Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zabytki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zabytki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 15 listopada 2012

Liguria. Opactwo San Fruttuoso w Capodimonte.



Pewnego razu, rozmawiając z moimi włoskimi znajomymi o ewentualnej wyprawie do Portofino usłyszałam, że w jego pobliżu znajduje się jeszcze jeden obiekt zasługujący na to, aby odwiedził go szanujący się turysta zwiedzający te strony. Chodziło Capodimonte i opactwo San Fruttuoso, położone na rozległym górzystym i zalesionym półwyspie pomiędzy Camogli i Portofino w maleńkiej zatoczce u podnóża góry. Ponieważ dostęp do tego miejsca jest możliwy jedynie na piechotę, można do tego celu wybrać jedną ze ścieżek prowadzących z okolicznych miejscowości. Szlaków jest dość dużo i mają one różny stopień trudności. Wszystkie są możliwe do przebycia dla osoby o przeciętnej sprawności fizycznej, jednak najszybciej i najłatwiej można tam dotrzeć statkiem z niedalekiego Camogli. Ma to tę zaletę, że dzięki temu można zobaczyć opactwo w całej jego okazałości od strony morza. Pomyślałam wtedy, że byłoby dobrze zrobić mały wypad w strony cieplejsze, niż zimna i wilgotna Lombardia, tym bardziej, że zima 2011 roku wyjątkowo dała mi się we znaki. Stało się tak nie tylko z powodu pracy w nocy, co kompletnie przestawiło mój zegar biologiczny, ale również z powodu fatalnej pogody, która spowodowała narastanie warstwy trującego smogu nad całą Równiną Padańską. Krótkie dni, śliskie i niebezpieczne o tej porze roku alpejskie ścieżki, nie pozwalały na wycieczki w góry. W związku z tym, wyjazd do Ligurii stanowił dla mnie bardzo nęcącą szansę na oderwanie się przynajmniej na kilka godzin od szaro - burej lombardzkiej rzeczywistości. Dłuższa jazda pociągiem nie jest dla mnie żadną karą, dopóki mogę patrzeć przez okno i oglądać zmieniający się pejzaż. Również fakt, że muszę wstać o 4:30 i nastawić na ponad trzygodzinną jazdę w jedną stronę, nie wydało mi się ceną nie do przyjęcia za dzień spędzony w słonecznej aurze.

Kiedy przyjechałam do Camogli (będzie o nim odrębny wpis, bo to naprawdę urzekająca miejscowość) przywitała mnie śliczna, przedwiosenna pogoda, więc po pobieżnym obejrzeniu miasteczka z przyjemnością wsiadłam na niewielki stateczek, płynący w stronę opactwa. Szlak wodny prowadził nas wzdłuż skalistego, górzystego brzegu, porośniętego zimozieloną śródziemnomorską roślinnością. Rejs nie trwał zbyt długo i po niecałych 30 minutach stateczek zwrócił swój dziób w stronę lądu, gdzie wśród skał można było dostrzec ciasne i wąskie wejście do zatoki. W głębi widać było wieżę kościoła i dachy opactwa wynurzające się z bujnej zieleni. Kiedy statek jeszcze bardziej zbliżył się do brzegu i zaczął wpływać do maleńkiej przystani, mogłam zobaczyć panoramę tego miejsca w całej krasie. Kościół oraz klasztor zbudowano z szarego, lokalnego kamienia a przed nim znajduje się niewielka, również szara i kamienista plaża. W sąsiedztwie jest też kilka niewielkich domostw zamieszkałych przez rybaków, zaś nad całością góruje potężna wieża obronna, zbudowana na planie kwadratu. Na jej frontowej ścianie widoczny jest herb Doriów, przedstawiający cesarskiego orła. To właśnie do tej sławnej genueńskiej rodziny przez wieki należał klasztor i przyległe tereny a wielu jej członków pełniło tu funkcję opatów. Kiedy przybyłam do Capodimonte, podobnie jak w niedalekim Camogli przywitała mnie ciepła, słoneczna pogoda, choć kalendarz jasno mówił, że mamy dopiero piąty dzień lutego i teoretycznie nadal trwała zima. Na niewielkiej plaży grupka osób odpoczywała po trekkingu, o czym świadczył ich strój, kijki i stojące obok buty. Słońce i zatoczka zachęcały do odpoczynku, lecz ja postanowiłam w pierwszym rzędzie dokładnie zwiedzić kościół i klasztor.



Aby wejść do opactwa należało przejść pod niskim, arkadowym portykiem, gdzie suszyły się rybackie sieci. Wstęp do kościoła jest wolny, natomiast żeby zwiedzić opactwo należy wykupić bilet, również fotografowanie wymaga dodatkowej opłaty. Świątynia jest skromnie wyposażona, na jej białych ścianach widać jedynie niewielkie fragmenty ornamentów w żywych kolorach, jakie niegdyś ją zdobiły. W głównym ołtarzu przechowywane są relikwie San Fruttuoso i jego towarzyszy, męczenników Augurio i Eulogio. Jest też kilka mniejszych ołtarzy bocznych oraz kaplica poświęcona pamięci ludzi morza, gdzie umieszczono posąg Jezusa ze wzniesionymi rękami (jest to kopia Chrystusa Morskiej Otchłani, o którym będzie dalszy akapit). W tym bardzo surowym wnętrzu, niezbyt mi pasowały do całości żyrandole ozdobione kolorowymi kryształkami, lecz pomyślałam, że przy zapalonym świetle może to wyglądać bardzo pięknie. Całe opactwo w ciągu swego istnienia przeszło wiele zmian. Po latach rozkwitu straciło na znaczeniu, później przez wiele lat stało opuszczone, wreszcie padło ofiarą straszliwej powodzi, która je zrujnowała w znacznym stopniu.



