegancki budynek, stojący u jej podnóża. Niestety, wieża, którą widzimy obecnie, pochodzi z początków XX wieku, ponieważ w 1902 roku oryginalna dzwonnica zawaliła się, zamieniając w ogromną kupę gruzu. Trudno mi sobie wyobrazić, co czuli świadkowie tej sceny, gdy runęła ta niemal stumetrowa budowla; co najdziwniejsze w tym wszystkim, to fakt, że nie zginął wtedy żaden człowiek a jedyną ofiarą katastrofy był podobno kot dozorcy... (Osobiście w to nie wierzę, koty mają niezwykle wyczulony słuch i instynkt nakazujący ucieczkę z miejsca zagrożenia, więc zapewne zwierzak po prostu oddalił się w porę i więcej nie wrócił, jako że jest to jak najbardziej zgodne z kocią naturą, nakazującą szukanie miejsca wygodnego i bezpiecznego.)Tak, czy inaczej, w 1912 roku zakończono odbudowę dzwonnicy w dawnym kształcie i znowu można wejść na jej szczyt, aby podziwiać widok miasta niemal z lotu ptaka. Jak zapewne wszyscy wiedzą, od stuleci doroczny karnawał wenecki rozpoczyna się tzw. "lotem anioła" czyli osoby przebranej w powiewne szaty (obecnie są to piękne kobiety, lecz w przeszłości bywali to również panowie) która zjeżdża po linie przyczepionej do szczytu wieży, aż na plac.

W biografii Wenecji napisanej przez Ackroyda znalazłam informację, że ongiś wyglądało to tak, iż pomiędzy łodzią przycumowaną do nabrzeża a szczytem kampanili rozciągano linę, zaś jej drugi koniec mocowano do dachu Pałacu Dożów. Linoskoczek przebrany za anioła najpierw wdrapywał się po linie na wieżę a następnie zjeżdżał po niej na dach pałacu, po drodze sypiąc kwiaty na ludzi  zebranych na placu. Ten  wyczyn nazywano "volo della colombina" czyli lotem gołębicy; podobno w 1680 roku ów anioł (był to akrobata nazwiskiem Scartenador) wjechał po linie na wieżę konno; konia z rzędem temu, kto powie, jak tego dokonał...Jest to według mnie historia zupełnie nieprawdopodobna, ale przytaczam ją za Acroydem jako ciekawostkę. Obecnie osoby chcące popatrzeć na miasto z góry mogą wjechać na wieżę za pomocą windy, jednak my nie skorzystałyśmy z tej atrakcji, ponieważ odstraszył nas widok ogromnej kolejki wijącej się u jej stóp. Choć była połowa listopada i w zasadzie sezon turystyczny się zakończył, w Wenecji nadal było mnóstwo przyjezdnych, którzy zapewne podobnie jak my, liczyli na to, że o tej porze roku zastaną tam nieco mniej zwiedzających. Jednak widok tego, co się działo na placu, aż trudno było sobie wyobrazić jego widok w pełni sezonu. Jak już wspomniałam, ogromne kolejki stały wszędzie, do wieży, do bazyliki, do pałacu dożów a także do kawiarni, gdzie sprzedawano lody.

Pozostali turyści przechadzali się po placu fotografując co się da, karmiąc gołębie lub po prostu gapiąc się na otaczające cuda a zakochane pary składały sobie zapewnienia o swych gorących uczuciach. Chociaż zasadniczo wolę zwiedzać w bardziej kameralnych warunkach, dałam się wciągnąć tej atmosferze i razem z Martą kręciłyśmy się po placu, podziwiając jego niecodzienną urodę. W zasadzie nie było wiadomo czemu przyznać palmę pierwszeństwa: złocistej fasadzie bazyliki, wyniosłej, szlachetnej prostocie dzwonnicy, czy pałacowi dożów, z rzędem kolumn o prześlicznych kapitelach i subtelnych detalach loggii. Pałac dożów zadziwił mnie swoim kolorytem, ponieważ zawsze sądziłam, że ma raczej jednolitą barwę; tymczasem okazało się, iż jego ściany zdobią romboidalne wzory z okładziny w kolorze jasnopopielatym i łososiowym. Dotychczas znałam go jedynie ze zdjęć i muszę przyznać, że widziany z bliska prezentuje się naprawdę wspaniale. Na pozór zadziwiająca koncepcja, aby masywną bryłę drugiego piętra oprzeć na ażurowym parterze i równie lekkim krużganku pierwszego, w tym wypadku robi wrażenie czegoś zupełnie naturalnego a nie odwrócenia porządku architektonicznego.




