piątek, 25 stycznia 2013

Lombardia. Mezzegra, czyli ostatnia droga Mussoliniego.


W Como bierze swój początek droga, która wzdłuż lewego brzegu jeziora prowadzi nas w głąb Alp. Podobnie jak rejs statkiem, również jazda samochodem lub autobusem oferuje nam niezapomniane widoki. Po lewej stronie mijamy zielone stoki gór, zaś po prawej widzimy jezioro Como i jego przeciwległy brzeg. Przejeżdżając przez kolejne miejscowości, możemy cieszyć oczy widokiem willi w pastelowych kolorach ozdobionych białymi ornamentami, apetycznych, niczym weselne torty z bitą śmietaną. Stylowe domostwa przyczepione do stoków gór niczym jaskółcze gniazda, wznoszą się na tarasowo usytuowanych posesjach i odbijają w wodach jeziora. Od wiosny do późnej jesieni raduje oczy bujna roślinność: palmy, drzewka laurowe, pinie, cyprysy, kwitnące hortensje, oleandry, glicynie oraz mnóstwo innych kwiatów, dodających pejzażowi wdzięku i elegancji. Granica pomiędzy poszczególnymi miejscowościami jest właściwie umowna; trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedna a zaczyna druga. Są one zorganizowane w gminy (comune) i dzielą na frakcje noszące odrębne nazwy. Tuż za półwyspem Balbianello, zaraz po opuszczeniu miasteczka Lenno wkraczamy w granice gminy Mezzegra, gdzie miał miejsce "fakt historyczny z 28 kwietnia 1945 roku". Tym eufemizmem Włosi określają rozstrzelanie Mussoliniego, który właśnie tutaj zginął z rąk partyzantów należących do 52 Brygady "Garibaldina". Mimo licznych badań historyków i relacji naocznych świadków, do dziś nie wiadomo, jaki był prawdziwy przebieg tych wydarzeń. Relacje są sprzeczne a za całą sprawą kryje się wiele tajemnic. Najbardziej rozpowszechnioną wersją jest ta, według której Mussolini, ujęty przez partyzantów w pobliskim Dongo wraz ze swą długoletnią kochanką Klarą Petacci, padł z ręki partyzanta, znanego jako pułkownik "Walerio" ( Walter Audisio). To tu, w miejscowości Mezzegra a właściwie w jej części zwanej Bonzanigo, w domu rodziny De Maria, Duce i Klaretta spędzili ostatnią noc swego życia. Wyrok śmierci już zapadł, następnego dnia po południu więźniowie zostali przewiezieni pod bramę willi "Belmonte", gdzie Walerio miał dokonać egzekucji; dziś, na murze otaczającym willę tuż przy bramie możemy zobaczyć duży, czarno-złoty krzyż, upamiętniający śmierć dyktatora. Jednak ta oficjalna wersja to zaledwie wierzchołek góry lodowej, gdyż w zasadzie od początku równolegle przedstawiano inne wersje wydarzeń (jedna z nich nawet mówiła o tym, że Mussolini zginął, ponieważ bronił Klary, którą próbowali zgwałcić partyzanci). 
Najczęściej jednak powtarza się relację o "podwójnym rozstrzelaniu". Jej szczegóły podała włoska telewizja w jednym z (raczej wiarygodnych) programów historycznych. Wykorzystano w nim wywiad z byłym partyzantem o pseudonimie "Giacomo" (w niektórych źródłach podawany jako "Bruno" [Bruno Lonati]). W tym wywiadzie Giacomo oznajmił, że to nie Walerio, ale właśnie on osobiście wykonał wyrok śmierci na Mussolinim. Obszernie mówił także o roli oficera tajnych służb brytyjskich noszącego pseudonim „John" (kapitan John Maccaroni) bardzo aktywnie działającego w okolicy Como. Clou tej wersji stanowiła informacja o ponad dwudziestoletnich, tajnych kontaktach pomiędzy Mussolinim i Churchillem. Podobno ci dwaj politycy w czasie wojny stojący po przeciwnych stronach frontu, już w latach dwudziestych zawarli układ dotyczący wspólnej walki z komunistami. Faktem jest, że w ostatnim okresie wojny Mussolini wielokrotnie spotykał się potajemnie z Anglikami a w swoją ostatnią drogę zabrał dwie skórzane teczki z ważnymi dokumentami, których chciał użyć w pertraktacjach z Aliantami. O dokumentach nie wiadomo nic więcej; jedna z teczek przepadła a w drugiej podobno nie znaleziono niczego istotnego. Inny fakt, którego tajemnicy nie rozwikłano do dziś, to zaginięcie pieniędzy, sztabek złota i kosztowności, które Duce próbował wywieźć uciekając do Szwajcarii (przyjęto wygodną wersję, że wszystko to zostało zatopione w jeziorze Como). Powszechnie uważa się, że o ile Amerykanie za wszelką cenę chcieli ująć Mussoliniego żywego, to Brytyjczykom zależało na tym, aby zamilknął na zawsze. Tę wersję potwierdził również Giacomo. Były partyzant w czasie telewizyjnego wywiadu zaprezentował się jako pełen godności, starszy pan, bardzo elegancki i spokojny, który swoje wspomnienia relacjonował bez mrugnięcia okiem, czy cienia emocji. Według tego co mówił, w dniu 28 kwietnia 1945 roku był obecny w domu rodziny De Maria, gdzie miał wykonać wyrok śmierci na ex-dyktatorze.



Podobno rankiem Mussolini zmęczony po źle przespanej nocy wyszedł z pokoju, aby zaczerpnąć świeżego powietrza; wtedy Klara Petacci bez ogródek zapytała Giacomo czy to jest ich koniec. Partyzant potwierdził jej przypuszczenia, lecz kobieta nie okazała strachu, prosiła jedynie, żeby wyrok wykonano tak, aby Mussolini się nie zorientował a także by nie strzelać mu w głowę. Następnie Giacomo na osobności odbył rozmowę z Johnem; zgodził się strzelać do Duce, jednak wzbraniał przed zabiciem Klary, więc tego przykrego zadania podjął się John. Więźniów wyprowadzono z domu i po przejściu niewielkiego odcinka drogi Giacomo strzelił Mussoliniemu w plecy (prawdopodobnie 3 lub 4 razy). Wówczas Klaretta odwróciła się twarzą w ich stronę; John kilkakrotnie strzelił jej w pierś, a następnie sfotografował oboje zabitych. Miało się to wydarzyć przed południem, około godziny jedenastej. Tę wersję potwierdziła Dorina Mazzola, mieszkanka Mezzegry, pracująca tego ranka w pobliskim ogrodzie i podobno będąca naocznym świadkiem egzekucji. Następnie miał do akcji wkroczyć wyżej wspomniany Walerio, który wraz ze swoimi ludźmi przewiózł ciała zabitych do innej frakcji Mezzegry - Giulino, w pobliże willi ,,Belmonte", gdzie ponownie strzelano do Mussoliniego pozorując egzekucję. Tu znowu pojawiają się osoby, które widziały łysego mężczyznę w mundurowych spodniach i białej koszuli, prowadzonego albo raczej wleczonego przez dwóch innych. Ta ponowna "egzekucja" miała mieć miejsce pomiędzy godz. 16:00 a 17:00. Mniej więcej w tym samym czasie, w pobliskim Dongo zabito czternastu bliskich współpracowników Mussoliniego, w tym brata Klary, Marcello Petacci oraz niczemu niewinnego, przypadkowego mężczyznę. Ich ciała 29 kwietnia 1945 roku przewieziono do Mediolanu, gdzie na placu Loreto powieszono je za nogi, głowami w dół. Jako zaimprowizowaną szubienicę wykorzystano konstrukcję wiaty na stacji benzynowej Standard Oil. Miejsce nie było przypadkowe; 10 sierpnia 1944 roku, nieopodal rozstrzelano piętnastu partyzantów i antyfaszystów (dziś w tym miejscu znajduje się pomnik upamiętniający ich śmierć). Zwłoki Mussoliniego, do niedawna tak uwielbianego przez tłumy, wielokrotnie zbezczeszczono, ze szczególnym zacięciem masakrując jego głowę. Co do Klaretty, to również po śmierci podzieliła los kochanka; jej ciało także zawisło na wiacie, wystawione na widok publiczny. Podobno nie miała na sobie majtek, więc pewien litościwy ksiądz, Don Pollarolo, za pomocą agrafki zapiął jej spódnicę pomiędzy nogami, aby nie opadała w dół. 30 kwietnia 1945 roku zwłoki Mussoliniego poddano oględzinom lekarskim, podczas których stwierdzono, że oddano do niego osiem (!) strzałów (Giacomo twierdził, że strzelał trzy lub cztery razy).