W 1983 roku dotychczasowi właściciele, Frank i Orietta Pogson Doria Pamphilj aktem darowizny przekazali je wraz z trzydziestoma hektarami terenu na rzecz FAI, prężnej fundacji, od lat zajmującej się ratowaniem zabytków. Tę darowiznę upamiętnia napis na tablicy z białego marmuru, umieszczonej na ścianie domu stojącego na wprost kościoła. Sam klasztor ma kilka kondygnacji, w części dolnej znajdują się między innymi bardzo skromne krypty, będące miejscem pochówku zakonników oraz oddzielna, obszerna i reprezentacyjna część, gdzie znajdują się groby członków rodziny Doria. Poszczególne nagrobki powstały na przełomie XII i XIV wieku i kryją szczątki wielu członków rodziny. Mają one kształt niewielkich kapliczek, zbudowanych w typowy dla Ligurii sposób z białego marmuru i ciemnego kamienia, co tworzy charakterystyczne, poprzeczne pasy. W pozostałej części podziemnej znajduje się pomieszczenie, gdzie można prześledzić zarówno historię tego miejsca, jak i poszczególne etapy przebudowy a przede wszystkim długoletnich i bardzo kosztownych prac restauratorskich, przeprowadzonych przez FAI. Nie ukrywam, że byłam po prostu wstrząśnięta, gdy zobaczyłam, w jakim stanie był ten obecnie tak zadbany obiekt. FAI rzeczywiście dokonało cudu, doprowadzając opactwo do obecnego wyglądu (prace trwały pięć lat) i przywracając mu jego urodę. W byłych pomieszczeniach klasztornych znajdujących się na wyższym poziomie, urządzono sale wystawowe, gdzie można zobaczyć odrestaurowaną ceramikę, odnalezioną podczas prac archeologicznych.



Historia powstania opactwa jest równie fascynująca, jak jego wygląd. San Fruttuoso za życia był biskupem Tarragony i w czasie prześladowania chrześcijan w 259 roku wraz ze swoimi diakonami Augurio i Eulogio został skazany na śmierć przez spalenie na stosie. Wyrok wykonano a po ich śmierci wierni zgasili żar ognia winem i zebrali prochy oraz kości męczenników. Relikwiami opiekowali się zakonnicy, aż do chwili, kiedy w Hiszpanii zaczęła się inwazja Saracenów. Powstał wtedy problem, jak te czcigodne szczątki uchronić przed zbezczeszczeniem. Jednemu z mnichów ukazał się we śnie zmarły biskup i powiedział, że należy je przewieźć do pewnego miejsca na wybrzeżu liguryjskim. Jego znakami rozpoznawczymi miały być źródło, jaskinia i smok. Legenda mówi, że mnisi znaleźli te znaki, kiedy przybyli do zatoczki dziś zwanej Capodimonte. Żyjący tu smok został zwyciężony przez anioła, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby mnisi osiedlili się w tym miejscu.( Legenda o smoku podobno była ongiś rozpowszechniana przez miejscową ludność, aby odstraszać tych, którzy chcieliby zapanować nad dostępem do źródła). 



W połowie X wieku powstał tu prymitywny klasztor, założony przez kilku mnichów z Grecji; jego pierwszą benefaktorką była cesarzowa Adelajda, żona cesarza Ottona I zwanego Wielkim (odegrali oni również istotną rolę w historii Orty i wyspy San Giulio, o których niedawno pisałam tutaj ). Dzięki cesarzowej dokonano rozbudowy klasztoru na przełomie X i XI wieku a następnie powierzono go zakonowi benedyktynów. Były to lata świetności opactwa, które pomyślnie się rozwijało dzięki protekcji rodziny Doria. Niestety, częste napady piratów berberyjskich spowodowały, że zostało częściowo opuszczone. Dopiero w XVI wieku decyzja admirała Andrei Doria, aby zbudować potężną wieżę obronną sprawiła, że rozkwitło na nowo. W zamian za to, papież Giulio III wydał bullę, dzięki której rodzina Doria objęła swoim protektoratem kościół i klasztor oraz otrzymała przywilej obsadzania stanowiska opata swoimi synami.



Szczególne zasługi położył tu opat Camillo Doria, pełniący swe obowiązki od 1730 roku. Dzięki niemu przeprowadzono tu wiele prac w zakresie renowacji i przebudowy. W czasach Napoleona klasztor ponownie podupadł, większość mnichów go opuściła a ówczesny opat przymusowo przebywał we Francji. Po jego powrocie znowu dokonano niezbędnych prac, między innymi naprawy dachu, lecz czasy dawnej świetności już nie wróciły. Następnym wydarzeniem, które o mało nie doprowadziło do całkowitego zniszczenia San Fruttuoso, była straszliwa powódź połączona z obsunięciem terenu i upadkiem wielu ogromnych drzew, co spowodowało, iż stało się ono ruiną. Miało to miejsce 25.09.1915 roku, nieszczęśni mieszkańcy tego miejsca ocaleli dzięki temu, że schronili się w potężnej i stojącej nieco wyżej wieży Doria. W 1933 roku przeprowadzono pewne działania mające na celu zabezpieczenie budynków przed dalszym niszczeniem, jednak dopiero przejęcie go przez FAI oraz rozpoczęcie prac archeologicznych i restauratorskich na szerszą skalę, ocaliło ten piękny obiekt. Prace trwały od 1985 do 1990 roku, dziś dzięki zgromadzonej dokumentacji możemy prześledzić zmiany, jakie tu się dokonały.  