Być może ma na to wpływ fakt, że tę ciężką ścianę ozdobiono na górze koronkową attyką i przebito w niej dwa rzędy okien a także dodano wyżej wspomnianą ażurową loggię z balkonem? Tak, czy inaczej, fronton pałacu jest naprawdę przepiękny i nie dziwi mnie, że jest uważany za architektoniczny majstersztyk. Łącznikiem pomiędzy bazyliką oraz Pałacem Dożów jest wspaniała brama w stylu płomienistego gotyku, zwana Porta della Carta; niegdyś była ona głównym wejściem do pałacu i miejscem, gdzie ogłaszano prawa obowiązujące mieszkańców miasta.

Niestety, podobnie jak w przypadku wieży i tu tryby historii starły na proch niektóre z tych wspaniałości; część rzeźb to jedynie kopie, ponieważ oryginały (min. lew i klęczący doża) zostały zniszczone na rozkaz Napoleona, który jak wiemy, nakazał również zdjęcie sławnych rumaków z dachu bazyliki  i wywiezienie ich do Paryża. Posągi koni odzyskano po upadku cesarza, jednak to, co dziś widzimy na dachu są to ich kopie, zaś autentyczne konie można zobaczyć w nieodległym muzeum. Detalem, jaki zrobił na mnie największe wrażenie jest rzeźba umieszczona na narożniku bazyliki nieopodal bramy. Są to porfirowe posągi, przedstawiające czterech mężczyzn, bez wątpienia parających się wojennym rzemiosłem, którzy obejmują się ramionami. Rzeźby pochodzą z Konstantynopola, skąd przywieziono je po złupieniu miasta przez krzyżowców. Ktoś, kto im się dobrze przyjrzy, zauważy, że stopa jednej z postaci jest wyraźnie jaśniejsza. Stało się tak, ponieważ posąg został uszkodzony zanim trafił Wenecji, gdzie dokonano jego rekonstrukcji. Oryginalną stopę odnaleziono później w mieście Bodrum w Turcji, jednak posąg pozostawiono w dotychczasowym stanie a odzyskana stopa trafiła do muzeum. Uważa się, że ta piękna grupa powstała w czwartym stuleciu naszej ery i przedstawia tetrarchów, czyli Dioklecjana, Maksymiana, Chlorusa i Galeriusza, władców, którzy swego czasu wspólnie rządzili rzymskim terytorium, (przy czym każdy odpowiadał za inne prowincje). To wspaniały przykład rzeźby portretowej i muszę przyznać, że mimo uszkodzeń posągi zrobiły na mnie ogromne wrażenie


Wobec pełnej cudów i wspaniałości (choć w zasadzie przeładowanej ozdobami) bazyliki są zadziwiająco skromne, statyczne i niejako osobne, mimo ich ścisłego połączenia z bryłą kościoła. Patrząc na nie, miałam nieodparte wrażenie, iż stanęłam oko w oko z kawałkiem niezwykłej historii i niemym świadectwem ludzkich poczynań o wiele bardziej, niż w przypadku innych, może równie pięknych, szczegółów wystroju...
Gdybym dzisiaj miała powiedzieć, co najbardziej mi utkwiło w pamięci i jakie obrazy ona przywołuje, kiedy pomyślę o Wenecji, z pewnością będą to te postacie o splecionych ramionach, od wieków spoglądające na świat dziejący się wokoło... Jak już wspomniałam, sama bazylika jest tak pełna różnorakich detali, kolumn, posągów, złoceń i mozaik, że jedynym uczuciem, jakie mnie ogarnęło na jej widok było ogromne oszołomienie a z jej wnętrza wyszłam kompletnie zdruzgotana. Rzec można, iż podobnie jak nadmiar szczęścia może być nieszczęściem, to w tym wypadku nadmiar piękna spowodował u mnie zniechęcenie i przygnębienie, gdyż wszystkie te wspaniałości były dla mnie po prostu nie do ogarnięcia wzrokiem i umysłem. We wnętrzu katedry puściłam się na samotne zwiedzanie, jedynie od czasu do czasu podsłuchując co po włosku mówili przewodnicy, natomiast Marta przyłączyła się do grupy angielskojęzycznej.



Martę bardzo zdegustowała informacja, że większość mozaik i innych elementów wystroju (podobnie jak posągi tetrarchów) pochodzi z rabunku i swego czasu weneccy kupcy mieli wręcz obowiązek przywożenia czegoś, co mogłoby służyć do ozdobienia kościoła, przy czym nie miało znaczenia, czy rzecz ta została nabyta w sposób uczciwy. Zresztą samo sprowadzenie ciała św. Marka również wiązało się z jego wykradzeniem z kościoła koptyjskiego w Aleksandrii w 828 roku, więc w pewnym sensie zachowano swoistą ciągłość tradycji, tym bardziej, że relikwie poprzedniego patrona, czyli św. Teodora, także zostały zdobyte drogą kradzieży. Co prawda, w przypadku św. Marka z czasem dorobiono legendę, która całe zdarzenie ukazuje w nieco lepszym świetle, ale prawdopodobnie nie do końca jest ona zgodna z prawdą.