Reasumując, cała historia "ostatniej drogi Duce" nadal jest otoczona tajemnicą. Mówi się również o tym, że w rzeczywistości to nie Walter Audisio strzelał do Mussoliniego, ale podający się za "Waleria" Luigi Longo (po wojnie wpływowy polityk, w czasie wojny antyfaszysta, jeden z dowódców 52 Brygady). Sprzeczne zeznania, nie tylko osób bezpośrednio zaangażowanych w to zdarzenie, lecz także  „naocznych świadków" których wiarygodność niejednokrotnie podważano, konflikt interesów w ujawnieniu całej prawdy a także czas, który upłynął od tych zdarzeń, nie rokują wielkiej nadziei na to, aby szersze rzesze dowiedziały się, co tak naprawdę zaszło w tym czarującym zakątku pomiędzy stokami gór i błękitnymi wodami jeziora. Równie interesująca, choć nie do końca jasna jest rola Klary Petacci, gdyż część historyków uważa, że była ona "wtyczką" Brytyjczyków. Podobno zwerbował ją jej brat Marcello, który dla nich pracował i poprzez siostrę mógł mieć dostęp do planów oraz zamierzeń Mussoliniego. Klaretta z pewnością była kobietą niebanalną, silną psychicznie i zdeterminowaną, co ją predysponowało do pełnienia takiej roli. Zastanawiające jest to, że trwała w tym długoletnim związku pomimo licznych zdrad kochanka i nie zawahała się towarzyszyć mu w ucieczce. Czy świadczy to o tym, że chciała go mieć "na oku" w interesie swoich mocodawców, czy po prostu walczyła o własną skórę?  Nie można wykluczyć, że istotnie pełniła przy Duce podwójną rolę. Mając na uwadze Układ Jałtański, wszelkie kontakty z Mussolinim rzucałyby dwuznaczne światło na politykę Winstona Churchilla i potwierdzały obiegową opinię o "perfidnym Albionie". W tej sytuacji, rodzeństwo Petacci z pewnością stało się jedynie parą niewygodnych świadków tych zakulisowych machinacji, co było równoznaczne z wyrokiem śmierci, klasycznym rozwiązaniu służb specjalnych w stosunku do ludzi wiedzących zbyt dużo...

Chociaż absolutnie nie sympatyzuję z faszyzmem, cała ta sprawa zawsze bardzo mnie interesowała; podobnie zresztą, jak sama historia dojścia do władzy Mussoliniego i jego późniejszy upadek. Z moich kilkuletnich obserwacji wysnułam wniosek, że choć spora część Włochów ma do niego jednoznacznie negatywny stosunek, jednak inni (i też jest ich niemało) mają uczucia bardzo mieszane i podkreślają, że w okresie międzywojennym, po latach upadku i nędzy, Duce spowodował, iż naród włoski odzyskał  swoją dumę. Oczywiście, nie zapominają dodać, że sojusz z Niemcami był oczywistym błędem politycznym, który srodze się zemścił... Jednak wiele dawnych idei socjalnych powstałych w tej epoce nadal żyje a wnuczka dyktatora Alessandra, od kilku kadencji z powodzeniem posłuje do parlamentu. Pełni ona dość istotną rolę we włoskiej polityce i bardzo często uczestniczy w różnych telewizyjnych programach, więc niejednokrotnie miałam okazję słyszeć jej wypowiedzi, w których zawzięcie broni dobrego imienia swego dziadka i jego polityki społecznej. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, można powiedzieć, że z pewnością jest to bardzo interesujący epizod w historii XX wieku, prowadzący do ciekawych i pouczających wniosków, dlatego też chciałam zobaczyć to miejsce. Niestety, tego dnia pogoda nie dopisała, było gorąco lecz dość pochmurno, więc zdjęcia, jakie wtedy zrobiłam, nie oszałamiają jakością.
Mimo to, jeśli kogoś interesuje historia ostatniej drogi Duce, zapraszam do albumu >


wtorek, 22 stycznia 2013

Lombardia. Monte Bisbino.



W zasadzie nie zaliczam się do osób, które w swoim życiu kierują się przepowiedniami i horoskopami, zdarza się, że je czytam, lecz robię to raczej dla zabawy a nie po to, aby szukać w nich rad na przyszłość. Mimo to, czasami mi się wydaje, że być może jednak jest w nich "coś" co być może tłumaczy pewne nasze irracjonalne zachowania...Wiele osób z pośród moich znajomych uważa, że jestem osobą poukładaną a nawet "kwadratową". Kiedy pracowałam we Włoszech, niejednokrotnie moje przywiązanie do zasad i procedur budziło zdziwienie wśród kolegów po fachu podchodzących do nich nieco bardziej na luzie a kiedy dowiadywali się, że jestem zodiakalną Panną z politowaniem kiwali głowami i orzekali, że charakterystyka tego znaku pasuje do mnie jak ulał. Jednak ktoś, kto mnie lepiej zna wie, że w rzeczywistości cierpię na swego rodzaju rozdwojenie jaźni... Idąc dalej tropem horoskopów, można to chyba wytłumaczyć faktem, że mój ascendent to Strzelec, którego podobno cechuje wyjątkowe zamiłowanie do swobody, otwartych przestrzeni i chodzenia gdzie nogi poniosą. Może dlatego czasem czuję nieprzepartą ochotę, żeby zrobić coś wbrew regułom i rozsądkowi a nawet sobie samej? No bo jak inaczej można wytłumaczyć zamiłowanie do czystości z organiczną niechęcią do odkładania wszystkiego na swoje miejsce? W moim przypadku wygląda to tak, że po ciężkich bojach, kiedy zwykłe sprzątanie zamienia się w gruntowne porządki (które normalny człowiek robi najwyżej dwa razy do roku) boję się poruszać po domu, żeby nie zburzyć tak drogo okupionego ładu a mimo to, do dzisiaj nie wiem, co lubię bardziej: porządkować czy bałaganić? Z jednej strony chciałabym mieć wszystko zorganizowane i pod kontrolą, jestem zawsze przygotowana na różne warianty sytuacji, (w tym czarny scenariusz, czego np. mój syn nie jest w stanie zrozumieć) a z drugiej nic tak mnie nie kręci, jak improwizacja i nagła zmiana planu (przynajmniej w moich wyobrażeniach - zawsze na lepszy i bardziej atrakcyjny). Pamiętam, że jako dziecko miałam swój własny światek, gdzie poczesne miejsce zajmowały nie lalki i klocki, lecz fragmenty potłuczonych talerzy z pięknymi ornamentami, jakieś porcelanowe i szklane pojemniczki, buteleczki po perfumach, czy rzeźbione korki od karafek.
 
Najczęściej znajdowałam te cuda w pobliskich ogrodach, po wiosennym lub jesiennym kopaniu. Ta moja mała archeologia budziła powszechne zdziwienie i zażenowanie mamy, którą sąsiadki pytały, dlaczego szwendam się po świeżo skopanych ogrodach, zamiast bawić się z innymi dziećmi, jak Bóg przykazał? Natomiast dla mnie były to rzeczy niebanalne, okruchy czegoś, co już nie istnieje, świadectwo jakiegoś minionego bytu okrytego zasłoną tajemnicy i dzięki temu nabierały one jeszcze większej wartości... Cała ta kolekcja towarzyszyła mi bardzo długo, choć z biegiem czasu zajmowałam się nią w coraz mniejszym stopniu. Kiedy miałam czternaście lat i wyjechałam na wakacje do babci, moje skarby za sprawą mamy wylądowały w śmietniku. Było mi nieco przykro, nawet trochę protestowałam, ale w duchu wiedziałam, że ten etap życia mam za sobą i jest to naturalna kolej rzeczy. Innym "psychicznym garbem" jest moje zmiłowanie do chodzenia na skróty. Jeśli mam do wyboru normalną drogę, czy chodnik dla pieszych lub jakąś błotnistą ścieżkę, która za to sprawia wrażenie nieco krótszej z pewnością wybiorę ścieżkę. Na nic się nie zdaje to, że sama sobie tłumaczę, iż takie zachowanie nie licuje z rozsądkiem, jaki przystoi pewnemu wiekowi, albo że ubrudzę buty i będę wyglądała nieświeżo. Już, już, w głowie mam słuszne, twarde postanowienie, lecz moje nogi żyją własnym życiem i kierują się w stronę błotnistego skrótu. Nie policzę, ileż to razy w związku z tym beształam sama siebie za moją głupotę, gdyż te pomysły naraziły mnie na przykre konsekwencje! 