W sąsiedztwie klasztoru nadal mieszkają nieliczni rybacy trudniący się połowem, są też dwie niewielkie restauracje i stoisko, gdzie sprzedaje się pamiątki. W kasie biletowej prowadzonej przez FAI można nabyć publikacje na temat klasztoru i najbliższej okolicy a także dokonać wpłaty na fundusz dalszych prac. FAI prowadzi też ciekawą akcję mającą na celu doposażenie obiektów, którymi zarządza. W niewielkim ogródku znalazłam cztery ładne, stylowe ławki dla znużonych przybyszów, będące darem osób prywatnych, które w zamian za to mogły na ich oparciach umieścić pamiątkową, mosiężną tabliczkę. Można też "adoptować" drzewo - polega to na pokrywaniu kosztów jego pielęgnacji. Pod dorodną palmą obok opactwa, znalazłam piękną sentencję, umieszczoną tam przez opiekujących się nią małżonków - "adopcja" palmy była darem dla opactwa a jednocześnie miała upamiętnić ich wieloletni związek. 


Chrystus Morskiej Otchłani (Christo degli Abissi).


W morskich głębinach niedaleko opactwa znajduje się posąg Chrystusa ze wzniesionymi rękami, który umieszczono tam w 1954 roku. Pomysłodawcą był włoski nurek Duilio Marcanti, w ten sposób chciał on upamiętnić śmierć swego przyjaciela, który zginął podczas nurkowania, jak również tych wszystkich, którzy kiedykolwiek pracowali na morzu lub znaleźli śmierć w jego odmętach.


Potężna baza posągu jest zakotwiczona do dna morskiego na głębokości 18 m. Sam posąg wykonano z brązu, postać Chrystusa ma 2,5 metra wysokości a jego ręce znajdują się na głębokości 12 m pod taflą wody. Figurę odlano z mosiężnych części statków, dzwonów i medali z brązu, ofiarowanych przez ludzi morza. Mimo iż umieszczono go na dość znacznej głębokości, posąg może zobaczyć również ktoś, kto nie jest na tyle sprawny, aby zejść pod wodę, gdyż w sezonie turystycznym kursuje tu łódka ze specjalnym peryskopem, pozwalającym go dostrzec w morskich odmętach. W Capodimonte, corocznie pod koniec sierpnia po zapadnięciu zmroku ma miejsce niezwykłe święto, poświęcone pamięci ludzi morza. Na niewielkiej plaży jest odprawiana uroczysta msza, połączona z procesją przy blasku pochodni; w miejscu, gdzie znajduje się posąg schodzą pod wodę nurkowie z wieńcem laurowym, aby złożyć go u stóp Chrystusa. Jeśli pogoda nie sprzyja, uroczystość złożenia wieńca ma miejsce w świątyni opactwa, gdzie 13 sierpnia 1974 roku umieszczono kopię posągu, o której pisałam powyżej.(Podobno od pewnego czasu święto obchodzi się właśnie ze względu na pogodę w ostatnią sobotę lipca. Sądzę, że nie tyle chodzi o padające deszcze, bo te są chyba raczej rzadkie, co o stan morza, mogący zagrozić nurkom. Piszę to na wszelki wypadek, gdyby ktoś się tam wybierał, lepiej sprawdzić tę informację w Biurze Obsługi Turystycznej)



Z tym miejscem związana jest też inna historia, jaką należy przytoczyć, aby oddać należną cześć osobom, które nie wahały się narazić swego życia w imię ludzkiej solidarności. Zdarzenie to miało miejsce 24 kwietnia 1855 roku. Przy opactwie mieszkała wówczas zaledwie garstka rodzin zajmujących się rybołówstwem i rolnictwem oraz pracami leśnymi, jednak w tym dniu ich spokojną egzystencję zmącił tragiczny wypadek. Nieopodal zatoki przepływał angielski parowiec "Croesus" mający na swym pokładzie 270 żołnierzy i 37 oficerów pochodzących z Sardynii. Holował on następny statek "Pedestrian" wypełniony amunicją, który to transport był przeznaczony dla wojska angielskiego, biorącego udział w wojnie krymskiej. Podczas gdy parowiec przepływał na wysokości San Fruttuoso, na jego pokładzie wybuchł pożar. Płonący statek skierował się w stronę zatoki i osiadł na mieliźnie. Wszyscy sprawni mężczyźni z Capodimonte oraz dwie kobiety, siostry Maria i Caterina Avegno (obydwie były świetnymi pływaczkami) na łódkach i wpław, pospieszyli na ratunek. Uratowano życie wielu żołnierzom, lecz Maria, matka ośmiorga dzieci, poświęciła swoje, próbując mimo utraty sił dotrzeć do ludzi, którzy jeszcze oczekiwali na pomoc. Jej ciało spoczywa w krypcie grobowej Doriów a całe zdarzenie upamiętnia tablica na budynku, gdzie kiedyś mieszkały te niezwykłe kobiety.