Głównym wrażeniem, jakie wyniosłam po zwiedzeniu katedry była ogromna ilość złota we wszelkiej postaci, gdyż wenecjanie chyba wzięli sobie za punkt honoru, aby jej bogactwo rzucało wiernych na kolana. Natomiast Marta jako kolor dominujący wspomina czerwień marmuru kolumn i posadzki, co dowodzi, że kiedy dwie osoby oglądają to samo, to nie jest to samo...Z wnętrza kościoła nie mamy żadnych zdjęć, ponieważ jego fotografowanie jest surowo zabronione, więc możemy polegać jedynie na własnej pamięci lub na zdjęciach zamieszczonych w internecie. Zważywszy na okoliczności, z pewnością potrzeba o wiele więcej czasu a przede wszystkim spokoju, aby należycie ocenić rangę artystyczną bazyliki. Zwiedzając ją stosunkowo krótko a do tego w tłumie, można się oprzeć jedynie na ogólnym wrażeniu; gdybyśmy chciały ją zobaczyć naprawdę, musiałybyśmy tam spędzić kilka dni w ciszy i skupieniu a do tego uzbrojone w lornetkę. Tak, czy inaczej, utwierdziło mnie to w moim przekonaniu o wyższości stylu romańskiego nad innymi, jeśli chodzi o wyrażenie ducha religii a także zachowanie służebnej roli architektury w stosunku do idei wiary. Po wyjściu z kościoła ponownie obeszłyśmy plac, podziwiając w świetle zachodzącego słońca dwie kolumny, stojące na jego skraju przylegającym do wody, tuż przy nabrzeżu noszącym nazwę Riva degli Schiavoni. Można to przetłumaczyć jako Nabrzeże Słowiańskie, jednak mnie ta nazwa skojarzyła się z niewolnictwem. Ta dwuznaczność wynika z tego, że za czasów rzymskich rejon dzisiejszej Słowenii, Dalmacji i Chorwacji nazywano Sclavonią (w późniejszych czasach Schiavonią lub Slavonią) ponieważ z tych rejonów pochodziło wielu ówczesnych niewolników (sclavi).


Poza tym, z historycznych zapisków wiadomo, że we wczesnym średniowieczu na tym nabrzeżu faktycznie uprawiano handel ludźmi, (od czego wenecjanie nie stronili) zaś nieco później było to miejsce, gdzie przybijali swoimi statkami i wystawiali towary kupcy z Dalmacji, tak więc proweniencja tej nazwy jest jak już wspomniałam, dość dwuznaczna. Kolumny zdobią dwa posągi; jeden wyobraża skrzydlatego lwa z uniesionym ogonem a drugi postać rycerza z aureolą, stojącego na smoku przypominającym krokodyla. Ów rycerz to nie (jakby się można było spodziewać) święty Jerzy, lecz święty Teodor, pierwszy patron Wenecji, niejako zdetronizowany przez świętego Marka. Wśród Wenecjan panuje przesąd, że nie należy przechodzić pomiędzy kolumnami, ponieważ może to sprowadzić na człowieka nieszczęście; podobno jest to związane z tym, że niegdyś tą drogą prowadzono skazańców na egzekucję. Co ciekawe, ani lew, ani św. Teodor nie wyszły spod jednego dłuta, lecz są zlepkiem różnych rzeźb spiętych metalowymi klamrami, np. głowa świętego to prawdopodobnie głowa starożytnego posągu przedstawiającego Mitrydatesa, króla Pontu, natomiast co do lwa, podejrzewa się, że pochodzi z Chin a jego skrzydła zostały dodane podczas zabiegów konserwatorskich



Tamtego popołudnia Riva była pełna przechadzających się ludzi, na wodzie bujały się gondole a gondolierzy w swoich tradycyjnych strojach czekali na klientów. Z tego co zauważyłam, na wynajęcie gondoli decydowali się przeważnie młodzi ludzie, wyglądający na zakochanych, dla których  taka przejażdżka jest w pewnym sensie obligatoryjna. My jednak nie miałyśmy poczucia, że wydatek osiemdziesięciu euro za podobną usługę jest dla nas w jakikolwiek sposób uzasadniony, (dwie noce w hotelu kosztowały nas dziewięćdziesiąt euro). Z pewnością ta dość wysoka cena ma jednak sens z punktu widzenia właściciela łodzi, zważywszy na jej znaczny koszt oraz wszystkie płatne zezwolenia i podatki, jakie musi uiszczać gondolier. 