Kiedy zamieszkałam we Włoszech, znowu odnalazłam tę część mojej osobowości i odpowiednie  miejsce, gdzie mogła ponownie dojść do głosu. Początkowo szukałam towarzystwa innych osób do wspólnych wyjść w plener, ale tak się złożyło, że ci, których polubiłam, albo nie podzielali mojego zamiłowania do włóczęgi, albo nie mogli mi towarzyszyć z powodu innych godzin pracy. Trochę nad tym bolałam, gdyż początkowo nieco się obawiałam samotnych wędrówek, lecz ludzie, z którymi rozmawiałam na ten temat, w dużej mierze rozwiali moje lęki i dodali mi odwagi mówiąc, że przestępcy swoich ofiar szukają w mieście a nie na górskich szlakach i jedyną rzeczą, o której trzeba pamiętać jest to, aby zawsze zabierać ze sobą zdrowy rozsądek i mierzyć siły na zamiary. Pomna tych przestróg zaczęłam od krótkich i prostych tras, aby oswoić się z terenem a później stopniowo zaczęłam się zapuszczać w coraz dalsze rejony i na trudniejsze wyprawy. Nie mam skłonności samobójczych, więc zawsze starałam się wszystko przemyśleć, aby nie napytać sobie biedy i nie przysporzyć innym ludziom problemów z ratowaniem mnie z opresji. Czasem jednak natura Strzelca brała we mnie górę nad rozsądkiem, jak to było w wypadku wyprawy na Monte Bisbino. Jest to spora (1325 m) góra, pomiędzy jeziorem Como i Lugano, przez którą przebiega granica ze Szwajcarią. Swego czasu wielka ilość drobnych szmuglerów zwanych "spalloni" wędrowała tu górskimi ścieżkami z przemycanymi papierosami w plecakach. Przemytniczy proceder skończył się w latach sześćdziesiątych a dziś te ścieżki okupują turyści.

Biorąc pod uwagę fakt, że miałam zamiar wyruszyć z Cernobbio, które tak jak jezioro Como leży na wysokości 210 m n.p.m.  pozostawało mi do pokonania nieco ponad 1100 metrów przewyższenia i około dwunastokilometrowy marsz po zboczu tej rozległej góry. Wiedziałam, że to będzie niełatwa i czasochłonna wyprawa, więc wyruszyłam z domu wcześnie rano. Jednak jak się okazało, (zresztą nie po raz pierwszy), Bella Italia zawsze ma w zanadrzu parę niespodzianek. Pociąg do Lentate (gdzie miałam się przesiąść na drugi, jadący do Como) przyjechał spóźniony i musiałam przez godzinę czekać na następny. Po przyjeździe do Como spotkała mnie inna niemiła niespodzianka - z powodu wakacji znacznie okrojono rozkład jazdy autobusów. Zaznaczam, że Como to miejscowość, gdzie w okresie letnim turystów jest mnóstwo, niemal jak przysłowiowych mrówek i korzystają oni przede wszystkim z publicznej komunikacji... W związku z tymi innowacjami miałam następny poślizg czasowy i do Cernobbio dotarłam z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad zmianą planu, lecz jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że jednak powinnam spróbować. Pomyślałam, że pójdę dalej i  będę kontrolować czas, aż  do chwili, kiedy bezwzględnie będę musiała zawrócić, aby mieć możliwość dotarcia do domu przed północą, gdyż później ilość pociągów jest znikoma.

Jak wspominałam, na Monte Bisbino prowadzi wiele ścieżek. Najbardziej popularna jest droga południowa, lecz ja wybrałam drogę nieco krótszą i bardziej stromą, gdyż czytając opis tego szlaku dowiedziałam się, że jest tam niewielka kapliczka pod wezwaniem San Carlo i chciałam ją zobaczyć. W jego sąsiedztwie znajduje się też droga jezdna, gdyż na zboczach góry jest kilka gospodarstw agroturystycznych a na jej szczycie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej, restauracja i stacja meteo. Mimo tych znamion cywilizacji, dla pieszego turysty dotarcie na szczyt to coś więcej niż miły spacer. Zbocza góry przecinają liczne jary, które sprawiają, że trasa znacznie się wydłuża. Na początku drogi, w wiosce Rovenna, wdałam się w rozmowę z sympatycznym właścicielem sklepu. Kiedy powiedziałam mu gdzie idę, zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie pomieszane z powątpiewaniem, którego zresztą nie omieszkał głośno wyrazić, gdyż jego zdaniem było po prostu zbyt późno ( z czego sama zdawałam sobie sprawę, bo dochodziło południe) a jak mi powiedział, jest to dość czasochłonna wyprawa. Choć nie krył swojej dezaprobaty dla mojej lekkomyślności, nie czekając na moje pytania udzielił mi kilku użytecznych wskazówek na dalszą drogę.



Początkowo ścieżka wznosiła się łagodnymi zakosami, lecz kiedy "zaliczyłam" mniej więcej 1/3 zbocza, zaczęło się robić bardziej stromo i mniej wesoło. Przeszłam jeszcze spory kawałek drogi i doszłam do kapliczki San Carlo, która nawiasem mówiąc, okazała się dość zwyczajną budowlą, raczej świeżej daty. Zobaczyłam wtedy to, co mnie jeszcze czekało, jeśli chciałam dotrzeć na szczyt. Okazało się, że jestem dość wysoko na zboczu nieco mniejszego wzniesienia, przede mną była przełęcz a dalej  zbocze  i częściowo widoczny szczyt Monte Bisbino. Usiadłam żeby przez chwilę odpocząć i zaczęłam się bić z myślami. Rozsądek nakazywał powrót, bo minęła już godzina czternasta a był to czas, jaki sobie wyznaczyłam na chwilę powrotu. Z drugiej strony miałam jakiś wewnętrzny opór, aby zrezygnować z dotarcia do celu.  Pozornie jeszcze się wahałam, jednak w głębi duszy wiedziałam, że nie zrezygnuję i że muszę iść dalej. Było to bardzo ryzykowne, gdyż do szczytu miałam jeszcze ponad godzinę drogi, na zejście do Cernobbio musiałam przewidzieć około trzech godzin, później czekała mnie jazda autobusem do Como i powrót pociągiem do domu.

Gdybym znowu natrafiła na jakieś przeszkody i uciekłby mi ostatni pociąg, była bym w prawdziwym kłopocie. Zaczęłam rozważać "plany spadochronowe". Pomyślałam, że skoro w okolicy była restauracja i droga jezdna, to zapewne ktoś od czasu do czasu jeździ na dół, więc można poprosić o podwózkę. Można też przenocować w niedalekim schronisku, ewentualnie spróbować pójść drogą jezdną do gospodarstwa agroturystycznego i tam prosić o nocleg. Mając tak wiele możliwości, postanowiłam bez zwłoki wyruszyć w dalszą drogę. Szczerze mówiąc, była ona pełna trudu i fatygi. Byłam chyba na wysokości 900 metrów, kiedy zaczęła mi się dawać we znaki różnica wysokości oraz rosnące zmęczenie. Byłam na nogach od wczesnego ranka i szłam niemal bez przerwy od prawie trzech godzin. Po wyprawie z Carlem na Monte Jafferau nabrałam zaufania do moich sił i wiedziałam, że sobie poradzę. Jednak w porównaniu z lekkim powietrzem w wysokich górach, tu było ono ciężkie i bardzo wilgotne, co sprawia, że człowiek poci się i męczy o wiele szybciej. Wydawało mi się, że to już ostatni odcinek drogi, więc "zebrałam się" wewnętrznie i zaczęłam pokonywać liczne zakosy ścieżki na coraz bardziej stromym zboczu. Sądziłam, że po ich przejściu znajdę się u celu.
Niestety! Doszłam do małego płaskowyżu, z którego wyrastało następne, strome zbocze. Wiedziałam jednak, że jestem blisko szczytu, bo z polanki widziałam panoramę gór z leżącym już w Szwajcarii Monte Generoso. Ten ostatni fragment drogi był jednym z tych, gdzie prosiłam Boga, aby mi dodał sił; serce waliło mi jak szalone, jednak nie chciałam się zatrzymywać, bo wiedziałam, że jeśli mi opadnie poziom adrenaliny, będzie jeszcze gorzej...

Starałam się zapanować nad oddechem i z trudem pokonałam ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę. Kiedy doszłam do następnej polanki, okazało się, że jest tam niewielki parking, będący jednocześnie tarasem widokowym u podnóża właściwego szczytu, gdzie wznosiło się Sanktuarium i przytulona do niego restauracja. Prowadziły do nich kamienne schody i biegnąca obok ścieżka. Poczłapałam ścieżką, gdyż po wąskich schodach schodziła właśnie para ludzi w średnim wieku. Mijając mnie uśmiechnęli się sympatycznie, więc jako osoba wchodząca pierwsza ich pozdrowiłam, jak to nakazuje dobry obyczaj. Co do tego zwyczaju witania szczerze powiem, iż na niektórych zatłoczonych szlakach, gdzie kręcą się tłumy ludzi, wydaje mi się to trochę sztuczne i wymuszone, jednak gdy spotykam kogoś oko w oko na odludziu, na wąskiej ścieżce, to sądzę, że uśmiech i pozdrowienie są jak najbardziej na miejscu, więc praktykuję to z przyjemnością. Zdarza się, że przy okazji można zamienić parę słów na temat szlaku lub okolicznych ciekawostek a wtedy między przypadkowymi przechodniami siłą rzeczy zawiązuje się niteczka sympatycznego porozumienia. Kiedy pokonałam ścieżkę i stanęłam u podnóża następnych schodów prowadzących bezpośrednio do kościoła, okazało się, że główne drzwi do Sanktuarium są zamknięte...