Zatoczka, gdzie mieści się opactwo San Fruttuoso jest położona nieopodal Zatoki Portofino; te dwa urocze miejsca rozdziela skaliste wzgórze o wysokości ok. 500 m n.p.m. Cały półwysep jest pokryty siecią ścieżek, dzięki którym można wybrać się na pieszą wycieczkę i odwiedzić wiele ciekawych miejsc oraz popatrzeć na Morze Śródziemne z wysokiego, urwistego brzegu. Jeden ze szlaków wiedzie z opactwa do miasteczka Portofino a o moich przygodach związanych z jego przejściem, napiszę w następnym poście.


Więcej zdjęć z Opactwa San Fruttuoso w Google + >


https://photos.google.com/album/AF1QipMiPCjAVpQT7bOu6Ru3nDrGHCtRvTdpa1BMiJAa?hl=pl




niedziela, 4 listopada 2012

Piemont. Fort Foens i Monte Jafferau.

Pierwsza wyprawa - Jeziorko Rochemolles



Tę piękną wyprawę w wysokie góry, zawdzięczam Carlowi. Carlo, mój kolega po fachu, (pracowaliśmy w tym samym domu opieki) zwierzył mi się kiedyś, iż ma marzenie, którego nie może zrealizować od z górą dwudziestu lat, ponieważ ciągle coś staje na przeszkodzie jego zamiarom.

Opowiedział mi o okolicach Bardonecchi, gdzie w rejonie graniczącym z Francją, można zobaczyć stare forty, pochodzące z końca XIX wieku, które były wykorzystywane również w czasie I i II wojny światowej. Niektóre z nich są nieźle zachowane, zaś z innych pozostały jedynie ruiny. Mówił też, że jako młody chłopak był kilkakrotnie w tamtych stronach na swoim ukochanym motocyklu, lecz mimo to, nigdy nie udało mu się dotrzeć do fortu Jafferau, którego ruiny można oglądać na szczycie góry, noszącej tę samą nazwę. Znając moją pasję do pieszych wycieczek po lombardzkich Prealpach, zaproponował mi wspólny wypad. Muszę przyznać, że podeszłam do tej propozycji z odrobiną rezerwy. Monte Jafferau znajduje się w rejonie niezbyt oddalonym od  Aosty, więc widziałam podobne góry podczas podróży do Courmayeur, miasteczka leżącego u podnóża Mont Blanc. To nie Prealpy, ze swoimi wzniesieniami, które w większości mają nieco ponad 1000 m n.p.m. lecz prawdziwe góry, liczące metrów 3000 i więcej. Dotychczas nigdy się nie zdarzyło, abym chodziła tak wysoko, jednak Carlo zapewnił mnie, że ta wycieczka nie wymaga profesjonalnego przygotowania i mimo znacznej wysokości planuje jedynie spokojny trekking, wyłącznie po wytyczonych szlakach. Mimo to, nadal obawiałam się reakcji mojego organizmu na tę (dość przecież znaczną) wysokość, nie bez znaczenia był też fakt, iż dotychczas zawsze chodziłam sama, w moim rytmie, dlatego też nie miałam pojęcia, czy podołam wspólnemu marszowi . 

Carlo to rosły mężczyzna, były alpejski  żołnierz, mimo dojrzałego wieku nadal w niezłej formie, więc istniało prawdopodobieństwo, że nasza wyprawa może okazać się kompletnym fiaskiem z mojej winy, gdyż nie podołam kondycyjnie takiemu wyzwaniu. Dodatkowo stropił mnie opowiastką o tym, jak  to swego czasu wybrał się w tamte strony z kolegą, sporo młodszym od siebie. Kolega poczuł się źle, prawdopodobnie z powodu zwyżki ciśnienia i rozrzedzonego powietrza (co poskutkowało swego rodzaju psychozą ) więc rozczarowany Carlo wrócił z nim do domu, nie osiągnąwszy celu wyprawy. Ta opowiastka nieomal stała się gwoździem do trumny, w której mógł zostać pogrzebany nasz projekt. Jednak nad tymi uzasadnionymi obawami i wątpliwościami, przeważyła moja żądza przygód oraz nieodparta chęć sprawdzenia własnych możliwości. Carlo postanowił, że na początek wybierzemy się szlakiem powyżej Bardonecchii, wiodącym do niewielkiego, sztucznego jeziora Rochemolles, powstałego po przegrodzeniu zaporą górskiej rzeki o tej samej nazwie. Bladym, lipcowym świtem, około czwartej nad ranem, wsiedliśmy do samochodu, aby wyruszyć autostradą w stronę Turynu. Później była Aosta, Susa i wreszcie Bardonecchia. Zaczął siąpić drobny deszczyk, więc wypiliśmy w barze po kawie z "prądem" i jednogłośnie postanowiliśmy, że nie damy sobie zepsuć dnia. Jak się okazało, była to dobra decyzja, bo deszczyk wkrótce powędrował gdzie indziej.


Carlo, który przejął kierownictwo naszej dwuosobowej wycieczki powiedział, że daje mi chwilę wolnego na obejrzenie miejscowego deptaka a on w tym czasie "skoczy po coś do zjedzenia". Kiedy wrócił zakupami, znów wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy z miasta drogą prowadzącą wzdłuż rzeki. Przy okazji mogłam zobaczyć wylot tunelu kolejowego Frejus prowadzącego pod masywem Mont-Cenis na francuską stronę Alp. Po przejechaniu kilku kilometrów zostawiliśmy samochód przed malowniczym domostwem i poszliśmy bitym traktem biegnącym po zboczu góry. Po następnych kilku kilometrach porzuciliśmy również i tę drogę, aby dalej pójść wąską, lecz wygodną ścieżką. Muszę wyznać, że mimo nie najlepszej pogody ( niebo ciągle było zachmurzone ) widoki, jakie miałam przed oczami, w pełni potwierdzały to, co wcześniej mówił mi Carlo.