Przy nabrzeżu, nieopodal pałacu dożów stoi legendarny hotel Danieli, wspaniały pałac zbudowany w XIV wieku, niegdyś należący rodziny Dandolo a później Mocenigo i Bernardo. W XIX wieku kupił go friulański przedsiębiorca Da Niel i przeznaczył na luksusowy hotel. Swego czasu gościł on min. Goethego, Byrona, Dickensa i Wagnera, w jego pokojach rozwijał się źle zakończony romans George Sand z Alfredem de Musset, natomiast w czasach nam współczesnych jest znany z tego, że kręcono w nim sceny do filmu "Turysta" z Angeliną Jolie i Johnny'm Deppem.

Po przechadzce w okolicy hotelu wróciłyśmy z powrotem na plac św. Marka, gdzie na Torre di Orologio obejrzałyśmy piękny zegar, ozdobiony znakami zodiaku. Jest on sprzężony z mechanizmem poruszającym dwie figury, wybijające godziny uderzeniami młotów w wielki dzwon. Ponieważ była właśnie godzina piętnasta, miałyśmy okazję zobaczyć ten interesujący spektakl. (Swoją drogą, wiedziona patriotyzmem półkrwi Poznanianki uznałam, że poznańskie koziołki mają więcej wdzięku.) Wieża Zegarowa jest też wieżą bramną, przez jej wąski tunel  można przejść na ulice przyległe do placu. Tu zaczęła się nasza wędrówka poprzez urokliwe zakątki, wąskie zaułki i śliczne mostki. W okolicy było pełno sklepików z rękodziełem typowym dla Wenecji: maskami, drewnianymi zabawkami, biżuterią, szkłem z Murano, haftami i koronkami. Podziwiałyśmy te śliczne przedmioty, jednak cały czas towarzyszyło mi przekonanie, że ich urok jest nieodłącznie związany z magiczną atmosferą miasta, która stanowi jego integralną część; że wyrwane z przynależnego sobie kontekstu, staną się niczym polne kwiaty, tak pięknie wyglądające wśród zieleni łąki, lecz ścięte i przyniesione do domu będące zaledwie echem samych siebie...

Dlatego też trudno było nam się zdecydować na zakup czegokolwiek; po długim namyśle Marta wybrała dla siebie malutką maskę Pulcinelli i zawieszkę w kształcie serduszka wykonaną ze srebrzystego szkła a ja sprawiłam sobie szklaną papryczkę, tzw. cornetto, która podobno przynosi szczęście. Zapadał zmrok, w sklepikach i bodegach zapalano światła a my przekraczałyśmy kolejne mostki, idąc na azymut w stronę hotelu. Otwierały się przed nami perspektywy na węższe i szersze kanały, gdzie w głębi widziałyśmy pałace i kościelne wieże. Nadszedł wieczór i zrobiło się zupełnie ciemno, my dalej szłyśmy przed siebie, od czasu do czasu zerkając na mapę. Nagle dotarłyśmy do szerokiego pasa wody a po naszej prawej ręce zobaczyłyśmy wysoko sklepiony łuk oświetlonego mostu; to był Wielki Kanał i Ponte Rialto. Przeszłyśmy przez most, żeby nieco skrócić drogę i znów powędrowałyśmy krętymi uliczkami w stronę Ponte degli Scalzi, gdzie nieopodal mieścił się nasz hotel. Tu miasto było niemal wymarłe, część turystów wróciła do hoteli, inni zapewne siedzieli w barach, czy osteriach, skąd czasem dobiegały ludzkie głosy i śmiech. 




Wysokie, ciemne ściany domów gdzieniegdzie rozjaśniała plama okna z zapalonym światłem oraz słaby blask ulicznych latarni. W ciszy i ciemności późnego wieczoru z dala od uczęszczanych szlaków, ukazała się nam inna Wenecja, butwiejąca, na pozór martwa; z wodą cicho pluskającą o fundamenty z wyłaniającymi się z cienia ślepymi oczami okien zasłoniętych drewnianymi żaluzjami i wysokimi kominami, rysującymi się na tle ciemnego nieba. Szłyśmy szybko a po drodze towarzyszył nam jedynie odgłos naszych kroków. Był to magiczny moment, sam na sam z bezludnym miastem, niczym we śnie, kiedy ogarnia nas niewytłumaczalny, nieznany na jawie nastrój i poczucie oderwania od rzeczywistości. Gdy wreszcie zobaczyłyśmy przed sobą znajomą sylwetkę mostu, którego szukałyśmy, puściłyśmy się niemal biegiem. Tam był nasz hotel, zapalone światło oraz wygodne łóżka. Po dniu, tak pełnym różnorodnych wrażeń, przyszła pora na odpoczynek i sen...


Więcej zdjęć z naszego pierwszego dnia w Wenecji można zobaczyć w albumie>