Co prawda mogłam zajrzeć do wnętrza kaplicy bo tu drzwi były otwarte, jednak dostępu do wnętrza broniła solidna krata zamykająca krużganek. Zmówiłam więc modlitwę i pokręciłam się przez chwilę wokół kościoła. Okazało się, że na górze było kilka osób, które prawdopodobnie przyjechały stojącymi na parkingu samochodami. Rozejrzałam się po okolicy, jednak nie był to dzień sprzyjający podziwianiu pejzażu ani fotografowaniu. Góry aż po horyzont spowijał opar wilgoci zwany tu "foschia", którego broń Boże nie należy nazwać "nebbia" (mgła). Bardzo mnie to rozczarowało, gdyż wiele sobie obiecywałam w tym względzie. Swego czasu byłam na sąsiedniej Monte Generoso podczas pięknej pogody z dobrą widocznością, więc wiem, że tym razem dużo straciłam. Ponieważ jednak osiągnęłam mój zasadniczy cel, miałam z tego naprawdę ogromną satysfakcję, przede wszystkim ze względu na to, że się nie poddałam i nie zawróciłam. Należało jednak jak najszybciej pomyśleć o powrocie do Cernobbio, ponieważ czekały mnie jeszcze jakieś dobre dwie, do trzech godzin marszu. W związku z tym, postanowiłam, że zejdę asfaltową drogą i będę próbowała zatrzymać jakiś przejeżdżający samochód w nadziei na podwózkę, co pozwoliłoby mi na uniknięcie uciążliwej i niezbyt interesującej drogi w dół. Kiedy znalazłam się na parkingu zauważyłam, że sympatyczni państwo, których mijałam na schodach, rozmawiają z parą młodych ludzi którzy właśnie przyjechali na motocyklu. Stanęłam nieco z boku a kiedy skończyli rozmowę, zapytałam, czy jadą na dół i czy mogę liczyć na podwiezienie. Zgodzili się chętnie i bez chwili wahania. Podczas jazdy z góry prowadziliśmy bardzo miłą i ożywioną rozmowę, przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawostek o okolicznych szlakach, gdyż obydwoje byli doświadczonymi piechurami. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pożegnaliśmy się serdecznie i zostawili mnie na przystanku autobusowym w Cernobbio. Pomyślałam wtedy, że moja wiara w dobrą energię krążącą po świecie jeszcze raz znalazła swoje potwierdzenie... Tak bardzo pragnęłam znaleźć się na szczycie tej góry, tyle mnie kosztowała wysiłku i poświęcenia! Spotkanie tych miłych ludzi było swego rodzaju nagrodą od losu, który oszczędził mi w ten sposób mało satysfakcjonującego marszu po asfalcie i bardzo późnego powrotu do Limbiate. Słońce już zachodziło, kiedy wyjechałam z Cernobbio a do domu dotarłam w zupełnych ciemnościach około godziny 23.  Był to dla mnie bardzo pouczający i owocny dzień, który zaczął się nieco kulawo, lecz pięknie zakończył.

Monte Bisbino to góra, na której do dziś znajdują się dawne umocnienia wojskowe należące do Linii Cadorna (obecnie są tu prowadzone prace konserwatorskie i remontowe, gdyż mają być udostępnione zwiedzającym). Na ścianie kościoła umieszczono tablicę poświęconą poległym partyzantom z działającej w rejonie Como Brygady "Garibaldina" (to ta sama, która ujęła Mussoliniego w niedalekim Dongo). Sanktuarium pochodzi z XVII wieku i należy do parafii Rovenna. Dwa razy do roku odbywają się tu pielgrzymki, w których licznie uczestniczą mieszkańcy okolicy. Z tego co słyszałam, grupy wybierają różne ścieżki w zależności od formy fizycznej uczestników a ci, którzy nie są w stanie pokonać tej trasy pieszo, przyjeżdżają na górę samochodami lub specjalnym autokarem.


Więcej zdjęć >

środa, 16 stycznia 2013

Lombardia, Triangoloro Lariano. Monte San Primo, czyli schody do nieba.




Lombardzkie lato niejednokrotnie łączy się z iście afrykańskimi upałami. Oprócz wysokiej temperatury oscylującej wokół 35 stopni w cieniu, we znaki daje się wysoka wilgotność powietrza, sprawiająca, że ilość tlenu w powietrzu gwałtownie maleje. Na domiar złego, natychmiast po wyjściu spod chłodnego prysznica człowiek czuje się równie spocony, jak poprzednio. W takim okresie bardziej niż zwykle odczuwa się skutki smogu, "zwyczajowo" zalegającego nad całą Równiną Padańską, nic więc dziwnego, że każdy kto żyw, ucieka z miasta w okolice, gdzie klimat jest nieco łaskawszy i można oddychać pełną piersią, powietrzem o nieco lepszej jakości.

Osobiście bardzo źle wspominam moje pierwsze lato w Lombardii; niejednokrotnie miałam wrażenie, że lada moment zemdleję, okropny ból rozsadzał mi głowę a nogi miałam ciężkie niczym z ołowiu... Jednak szczęśliwie przetrwałam ów okres a po pewnym czasie przywykłam do tego, że ubranie przykleja się do spoconego ciała i co chwilę muszę przecierać zaparowane okulary słoneczne. Więcej powiem, wytłumaczyłam sobie, że to po prostu naturalna a do tego darmowa sauna a poza tym nie tylko ja cierpię z tego powodu; nauczyłam się poruszać nieco wolniej, oddychać głębiej a przede wszystkim traktować wszystko z dystansem. Moi gospodarze zwykle wyjeżdżali w tym czasie na Sardynię lub nad Morze Jońskie, zostawiając mi pod opieką cały dom, dwa koty i psa. Ponieważ w tym czasie pracowałam jedynie na nocnych dyżurach, więc w  tygodniu miałam zazwyczaj kilka dni wolnych, które mogłam przeznaczyć na to, co lubiłam najbardziej, czyli zwiedzanie okolicy.

Chociaż nigdy nie stroniłam od atrakcji, jakie zapewnia Mediolan i inne okoliczne miasta, to naturalną koleją rzeczy w letnich miesiącach bardziej mnie ciągnęło nad jeziora oraz w góry, gdzie soczysta zieleń dawała złudzenie chłodu. Od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki na Monte San Primo, będące najwyższym (1680 m n.p.m.) wzniesieniem w trójkątnym obszarze pomiędzy odnogami jeziora Lario (powszechnie znanym jako Como, mimo iż tę nazwę nosi jedynie jego zachodnia odnoga). Monte San Primo ma kształt wydłużonego grzbietu, leżącego w osi wschód-zachód. Południowy, trawiasty stok spływa na płaskowyż Piano di Tivano, natomiast północny, stromy i skalisty, jest porośnięty lasem. 

Tu rozciąga się drugi płaskowyż - Piano Rancio a u podnóża góry znajduje się piękna, zalesiona, dolina stanowiąca park krajobrazowy zwany Parco San Primo. (Włoska nazwa "parco" obejmuje zarówno parki miejskie, jak i inne tereny zielone, gdzie obowiązują różne rygory mające na celu ich ochronę). Chociaż od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki w tamte strony, trudno mi było zsynchronizować mój wolny czas z odpowiednią pogodą, gdyż jak już niejednokrotnie pisałam, przejrzyste powietrze zapewniające dobrą widoczność latem, to w Lombardii prawdziwa rzadkość. 

Pogoda miała w tym wypadku znaczenie fundamentalne, gdyż ze szczytu tej góry można podziwiać w całej pełni wspaniałą panoramę północnej części jeziora i alpejskich szczytów. Kiedy pracowałam w Domach Opieki w Saronno i Muggio z okien widziałam znajome sylwetki - Monte Generoso, obie Grigne, Resegone, Monte Bolettone, Monte San Primo i wiele innych. Kochałam ten widok, jednak najczęściej horyzont skrywały opary foschii, więc na ogół mogłam się ich jedynie domyślać... Dość rzadko widoczność poprawiała się na tyle, że było je widać w całej okazałości, jednak sporadyczne była ona po prostu doskonała; światło i cień modelowały zielono-aksamitne stoki a ja  miałam wrażenie, że wystarczy, abym wyciągnęła rękę i będę mogła ich dotknąć... 