Piękne, zielone stoki gór z widocznymi tu i ówdzie skałami, poprzecinane spływającymi strumykami i niewielkimi kaskadami,  cieszyły oczy. Na tym tle pojawiały się większe i mniejsze chmury, niczym białe kłębki waty. Byłam pod wrażeniem łanów kwitnących ziół i niezwykle bujnej trawy. Po pewnym czasie doszliśmy do niewielkiej, zabytkowej kapliczki z bardzo dobrze zachowanymi malowidłami, przedstawiającymi prymitywne wizerunki świętych i pustelników. Mam wielki sentyment do takich nieporadnych malowideł, gdyż według mnie, są one wyrazem odwiecznej, człowieczej duchowości. Tu Carlo postanowił, że opuścimy dłuższą, lecz wygodną ścieżkę wiodącą do zapory i przejdziemy na drugą stronę doliny, aby wspiąć się na zbocze po innej ścieżce, przypominającej schody wyżłobione w (jak mi się zdawało) prawie pionowej ścianie. Już po pierwszych metrach myślałam, że wyzionę ducha, zanim dotrę na górę. 


Przypomniał mi się kolega Carla i jego problemy, lecz pomyślałam, że jako dumna Polka, za nic się nie poddam. Wzięłam się mocno w garść, aby zapanować nad oddechem i trzęsącymi się nogami, po czym nieco wolniej, ale zdecydowanie, ruszyłam w górę. Carlo od czasu oglądał się, żeby sprawdzić moje postępy a widząc, jak nie daję za wygraną, oznajmił mi na pociechę, że kiedy dojdziemy na górę przekonam się, iż było warto zadać sobie ten trud. Istotnie, kiedy dotarliśmy do szczytu zapory, zobaczyłam śliczne, niewielkie jeziorko o szmaragdowej wodzie. Poszliśmy dalej jego brzegiem a ja nie mogłam się nacieszyć widokiem przepięknej, bujnej łąki, pełnej kwitnących kwiatów. Nieopodal spotkaliśmy pasterza pilnującego stada krów, który zgadał do nas w lokalnym dialekcie.


Na szczęście Carlo w przeciwieństwie do mnie zrozumiał o co chodzi i przetłumaczył mi jego wypowiedź na włoski. Okazało się, że dwa dni wcześniej w nocy przeszła tam gwałtowna burza i trąba powietrzna przewróciła  prowizoryczne domostwo pasterza, wraz z nim w środku. Faktycznie -  nieopodal zobaczyliśmy dużą, drewnianą przyczepę przypominającą wóz Drzymały, leżącą na boku. Na szczęście, jak się okazało, nie ucierpiało stado, ani jego pasterz. Nieco dalej zobaczyliśmy inne świadectwo, mówiące o tym, jak niebezpieczne może być załamanie pogody w górach... Był to mały krzyż i płyta, wyglądającą niczym niewielki nagrobek. Pasterz powiedział nam, że w tym miejscu zginął od pioruna piętnastoletni chłopiec. Choć miało to miejsce ponad sześćdziesiąt lat temu, nie zaginęła pamięć o tym zdarzeniu, o czym świadczył odnowiony napis, którego litery były chyba tak wyraźne, jak w chwili powstania.

Carlo powiedział mi, że nieco dalej znajduje się inne miejsce, gdzie upamiętniono tragiczny wypadek, kiedy to w latach trzydziestych lawina pogrzebała oddział żołnierzy, przebywający tu na zimowych ćwiczeniach. 
Idąc w górę rzeki dotarliśmy do  pomnika, będącego częścią ołtarza polowego, wzniesionego przez członków Koła Alpejskiego z Bardonecchii. Mimo całego szacunku dla zmarłych, Włosi nie mają zbytnich zapędów do celebrowania martyrologii, więc z tyłu za ołtarzem jest miejsce ze stołami i ławami, gdzie można pokrzepić nadwątlone siły, nie brakuje również  kuchni polowej, zbudowanej z płaskich kamieni. I tu Carlo pokazał co potrafi!  Wysłał mnie po wodę do strumienia, nakazał nakryć do stołu i cierpliwie czekać. Jako pierwsze danie zaserwował risotto a następnie wziął  się za pieczenie kiełbasek i opiekanie befsztyków na prowizorycznym, kamiennym grillu. Nie ukrywam, że był to jeden z najsmaczniejszych posiłków w moim życiu. Nie jestem szczególnie mięsożerna, ale kotlety i kiełbaski wraz ze świeżym chlebem i czerwonym, wytrawnym winem, to było to! Ponieważ poprawiła się pogoda i wyjrzało słońce, Carlo postanowił się poopalać a ja poszłam wzdłuż rzeki w głąb doliny. Po drodze wielokrotnie spotykałam chmary dziwnych motyli. Były niezbyt duże, w większości miały kolor niebieski, lecz niektóre były prawie czarne a inne beżowo- perłowe.
 