W takich chwilach miałam ochotę rzucić wszystko, żeby natychmiast wyruszyć na jeden z górskich szlaków. Byłam naprawdę niepocieszona, jeśli w tym czasie miałam zaplanowane dyżury, gdyż taka fantastyczna pogoda nigdy nie trwa dłużej niż cztery, pięć dni. 
W zasadzie chodzenie po górach zawsze dawało mi ogromną satysfakcję, zdecydowanie jednak była ona większa przy dobrej widoczności. Nie bez znaczenia jest też to, o czym już pisałam, iż  w okresie dużej wilgotności powietrza pot leje się z człowieka strumieniami i zmęczenie bardziej daje się we znaki, do tego trzeba ze sobą zabierać sporo płynów do picia, żeby zapobiec odwodnieniu.

Jednak pewnego razu tak się szczęśliwie złożyło, że po dłuższym okresie, kiedy ciągle padał deszcz, zaczęły wiać silne wiatry i pogoda zrobiła się wprost idealna na taką wyprawę. 
Na dodatek w grafiku miałam właśnie zaplanowany dzień wolny, więc jak to miałam we zwyczaju, poprzedniego wieczora przygotowałam mój wycieczkowy ekwipunek. Nazajutrz, bardzo wczesnym rankiem wsiadłam do pociągu jadącego w kierunku Asso. Stąd lokalnym autobusem udałam się w stronę Bellagio, do niewielkiego skupiska domków, leżących u podnóża góry na terenie Parku San Primo. Na miejscu znalazłam się w dość licznym towarzystwie, bowiem tego dnia przyjechało tam wiele osób, aby odpocząć na świeżym powietrzu, poopalać się i zjeść smakowity obiad w schronisku albo w jednej z malowniczych restauracji.

Część z nich, tak jak ja, zapewne zaplanowała  wędrówkę po okolicznych górach, jednak sądząc po strojach, była to zdecydowanie mniejsza grupa. Po przybyciu na miejsce, niezwłocznie ruszyłam w stronę schroniska "Martina", gdzie zaczyna się ścieżka wiodąca na szczyt. Leży ono na wysokości około 1000 metrów, więc kiedy się tam znalazłam, oczarował mnie widok, jaki roztoczył się przede mną. Zielone stoki wzniesień wokół doliny, szafirowe jezioro i wspaniała panorama Alp na horyzoncie, były widoczne, jak na dłoni. Wprost nie mogłam się doczekać momentu, kiedy stanę na szczycie i zobaczę to wszystko w całej okazałości. Dało mi to dodatkowy impuls, więc raźno zaczęłam się wspinać po nieco błotnistej ścieżce pomiędzy drzewami. I tu mój niezawodny kijek okazał się rzeczywiście niezbędny, gdyż ścieżka ze śliskiej i błotnistej dość szybko zmieniła się w kamienistą. Spore odłamki skał tworzyły swego rodzaju stopnie; niektóre z nich były dość wysokie dla osoby o moim wzroście, niejednokrotnie ich krawędź była nieomal na wysokości moich kolan. Mimo to, szło mi się bardzo dobrze. Ponieważ zbocze jest strome, te kamieniste "schody do nieba" są prawdziwym dobrodziejstwem natury. 

Do pokonania miałam około 600 m przewyższenia, lecz sprzyjało mi rześkie powietrze i cień, który dawał liściasty, niezbyt gęsty las. Ani się obejrzałam, kiedy weszłam na ostatni odcinek ścieżki, gdzie w prześwitach pomiędzy drzewami mogłam już zobaczyć szczyt i błękitne niebo ponad nim. Przeszłam jeszcze kilkadziesiąt metrów i znalazłam się u celu. Widok był oszałamiający! Na wprost widziałam półwysep Bellagio i miejsce, w którym jezioro dzieli się na trzy części. W głębi majaczyły góry w okolicy Chiavenny; poza nimi przestrzeń zamykał niebotyczny łańcuch Alp, gdzie mogłam dostrzec biały rąbek Berniny. Z prawej strony miałam Monte Legnone i majestatyczne Grigne a z lewej Monte Generoso, wspaniałą Monte Rosa i szpiczasty Matterhorn. 

Nieco bliżej, pomiędzy zielonymi kopcami Prealp, widać było szafirowe fragmenty jezior Lugano, Varese i Maggiore.
Od strony południowej, za niecką Piano di Tivano, wznosił się łańcuch Monte Palanzone i Monte Bolettone, Corni di Canzo i Cornizzolo. Jeszcze dalej leżała Dolina Padu, zatopiona w rozedrganej, błękitnej poświacie. Słońce stało wysoko, więc nad całą powierzchnią lombardzkiej równiny unosił się leciutki opar foschii przesyconej światłem. Gdzieś tam był Mediolan i Limbiate a nieco bliżej Erba i pagórki Brianzy... Trudno mi było oderwać oczy od tej wspaniałej panoramy roztaczającej się wokół. Jak zwykle, zrobiłam ogromną ilość zdjęć i z żalem ruszyłam w drogę powrotną. Co ciekawe, chyba tylko ja przyszłam na szczyt od strony Parco San Primo. Po drodze nie spotkałam nikogo, mimo to na górze było dość sporo osób, co wskazywało na to, że przyszły one od strony Piano di Tivano lub Colmy di Sormano, miejsca gdzie kończy się sławny etap wyścigu "Giro d"Italia" popularnie nazywany "Muro di Sormano". Ta droga na szczyt to dość szeroka i wygodna ścieżka, nie sprawiająca większych problemów, lecz ja nie chciałabym być w ich skórze jeśli zechcą  schodzić do schroniska po "schodach" co może się skończyć przykrym bólem kolan. 

Być może, część z nich miała w planie przejście  "ścieżki nr 1" pięknego szlaku łączącego Como i Bellagio, którą na rowerze bez problemu można pokonać w ciągu jednego dnia. Ci, którzy wybierają wariant pieszy, na ogół po zejściu z Monte Palanzone zatrzymują się na noc w schronisku. Mój plan nie był tak ambitny, choćby z racji trzech wygłodniałych zwierzaczków czekających w Lmbiate, aż wrócę i napełnię ich miseczki. Pogratulowałam też sobie pomysłu przejścia od strony północnej, bo teraz idąc wygodną ścieżką, mogłam nie tylko odpocząć, ale również do woli delektować się widokiem otwartej przestrzeni, bez konieczności patrzenia pod nogi. Pogoda była wspaniała, wiał lekki, orzeźwiający wiatr; dzięki niemu dość wysoka temperatura nie dawała mi się we znaki, choć słońce paliło naprawdę mocno. 

Kiedy pokonałam długi odcinek drogi prowadzący wzdłuż grzbietu, doszłam do miejsca, gdzie  należało skręcić i zejść w dół, w stronę Piano Rancio. Tu, na szczycie Monte Ponciv, zobaczyłam  jakiś przekaźnik a tuż obok, dziwne monstrum, którego w pierwszej chwili nie mogłam z niczym skojarzyć.  W tym momencie nieco poniosła mnie fantazja, bo jedyne co mi przyszło do głowy, to maszyny w kształcie wieży, w których przemieszczali się Obcy z "Wojny Światów". Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że może za chwilę usłyszę żałosne "Uaaa", niczym bohater książki błądzący w porannej, londyńskiej mgle...

Jednak nic takiego się nie wydarzyło i po przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyłam monstrum z drugiej strony; okazało się, że to po prostu najniewinniejsza w świecie część mobilnego wyciągu narciarskiego.
Uspokojona poszłam dalej, kiedy w połowie drogi natknęłam się na stado krów. Trochę mnie zbił z tropu ich widok, ponieważ w dzieciństwie pod wpływem przestróg mojej mamy, zakodowało mi się w pamięci, że są to stworzenia niebezpieczne.
Na szczęście pasły się spokojnie i ani im było w głowie szarżować w moją stronę, więc w nagrodę za dobre sprawowanie zrobiłam im kilka zdjęć.
Gdy skontrolowałam czas, okazało się, że niestety - ostatni bezpośredni autobus z Parco San Primo do Asso, odjedzie beze mnie...Gdybym nie marudziła po drodze podczas robienia zdjęć i snucia fantazji rodem z science fiction, za chwilę pojechałabym w stronę domu, tymczasem czekało mnie jeszcze siedem kilometrów marszu do Magreglio, gdzie był następny przystanek i więcej autobusów odjeżdżających w stronę Asso. Miałam jednak szczęście w tym nieszczęściu, na parkingu w dolinie natknęłam się na sympatyczną, francuską rodzinę, która właśnie odjeżdżała w stronę Piano Rancio. Bez problemu zrobili mi miejsce w samochodzie, dzięki czemu do przejścia pozostała mi jedynie połowa trasy.

Nie narzekałam, bo asfaltowa droga w dół prowadziła przez las porastający zbocze; pomiędzy drzewami znowu mogłam popatrzeć na prawą odnogę jeziora zwaną Lecco i wspaniałe, majestatyczne sylwetki obu Grigni. Mimo to, kiedy dotarłam do przystanku z ulgą zdjęłam plecak i usiadłam na ławce. To był wspaniały dzień i piękna wycieczka, lecz pięć godzin marszu zrobiło swoje... 

Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć w  albumie w Zdjęciach Google >

środa, 9 stycznia 2013

Lombardia. Prealpy, Mote Grona.


Chyba nigdy nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy płynęłam statkiem po jeziorze Como, bo widok otaczających je gór był wtedy dla mnie czymś zupełnie nowym i niezwykłym. Pamiętam, jak patrzyłam na ich strome, zielone stoki schodzące na skraj wody, na trawiaste i skalne wierzchołki... Wtedy te góry wydawały mi się  odległe i nieosiągalne, myślałam też o tym, jak by to było pięknie stanąć na szczycie i z tej wysokości popatrzeć na otaczający świat. Chociaż przez niemal całe moje dotychczasowe życie w Polsce mieszkałam na Mazurach, to jednak sporadycznie zdarzyło mi się chodzić po górach (co prawda, najczęściej w większej grupie z przewodnikiem) i bardzo mi się to podobało.



Jednak  tu byłam sama, do tego w miejscach, których nie znałam, więc sądziłam, że to jedynie pobożne życzenie i raczej na zawsze zostanie ono w sferze marzeń. Mimo wszystko, stało się inaczej a dziś jestem najlepszym dowodem na to, że jeśli naprawdę się czegoś pragnie i ma odwagę po to sięgnąć, to nasze marzenia mogą się spełnić. Bowiem tak się jakoś stało, że ja, samotna w obcym kraju, kobieta w średnim wieku i bez szczególnego doświadczenia w tej materii, znalazłam się w miejscach, gdzie jak sądziłam, nie będzie mi dane postawić stopy. W dużej mierze zawdzięczam to sympatycznym ludziom, których poznałam podczas mojego kilkuletniego pobytu we Włoszech.  Wielu z nich, widząc mój zapał i determinację, aby zobaczyć jak najwięcej, starało się mi dopomóc, oczywiście każdy na miarę swoich możliwości. 

Muszę też przyznać, że miałam w tym względzie duży fart. Nie policzę wszystkich osób, które zawodowego obowiązku lub zwykłej ludzkiej życzliwości, dzieliły się ze mną swą wiedzą oraz doświadczeniem, udzielając mi cennych wskazówek, ostrzegając przed trudnościami do pokonania i ucząc obserwowania zjawisk zapowiadających nagłe załamanie pogody. Mój największy skarb - książkę, zawierającą opisy górskich szlaków wraz z ich dokładną charakterystyką, stopniem trudności i wszystkimi potrzebnymi detalami, otrzymałam w prezencie od pewnej pary miłych ludzi, którzy przez przypadek dowiedzieli się o mojej pasji. Dzięki tej książce mogłam planować wycieczki, nie narażając się z góry na porażkę z powodu źle obliczonego czasu lub ze względu na stopień trudności przerastający moje doświadczenie. Przez cały ten okres nigdy też nie "napytałam sobie biedy" ponieważ wybrałam szlak zbyt niebezpieczny dla osoby wędrującej w pojedynkę.

Prealpy nie są zbyt wysokimi górami, ( najwyższe szczyty mają nieco ponad 2000 m n.p.m. ) mimo to, na turystę czyha tu wiele pułapek, począwszy od żmij kryjących się w trawie a skończywszy na piaszczystych, czy kamienistych osuwiskach lub śliskich ścieżkach, których tu nie brakuje z racji dużej ilości zacienionych, porośniętych liściastym lasem wąwozów i licznych strumieni. Zbocza gór są bardzo strome; co roku giną  ludzie, którzy nie zachowali ostrożności i zeszli ze ścieżki a czasem  zrobili tylko jeden fałszywy krok... Szczególnie dużo wypadków zdarza się w okresie, gdy pojawiają się grzyby i zaczyna zbiór kasztanów. Jednak giną nie tylko zbieracze, zdarza się to również wytrawnym turystom, których zgubiła rutyna lub mieli swój zły dzień. Wielokrotnie widziałam małe kapliczki, krzyżyki i kamienie z pamiątkowymi napisami postawione przez rodzinę lub przyjaciół tych, którzy odeszli z tego świata wprost z górskiego szlaku. Jednak ta piękna okolica ma nieprzeparty urok i ktoś, kto go raz zakosztował, zawsze będzie pragnął powrotu... Jedną z  gór, które  mnie oczarowały podczas mojego pierwszego rejsu po Jeziorze Como, była Monte Grona. Wznosi się ona ponad Menaggio, po prawej stronie miasta. Jest pierwszym szczytem z górskiego pasma, jakie ciągnie się się od Menaggio na północny zachód, w stronę szwajcarskiej granicy. Ma ona bardzo charakterystyczną sylwetkę, jej dość łagodne zbocza w dolnej części są porośnięte lasem, w wyższych partiach prezentuje bardziej strome, trawiaste stoki a zwieńczenie stanowi skalisty szczyt otoczony licznymi pylonami, zwanymi tutaj "guglie".

Z pewnej odległości na jej zboczach widać kilka  wiosek, do których można dojechać autobusem, to właśnie tam mają swój początek górskie ścieżki. Szlaków jest kilka, o różnym stopniu trudności. Ponieważ (jak już wspominałam) moje wędrówki z reguły odbywałam w pojedynkę, zgodnie z nakazem rozsądku wybrałam dłuższą, ale łatwiejszą ścieżkę. Lokalny autobus górską serpentyną dowiózł mnie do wioski Breglia, gdzie tuż przy przystanku można obejrzeć sarkofag z czasów rzymskich, przypadkiem wykopany podczas robót ziemnych. Po krótkim postoju w wiosce wyruszyłam jedną ze ścieżek, które prowadzą do schroniska Menaggio, wzniesionego u podnóża skalistego szczytu. Początkowo wśród sosen, następnie  brzozowych zagajników a później  jałowców i wrzosów, szłam wyżej i wyżej a przede mną roztaczał się coraz szerszy widok na jezioro Como i okoliczne wzniesienia. Mimo ładnej, słonecznej pogody, w powietrzu unosiła się opalizująca mgiełka. Widziana z góry tworzyła subtelne warstwy prześwietlone słońcem, układające się w przestrzeni niczym welony z muślinu, spowijające pejzaż. Po przejściu sporego odcinka szlaku wiodącego stromym, trawiastym zboczem i dojściu do schroniska, czekała mnie jeszcze niezbyt długa wspinaczka na szczyt. Kiedy tam dotarłam, znalazłam się w miejscu skąd widać dwa jeziora - Como i Lugano.

Zatopione w złocistej poświacie, wyglądały wprost nieziemsko pięknie. Zapewne lepsza widoczność pozwoliłaby na dostrzeżenie większej ilości detali, lecz mimo to, nie byłam rozczarowana widokiem, jaki się przede mną roztoczył. Rozproszone światło, szum wiatru wśród skalnych pylonów i przestrzeń dookoła, sprawiały niesamowite wrażenie. Miałam ogromną ochotę zostać tam dłużej lub powędrować wzdłuż trawiastego grzbietu pasterskim szlakiem. Niestety, konieczność przystosowania się do rozkładu jazdy lokalnego środka transportu, zmusiła mnie do zejścia w dół. Z reguły unikam schodzenia tą samą ścieżką, którą wchodziłam na górę, tak też było i tym razem. Ta druga droga w niektórych miejscach była tak stroma i kamienista, że przypominała łożysko górskiego potoku.

Po drodze spotkałam dwie młode Niemki, które szły pod górę do schroniska i wyglądały na mocno zdrożone, więc w duchu pogratulowałam sobie pomysłu wejścia szlakiem wiodącym przez trawiasty stok. Kiedy dotarłam do wioski, okazało się, że mam jeszcze trochę czasu do planowanego odjazdu autobusu, więc skorzystałam z okazji, aby dokładniej obejrzeć miejscowy kościół i tzw. lavatoio, czyli ujęcie źródlanej wody wyposażone w duży, kamienny basen, gdzie niegdyś miejscowe kobiety robiły pranie. Niestety, zabrakło mi czasu, aby zobaczyć sanktuarium widoczne na niewielkim wzgórzu, wznoszącym się ponad brzegiem jeziora. Prowadzi tam osobny szlak, którym można obejść szczyt tego wzniesienia, co podobno pozwala na podziwianie wspaniałego widoku na jezioro Como. W moim przewodniku znalazłam też informację, że samo sanktuarium również jest bardzo interesującym miejscem, więc postanowiłam, że moja pierwsza wizyta w wiosce Breglia nie będzie ostatnią a o konsekwencjach tej decyzji napiszę w jednym przyszłych z postów.

 
P.S. Na czwartym zdjęciu, gdzie widać fragment ścieżki i skały, ktoś uważny dostrzeże na jednej z nich coś, co z daleka przypomina słupek. W rzeczywistości jest to spora, ponad metrowa figura Madonny, co daje wyobrażenie o skali pylonów.