Zaskoczyło mnie to, że nie siadały na kwiatach, ale na wilgotnej ziemi lub w błocie. Próbowałam je fotografować;  mimo iż były bardzo płochliwe, udało mi się zrobić im parę zdjęć. Niestety, czas wyznaczony mi przez Carla szybko minął i musieliśmy pomyśleć o powrocie. Tym razem poszliśmy szerokim i wygodnym, utwardzonym traktem (jak się okazało, niemal do samego pomnika można również dojechać samochodem terenowym ). Ta droga  okazała się o wiele dłuższa, lecz dopiero teraz, schodząc w dół, bez stresu i w blasku słońca, mogłam w pełni cieszyć się pięknem tego miejsca. Carlo raźno puścił się przodem a ja zatrzymywałam się co chwilę, podziwiając pejzaż i robiąc zdjęcia. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. 


Byłam bardzo zadowolona z siebie i z tego, że jednak stanęłam na wysokości zadania. Myślę, iż Carlo umyślnie popędził mnie tą "kozią percią" żeby sprawdzić, moją kondycję, a także , czy mam w sobie wystarczająco dużo ducha bojowego, by podołać trudniejszej wycieczce. Po wyjeździe z Bardonecchi, czekały nas jeszcze trzy godziny jazdy autostradą, więc do domu dotarłam dobrze  po zapadnięciu zmroku.


Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>


Druga wyprawa - forty.
 

Po moim pomyślnie zdanym egzaminie na alpejskiego łazika, umówiliśmy się z Carlem na właściwą wyprawę, której celem miał być fort Jafferau. Tym razem nie miałam już takich obaw, jak podczas pierwszej wycieczki i wydawało mi się, że choć nie będzie to przysłowiowa łatwizna, to jest szansa, abym wyszła z tego wyzwania z powodzeniem. Znów bardzo wczesnym rankiem wyjechaliśmy autostradą w stronę Turynu i dalej, w Dolinę Suzy a po kilku godzinach byliśmy w Bardonecchii.


Prognoza pogody była bardzo dobra, dzień zapowiadał się na słoneczny i mimo wczesnej pory widać było, że poranne mgły szybko opadną. Wpadliśmy do znajomego baru na poranną, podwójną kawę, która szybko nam dała spory zastrzyk energii, po czym pojechaliśmy kilka kilometrów drogą wiodącą do parkingu na zboczu ponad miastem. Tam zostawiliśmy samochód i rozpoczęliśmy naszą pieszą wędrówkę. Pierwszy, kilkukilometrowy odcinek drogi, to łatwy, dość szeroki, bity trakt, który spokojnie można pokonać nieco bardziej wytrzymałym samochodem, biegnący po zalesionym zboczu Monte Jafferau. 


Pokonując go, po prawej stronie mogłam podziwiać wspaniałą panoramę Alp; tym razem aura spełniła nasze oczekiwania; pejzaż gór, ciepły dzień i piękne, niebieskie niebo z białymi obłokami, zapewniały wrażenia trudne do opisania. Carlo, tak jak poprzednio, zostawił mi wolną rękę i pomaszerował przodem, długim krokiem wytrawnego piechura. Ja z tyłu szłam w moim tempie, robiąc zdjęcia i podziwiając widoki. Kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę przy źródle, aby zrobić zapas wody, Carlo pokazał mi leżący przed nami odległy wierzchołek góry. Przyznam się, że trochę zwątpiłam w swoje możliwości, gdyż wydawało mi się, iż jest on niesłychanie daleko. 


Później niejednokrotnie myślałam o tym, co bym wtedy zrobiła, gdybym wiedziała, że ta widoczna część to tylko "wierzchołek góry lodowej" i jest to zaledwie połowa drogi, gdzie znajduje się pierwszy, pomocniczy fort, zwany Foens. Pewnie poszłabym dalej, ale sądzę, że moje morale uległoby częściowej destrukcji... Po przejściu jeszcze kilku kilometrów dotarliśmy do fortu a właściwie tego, co  niego zostało. Obejrzeliśmy tam resztki stajni, gdzie trzymano muły, niezbędne do transportowania ciężarów, pomieszczenia dla żołnierzy (stały tam jeszcze zardzewiałe szkielety metalowych łóżek) i betonową rampę, na której swego czasu umieszczone były działa.


Na  wysokości fortu Foens kończyła się linia lasu; po lewej stronie  wznosił się  szczyt góry o zboczach gdzieniegdzie porośniętych płową trawą a poniżej rozciągała Dolina Suzy. Widzieliśmy stąd dużą część drogi, jaką przybyliśmy do Bardonecchii. Kiedyś ten fort panował nad całą doliną a wojska nieprzyjacielskie, które znalazły się w zasięgu jego dział, musiały być w niemałym kłopocie. Po obejrzeniu różnych zakamarków fortu, postanowiliśmy zatrzymać się na niedługi postój. Tym razem, żeby nie tracić czasu, nie bawiliśmy się w kucharzenie. Szybko zjedliśmy nasz suchy prowiant i znowu wyruszyliśmy w drogę. Pierwszy odcinek był bardzo stromy i prowadził prosto w górę, lecz na szczęście dość szybko ścieżka zaczęła wspinać się serpentyną, co sprawiło, że wędrówka stała się łatwiejsza. 