Więcej zdjęć>

niedziela, 6 stycznia 2013

Lombardia. Menaggio i jego okolice.



Menaggio jest jedną z większych miejscowości na lewym brzegu jeziora Como. Centralny punkt miasta to śliczny placyk o nieregularnym kształcie, otwarty na jezioro. Jego przedłużeniem jest bulwar, jeden z najładniejszych, jakie widziałam w tej okolicy. Są tu piękne fontanny, zadbane drzewa oraz mnóstwo kwiatów a od jeziora oddziela go misterna balustrada z kutego żelaza. Spacerując po bulwarze można do woli cieszyć oczy widokiem przepięknego pejzażu, gdyż Menaggio leży mniej więcej w połowie długości jeziora, w miejscu, gdzie stykają się jego trzy rozgałęzienia.

Patrząc przed siebie, na wprost widzimy cypel półwyspu Bellagio a nieco dalej, po drugiej stronie jeziora, pełne wdzięku miasteczko Varenna i stoki gór należące do pasma Valsassina, wznoszące się na wysokość ponad 2ooo m n.p.m. Zawsze ze szczególną przyjemnością zwracałam oczy w kierunku szczytu Monte Legnone, gdyż fascynował mnie jego trochę dziwaczny kształt z wyraźnymi krawędziami, niczym lekko przekrzywiony, zdeformowany ostrosłup. 

Jest to wysoka góra, więc czasem się zdarza, że nawet w lecie  jest przyprószona śniegiem a przy ładnej pogodzie wspaniale się uwidacznia na tle błękitnego nieba. Jednak najczęściej powietrze w tej okolicy jest nieco ciężkie i wilgotne, co sprawia, że lekki opar spowija jezioro i góry swoim delikatnym welonem a okoliczne szczyty wyglądają  niczym gromada duchów. Taka pogoda jest nieco przytłaczająca i odbiera energię, lecz jeśli chodzi o wrażenia estetyczne zapewnia ich nie mniej niż słoneczna aura i doskonała widoczność. Co prawda, czasami (choć rzadko) zdarza się, że przez cały dzień nad jeziorem pozostaje gęsty tuman mgły a wtedy widoczność jest ograniczona do minimum i nie ma mowy o podziwianiu panoramy jeziora.

Od wiosny do jesieni w Menaggio jest zawsze wielu turystów i podobnie, jak we wszystkich miejscowościach w tej okolicy, na ulicach często słyszy się język angielski lub niemiecki. Przybysze mają do dyspozycji stare, luksusowe hotele, lecz nie brakuje też mniejszych hotelików, pensjonatów, pokoi do wynajęcia i campingów. Miasto z jednej strony przylega do jeziora, zaś z drugiej wspina się na niewielkie wzniesienie, gdzie do dziś znajdują się pozostałości średniowiecznej zabudowy. Z jego dolnej części prowadzi w górę uliczka mająca kształt schodów o płaskich stopniach, których jest ich około setki. To bardzo malownicze miejsce i można tam zobaczyć wiele pięknych, starych domów. W jednym z nich, o murach pokrytych kaskadami winobluszczu, urodził się błogosławiony Gabriel Malagrida, jezuita i misjonarz. Bardzo polubiłam Menaggio i jego zakątki, gdyż jest tam wiele miejsc, które zapadły mi w pamięć i serce. Jedno z nich, to niewielki, neogotycki kościółek pod wezwaniem świętej Marty, zapewne po części dlatego, że to patronka mojej córki, lecz również ze względu na jego śliczną fasadę, białą, ozdobioną subtelnymi detalami i ornamentami wykonanymi z terakoty. Jego fronton zdobi piękna rozeta i portal z freskiem przedstawiającym Madonnę z Dzieciątkiem.

Całość jest tak wysmakowana i ma tak doskonałe proporcje, że nie sposób przejść obojętnie bez zwrócenia uwagi na tę niewielką świątynię. W Menaggio byłam wielokrotnie, ponieważ był to jeden z moich punktów wypadowych w okoliczne góry i do niedalekiego Lugano, przygranicznego miasta w szwajcarskim kantonie Ticino a przede wszystkim, do mojego ukochanego zakątka, Valsoldy nad jeziorem Lugano. Jak już pisałam, część miasta leży nieco wyżej, na przełęczy pomiędzy dwiema górami. Po prawej stronie znajduje się Monte Grona, ze swoim skalistym poszarpanym szczytem, po lewej zaś Monte Nava, której stoki oddzielają Menaggio od pobliskiego Griante. Kiedyś późnym popołudniem, podczas gdy płynęłam promem z Bellagio do Menaggio, na stoku Monte Nava zobaczyłam pośród drzew wysoko ponad miastem coś, co swoim kształtem przypominało kościół. W pierwszej chwili sądziłam, że to złudzenie wywołane przez oślepiające słońce chowające się właśnie za okolicznymi wzniesieniami, jednak zaintrygował mnie ten widok, więc zaczęłam przepytywać mieszkańców i wertować mapy. W ten sposób dowiedziałam się, że to Crocetta, jeden z punktów widokowych, które w języku włoskim nazywa się  "belvedere" czyli po prostu "piękny widok". 

Aby tam dotrzeć, najlepiej część drogi pokonać autobusem i wysiąść na przystanku w przylegającej do Menaggio miejscowości Croce. Dalej wiedzie wijąca się asfaltowa serpentyna, biegnąca pośród uroczych domków i tarasowych ogrodów. Wraz z ostatnimi zabudowaniami kończy się asfalt a dalej prowadzi jedynie ścieżka biegnąca w górę pośród kasztanowego lasu. Po jej prawej stronie widać długie, doskonale zachowane okopy i podziemne przejścia oraz betonowe schrony i stanowiska strzelnicze. Niegdyś należały one do Linii Cadorna, sieci umocnień zbudowanych w przededniu Wielkiej Wojny dla obrony północnej części kraju. Na skraju urwiska stoi okazały, również betonowy krzyż, od którego pochodzi nazwa tego miejsca. Nieopodal jest nieduża polana, gdzie na pomoście ponad okopami wzniesiono niewielką kaplicę, poświęconą pamięci żołnierzy poległych na wszystkich frontach świata. Ta kaplica, jak wiele innych obiektów tego rodzaju, powstała z inicjatywy Klubu Alpejskiego i jest otoczona opieką jego członków. Dość długo chodziłam wokoło, podziwiając urodę tego miejsca oraz inwencję architekta. Niezwykły jest nie tylko pomysł postawienia kaplicy ponad okopem, dzięki czemu można pod nią przejść na drugą stronę, na sam skraj urwiska. Ciekawe jest też to, że dłuższe ściany budynku są otwarte "na przestrzał" a w otworach umieszczono ażurowe kraty, więc stojąc za  kaplicą w powstałym prześwicie widzimy nie tylko jej wnętrze, ale również jezioro i otaczające je góry.

Crocetta znajduje się na wysokości ok. 400 m ponad poziomem jeziora, co sprawia, że można stąd ogarnąć wzrokiem jego całą północną część, przy dobrej pogodzie widać również szczyty Valchiavenny a nawet odległą Berninę. Jezioro Como oglądane z tej dość znacznej wysokości, niczym lustro odbija błękit nieba i nabiera niesamowitego koloru głębokiego szafiru. Jak zwykle podczas moich wędrówek z pasją oddałam się fotografowaniu, jednak żadne zdjęcie nie jest w stanie przekazać istoty piękna tego pejzażu, jego głębi, blasku, zapachu kasztanowych lasów i ogromu przestrzeni...
Nieopodal Crocetty jest też inny kościółek związany z tradycją alpejską - Madonna di Paullo. Został zbudowany przez miejscową ludność ku czci Madonny, do której modlili się jeńcy wojenni pochodzący z tej okolicy, prosząc o szczęśliwy powrót do domu.

Podczas moich wędrówek niejednokrotnie napotykałam w górach kościółki i kapliczki, wzniesione z dala od ludzkich siedzib, na dość znacznej wysokości. Mimo tego oddalenia są one bardzo zadbane i nadal stanowią miejsce obrządku religijnego, zwłaszcza podczas większych świąt kościelnych a szczególnie w dniu święta patrona danej miejscowości (w Menaggio jest to święty Stefan). Wierni udają się wówczas na zbiorową pielgrzymkę do tych odległych świątyń, aby wspólnie uczestniczyć w uroczystej mszy. Święta patronackie we Włoszech oprócz charakteru religijnego, mają też ścisły związek z lokalną kulturą. Z reguły jest to kilkudniowy festyn z różnymi atrakcjami; przy tej okazji można wysłuchać koncertu muzyki tradycyjnej, obejrzeć sztukę wystawioną przez amatorskie koło teatralne, pokaz ginących rzemiosł, wystawę prac miejscowych twórców lub pobuszować na jarmarku wśród straganów z lokalnymi produktami, czy na targu staroci.