Ponad nami wznosił się szczyt, który pięknie się odcinał na tle błękitnego nieba. Po cichu liczyłam na to, że kiedy tam wreszcie dojdę, zobaczę  fort. Niestety, rzeczywistość zakpiła z moich oczekiwań... Wierzchołek przede mną to nie był właściwy szczyt góry, lecz pierwszy z wielu garbów w łańcuchu, którego końca nie było widać. Miałam go po lewej stronie a na wprost był drugi, podobny, górski grzbiet, przypominający koguci grzebień. Łączyły się one ze sobą, tworząc głęboką nieckę. Daleko w dole pasły się stada owiec, więc od czasu do czasu wraz z powiewem wiatru docierało do mnie ich beczenie i dźwięk dzwoneczków. Na tym drugim zboczu można było dostrzec białą nitkę dawnej, wojskowej drogi. Byliśmy już na wysokości znacznie przekraczającej 2500 metrów, lecz ku mojej radości nie dawała mi się ona we znaki, jak się tego początkowo obawiałam. Wzdłuż szlaku spotykałam wdzięczne alpejskie kwiaty, które w Polsce można zobaczyć w ogródkach skalnych;  tu, w swoim naturalnym środowisku, wyglądały one naprawdę urzekająco.


Szłam przed siebie wąziutką ścieżką, wiatr gwizdał mi w uszach i wydaje mi się, że wpadłam w swego rodzaju trans. Po raz pierwszy na własnych nogach weszłam tak wysoko i myślę, że dopadł mnie "górski bakcyl". Być może, jest to swego rodzaju narkotyk, stan euforii spowodowany wysokością i rozrzedzonym górskim powietrzem? Przestałam nawet myśleć o tym, że nie widać końca drogi i fortu, do którego zmierzaliśmy. Wypełniało mnie uczucie całkowitej wolności, czułam się lekka i szczęśliwa. Carlo, który jak zwykle był dość daleko przede mną, nagle zatrzymał się i zaczął gorączkowo machać ręką. Przyśpieszyłam kroku a kiedy stanęłam obok niego, zobaczyłam ruiny fortu. Był to rzeczywiście wyjątkowy moment i niezapomniana chwila! 


Beżowo-brązowy wierzchołek góry wyglądał wspaniale na tle nieba o szafirowym kolorze a ruiny wieńczyły jego szczyt niczym korona. Ogarnęło mnie uczucie niesamowitej radości, gdyż nareszcie fort, do którego szłam z takim poświęceniem, był prawie na wyciągnięcie ręki, choć z mapy wynikało, że do przebycia mieliśmy  jeszcze około kilometra, krętą drogą prowadzącą do ruin. 
Okazało się, że jesteśmy w dość licznym towarzystwie ludzi, którzy przybyli tu jadąc dawną wojskową drogą, samochodami terenowymi, na rowerach górskich lub motocyklach. Mimo wszystko, nie żałowałam wysiłku, jaki włożyłam w dotarcie tam na piechotę. Było to wspaniałe doświadczenie a ja wyszłam z tej próby z honorem, więc miałam niemałe powody do zadowolenia.  Ruiny fortu widziane z bliska, wyglądały naprawdę imponująco i zapewne w okresie, kiedy spełniał on swą funkcję, był naprawdę okazałą budowlą.

Poświęciliśmy sporo czasu na dokładne obejrzenie tego, co z niego pozostało, jednak ja najbardziej zachwycałam się krajobrazem, jaki miałam przed sobą; surowym, lecz o przepięknych, pastelowych barwach, które nieustannie się zmieniały. Ponad naszymi głowami przepływały duże, białe cumulusy, rzucające cień na okolicę, sprawiające, iż to co przed chwilą było beżowe albo zielonkawe, stawało się niebieskie lub granatowe. Po lewej stronie, w oddali, widziałam dolinę ze sztucznym jeziorkiem Rochemolles i zaporę, gdzie byliśmy poprzednim razem. Po prawej, daleko, daleko, była Dolina Suzy, nieco bliżej widać było fort Foens, maleńki, niczym zbudowany z klocków lego. Był to wspaniały widok i niezapomniany moment, jednak czas mijał nieubłaganie i trzeba było myśleć o powrocie...Aby wrócić do Bardonecchii skierowaliśmy się na drogę dojazdową prowadzącą do wyciągów narciarskich, bardzo licznych na północnym stoku góry. W 2006 roku odbywały się tu zawody w ramach Olimpiady Zimowej w Turynie i w związku z tym, powstało wiele obiektów tego typu. Droga, choć szeroka na tyle, by mogły nią jeździć samochody, dla nas, piechurów, okazała się niewygodna i niezbyt atrakcyjna.


Spod naszych nóg usuwały się masy większych i mniejszych kamieni, oprócz tego, idąc mimowolnie wzbijaliśmy kurz, przypominający sypki cement; jedynie widok świstaka stojącego słupka koło swojej norki, nieco mi wynagrodził pieczenie oczu i kręcenie w nosie, spowodowane przez ten uciążliwy pył. Na dodatek, wzdłuż drogi rozciągały się pastwiska, gdzie pasły się duże stada krów. Odkąd sięgam pamięcią, te stworzenia budzą we mnie ogromny lęk, więc całą siłą woli musiałam się powstrzymywać, aby nie uciekać, kiedy któraś z nich zaczynała na mnie patrzeć z uwagą. Tłumaczyłam sobie w duchu, iż jest bardziej prawdopodobne, że się przewrócę biegnąc z góry po kamieniach, niż to, że zaatakuje mnie krowa zajęta jedzeniem. Na szczęście pastwiska wreszcie się skończyły i znów weszliśmy w las.