środa, 2 stycznia 2013

Okrągły rok.

Zastanawiałam się,
czy wzorem innych, zaprzyjaźnionych blogerów powinnam dokonać
ubiegłorocznej retrospekcji, gdyż w zasadzie ten rok nie przyniósł mi nic nadzwyczajnego. Nie odbyłam żadnej egzotycznej podróży a moje zajęcia były wręcz banalne. Zamknięty "włoski" etap życia ograniczyłam  do szufladkowania wspomnień i pisania tego bloga, gdyż nie chciałabym, aby niepamięć zatarła to, co tam przeżyłam. Jednak mimo wszystko, miniony rok był  dla mnie okresem szczególnym, ponieważ po wielu latach, po raz pierwszy spędziłam go nieprzerwanie w domu, od pierwszego dnia stycznia, aż do ostatniego grudnia. W zasadzie ten istotny czas  zaczął się  dla mnie kilka tygodni wcześniej, pod koniec listopada 2011 roku, kiedy skończyłam pracę we Włoszech i wróciłam do domu, (mam nadzieję, że tym razem jest to powrót definitywny). Mój aparat fotograficzny obecnie jest w użyciu o wiele rzadziej, chociaż oczywiście nadal zdarzają się okoliczności warte uwiecznienia. Kilka dni temu zrobiłam przegląd nowszych zdjęć i wyszła mi z tego swego rodzaju kronika, obrazująca zajęcia, jakim teraz się oddaję. Dołączyłam do nich również dwa zrobione tuż po powrocie do domu, w grudniu 2011 roku.

Przedstawiają one nasze remontowe zmagania, gdyż zaraz po moim przyjeździe do Polski, tuż przed Bożym Narodzeniem, wspólnie z Martą orzekłyśmy, że przyszedł czas na odświeżenie mieszkania. Ponieważ okazało się, że w pokojach tynki nie trzymają się zbyt mocno, groziła nam ich całkowita renowacja. Byłyśmy przerażone, nie tylko wizją pana majstra, który na dłuższy czas zagnieździ się w naszym domu, lecz przede wszystkim wszechobecnym pyłem, jaki zwykle powstaje podczas wygładzania szpachlowanych ścian. Jesteśmy kobietami przyzwyczajonymi do radzenia sobie z problemami i nie zbywa nam na odwadze, więc postanowiłyśmy, że usuniemy stare tynki, zamiast nowych  położymy raufazę a później pomalujemy całość na jasne kolory.
   

Usuwanie  starych tynków było nadzwyczaj pracochłonne i niestety, również generowało dużą ilość pyłu. Jednak w ciągu kilku tygodni zdołałyśmy własnoręcznie, bez niczyjej pomocy, uporać się z remontem czterech pokoi, przedpokoju, łazienki i sanitariatu. Jedynie kuchnię, która wyglądała stosunkowo dobrze, postanowiłyśmy zostawić sobie na później. Nie potrafię opisać naszej satysfakcji, kiedy wszystko zostało posprzątane, nadeszły święta a my mogłyśmy je spędzić patrząc na efekty naszych poczynań...Oprócz  morderczej pracy podczas remontu, tej zimy były też  spacery po  ośnieżonym, sosnowym lesie, czego tak bardzo mi brakowało we Włoszech. Później przyszła wiosna, której nie mogłam się doczekać, bo marzyło mi się jak najszybsze rozpoczęcie prac w moim niedawno nabytym ogródku działkowym. Na szczęście, w ciągu ubiegłego lata Marta dopilnowała remontu altany i budowy tarasu, więc pozostało mi porządkowanie roślin pozostałych po poprzednich właścicielach i wprowadzenie w życie różnych koniecznych zmian. Przez cały sezon pracowałam bardzo ciężko, choć oczywiście były też chwile relaksu, kiedy wraz z Martą mogłyśmy przyrządzić coś w naszym kominku do grilla i posiedzieć  na  tarasie,  mając przed oczami piękny widok na zieleń otaczającą nasze miasto.
                                                                                                     
Kiedy wiosna była w całej pełni, przyjechała do nas moja wnuczka Maja. Krzątała się wśród kwitnących kwiatów z grabiami, lub konewką a ten widok przypominał mi analogiczny okres mojego życia, gdy jeździłam z wizytą do babci i jej małego domku otoczonego ogrodem. W związku z ogrodniczymi zajęciami nie miałam okazji na żadne dłuższe podróże, jednak  wczesną wiosną wybrałyśmy się wraz z Martą w krótkie odwiedziny do Jakuba  (to mój syn, tata Mai) i jego rodziny a przy okazji postanowiłyśmy zrobić sobie spacer po gdańskiej starówce, którą zawsze bardzo lubiłam. Zaowocował on sporą ilością zdjęć malowniczych, kolorowych kamienic i Kościoła Mariackiego. Gdańska starówka, architektonicznie zupełnie odmienna od tego, co przez lata oglądałam we Włoszech, ma dla mnie ogromy urok, chyba właśnie dzięki tej odmienności a ponieważ nie widziałam jej od dawna, nieomal miałam wrażenie, że widzę ją po raz pierwszy. Każda kraina i jej pejzaż rządzi się swoimi prawami i byłabym w dużym kłopocie, gdybym miała wybierać pomiędzy urokami Italii i Polski. Jednak kiedy jechałyśmy w stronę Gdańska, pośród rozległych pól, gdzie złociły się łany rzepaku, pomyślałam, że trudno o piękniejszy widok...
                                                                                                                                                                           
Równie niezapomnianych wrażeń dostarczył mi spacer brzegiem morza z Gdyni do Orłowa, gdyż wybrzeże Bałtyku ze swoimi białymi plażami zawsze było dla mnie jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Szkoda tylko, że nie wszyscy doceniają to piękno i wiele osób zostawia tam różne śmiecie, co sprawia bardzo przykre wrażenie. Za to kiedy dotarłyśmy do Orłowa i zobaczyłam żółto-zielone kutry, miałam wrażenie, czas się zatrzymał, gdyż były dokładnie takie same, jak te, które pamiętam z obrazka w moim szkolnym elementarzu. W czasie wakacji znowu przyjechała do nas Majeczka i postanowiłyśmy, że jako Mazurka półkrwi ( jej mama urodziła się w Pucku a tata w Ostródzie) powinna zobaczyć skansen w Olsztynku, który jest wspaniałym przykładem dawnej, wiejskiej zabudowy. Zawsze bardzo lubiłam to miejsce, świetnie je pamiętałam z moich szkolnych wycieczek i tych późniejszych, kiedy bywałam tam z moimi dziećmi, Martą i Kubą. Po lecie przyszła jesień i miałam wiele okazji aby fotografować jej zmieniające się kolory oraz opadające liście a później wszystko zszarzało i nadeszła następna zima...I tak od zimy, do zimy, od jednej świątecznej choinki, do drugiej, minął mi ten rok, na moich ukochanych Mazurach, gdzie z okna mogę zobaczyć niepowtarzalne wschody słońca i niespotkane gdzie indziej chmury, wśród zwykłych zajęć i małych, codziennych radości. Mogłam patrzeć na naszą kotkę Santanę, jak śpi z łebkiem opartym o książkę (chyba podobnie, jak niektórzy uczniowie jest zwolenniczką zdobywania wiedzy w trakcie snu ) na jej figle i śmieszne, kocie pozy.

Pamiętam, jak fotografowałam Majeczkę, która jedząc czekoladowe lody, niechcący ucharakteryzowała się na  "kota w butach" albo kiedy prowadziła dialog z psem w gospodarstwie agroturystycznym, gdzie widziałyśmy jedyny w swoim rodzaju zachód słońca...Tej jesieni, w zamkowej galerii odbyła się wystawa plastyczna ostródzkich twórców a ponieważ były tam również prace Marty, więc oczywiście zdjęć zrobionych z tej okazji nie może zabraknąć w tegorocznym albumie.
A jaki będzie ten przyszłoroczny?
Mam nadzieję, że w tym roku będę miała  okazję powędrować po Polsce, marzą mi się wyprawy do miejsc, których nie miałam okazji widzieć a także do tych, gdzie byłam już kiedyś a teraz chciałabym zobaczyć ponownie. Ten rok, może nieco monotonny był mi potrzebny, aby odpocząć psychicznie i przestawić moje życie na inne tory. Myślę, że po tym okresie relaksu, chyba naszedł moment, aby ponownie rozwinąć skrzydła  i zacząć następny etap życia.  Do tej pory nigdy nie robiłam żadnych noworocznych postanowień, jednak tym razem powzięłam kilka zamierzeń. Czas pokaże, czy uda mi się je zrealizować...

Zapraszam wszystkich do obejrzenia mojej kroniki z ubiegłego roku >