Okazało się, że ta droga jest o wiele krótsza, więc niebawem stanęliśmy na polanie, gdzie nieopodal biło źródło, przy którym rano robiliśmy zapas wody. Tu Carlo znalazł następny skrót, stromą ścieżkę, a ta dość szybko doprowadziła nas do parkingu, na którym pozostawiliśmy samochód. Słońce miało się ku zachodowi, kiedy wyjeżdżaliśmy z Bardonecchii, więc do domu dotarłam już w zupełnych ciemnościach. Mimo około trzydziestu kilometrów w nogach i wielu godzin spędzonych na wysokości niemal 3000 metrów, nie czułam zmęczenia, ani bólu mięśni. Moje pielęgniarskie doświadczenie podpowiedziało mi, że zapewne jest to zbawienny wpływ adrenaliny i czystego, górskiego powietrza. Tak czy inaczej, był to naprawdę piękny dzień i bardzo udana wyprawa.



Więcej zdjęć>


niedziela, 6 maja 2012

Lombardia. Mediolan, dach Duomo.



Dach Katedry okazał się jedną z najmilszych niespodzianek, jakie Mediolan kryje w swoim zanadrzu. Kiedy zaczęłam poznawać miasto, nie miałam pojęcia o tej atrakcji, gdyż oglądając kościół z zewnątrz, skupiałam się przede wszystkim na jego niezliczonych detalach architektonicznych. Mediolańska katedra swój obecny kształt przybrała (zważywszy na jej długą historię) w zasadzie niedawno i chyba bije rekord pod względem liczby posągów, płaskorzeźb, pinakli i ażurowych attyk. Patrząc na to niezmierzone bogactwo, nie zastanawiałam się nad obecnością niewielkiej, brzydkiej budki przyklejonej do bocznej ściany, a napis „salita”, czyli „wejście na górę”, umknął mojej uwadze.



Jednak pewnego razu, zupełnie przypadkowo, patrząc z większej odległości na katedrę, dostrzegłam ludzkie sylwetki pomiędzy pinaklami. Zapytałam jakiegoś przechodnia, co robią te osoby na dachu. Otrzymałam bardzo wyczerpującą odpowiedź i dzięki temu dowiedziałam się, że dach jest dostępny dla zwiedzających. Można się tam dostać windą albo po schodach (wejście to była właśnie owa tajemnicza budka) i że warto się tam pofatygować. Oczywiście, nie trzeba było mi tego powtarzać dwa razy. Przekonałam się na własne oczy, że warto było pokonać 201 stopni schodów (stromych, wąskich i pełnych zakrętów), aby znaleźć się na dachu. Jest on zupełnie inny, niż można by oczekiwać - pokryty nie dachówką ani miedzianą blachą, lecz płytami z marmuru, tego samego, którym oblicowano całą Katedrę. Dla przeciętnie sprawnej osoby wejście na dach nie jest szczególnym wyczynem, a stopnie pokonuje się nadspodziewanie szybko. Jedynym utrudnieniem jest wymijanie innych ludzi, zwłaszcza na licznych zakrętach, gdyż chwilami robi się tu naprawdę tłoczno.



Natomiast po dotarciu do celu przed zwiedzającym otwierają się doprawdy nieoczekiwane i zaskakujące perspektywy. Jest to niesamowite uczucie, kiedy można zobaczyć z bliska te wszystkie detale, subtelne niczym koronka, posągi świętych, męczenników i fantastyczne w formie rzygacze. Dach składa się z ułożonych piętrowo tarasów, gdzie przy dobrej pogodzie krążą tłumy zachwyconych turystów. Nad prezbiterium znajduje się dodatkowa konstrukcja w kształcie misternej wieży, zwieńczona pozłacaną figurą Madonny. Mieszkańcy Mediolanu są z niej bardzo dumni i nadali jej pieszczotliwą nazwę „Madonnina”.



Z góry rozciąga się przepiękny widok na dachy miasta, Plac Duomo i pobliską Galerię Wiktora Emanuela. Podczas mojej pierwszej wizyty miałam to szczęście, że dzień był pogodny i mogłam podziwiać łańcuch ośnieżonych Alp na horyzoncie. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie ażurowe przypory, ciągnące się wzdłuż głównego korpusu Duomo, na wysokości pierwszego tarasu. Krążąc po dachu i podziwiając ogrom pracy architektów i rzeźbiarzy, nabrałam szacunku dla mieszkańców Mediolanu i ich determinacji w chęci uczynienia ze swojej katedry czegoś niepowtarzalnego, chociaż muszę przyznać, że osobiście nie do końca mi się ona podoba, ponieważ mojemu sercu bliższe są budowle w innym stylu. Po tej pierwszej przechadzce jeszcze kilkakrotnie byłam na dachu Duomo aby popatrzeć z góry na miasto i po raz kolejny szukać interesujących detali, które być może umknęły moim oczom. 



Dzięki temu mogłam zobaczyć go w delikatnym błękicie letniego dnia, wydobywającego naturalny, biało-różowy kolor marmuru, a później, podczas przepięknego, jesiennego popołudnia (było to niezapomniane przeżycie), gdy pomarańczowy blask zachodzącego słońca nasycał marmur barwą miodu, a niebu nadawał odcień ultramaryny. Jednak najbardziej fascynowało mnie to, że miałam wrażenie, iż architektura i zwiedzający stanowią w pewnym sensie odrębny świat, małą próbkę społeczności, zawieszoną w przestworzach. Podobnie jak na placu u stóp Katedry, również na dachu można zobaczyć zarówno zorganizowane wycieczki z przewodnikiem, zadumanych samotników, flirtujące pary, jak i wygłupiające się dzieci. Ludzie jedzą, opalają się i robią zdjęcia, a wszystko to dzieje się w milczącej asyście niezliczonych posągów i wszędobylskich gołębi...



Wszystkich czytelników zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć w albumie>