Ogrody willi Taranto, to ogród botaniczny zaliczany do najpiękniejszych na świecie i jedna z największych atrakcji w obrębie Lago Maggiore. Cieszy się swoją zasłużoną sławą zarówno wśród turystów, jak i naukowców, którzy przybywają tu nie tylko z całej Europy, ale również z innych, pozaeuropejskich krajów. Co ciekawe, jego powstanie nie jest zasługą społecznego wysiłku, lecz wynikiem pasji pojedynczego człowieka, którym był Neil Boyd Mc Eacharn, za życia nazywany po prostu Kapitanem.
Urodził się on w 1884 roku w Szkocji, w bardzo zamożnej rodzinie, należącej do potężnego klanu Mac Donald. Z tego samego klanu wywodził się napoleoński marszałek Stefan Jakub Józef Aleksander Macdonald, z woli cesarza noszący tytuł księcia Taranto. Ten sławny przodek Kapitana przyszedł na świat we Francji, dokąd jego ojciec Neil McEachen uciekł z powodów politycznych. Wiodło mu się nieszczególnie, więc przyszły dostojnik i filar cesarskiej armii wychowywał się w bardzo skromnych warunkach, co jak widać, nie przeszkodziło mu w karierze. Próbowałam odnaleźć jakieś dane dotyczące stopnia pokrewieństwa napoleońskiego marszałka i Kapitana, lecz wszystko, na co się natknęłam, to przynależność obu rodzin do jednego klanu oraz podobieństwo nazwisk. Jednak nie wykluczone, że ta więź była silniejsza, niż dziś może się wydawać na pierwszy rzut oka...
Rodzina Mc Eacharn nie mogła narzekać na brak środków do życia, miała bowiem w swym posiadaniu rozległe tereny w Australii, liczne kopalnie oraz kompanię żeglugową, a w Szkocji zamek Galloway, otoczony pięknym ogrodem. Podobno to właśnie ten ogród wpłynął na zainteresowanie Neila botaniką. Nieco później matka wybrała się z wraz z nim w podróż do Europy; wtedy młody Neil po raz pierwszy zobaczył Włochy, a to zapoczątkowało jego zauroczenie tym krajem, trwające aż do śmierci. Nie wykluczone, że te dwie okoliczności spowodowały, iż z biegiem czasu stał się zapalonym miłośnikiem nauki o roślinach - w konsekwencji stworzenie własnego ogrodu botanicznego stało się dla niego celem życia. Na miejsce realizacji swego zamierzenia wybrał właśnie Włochy, przede wszystkim ze względu na sprzyjający klimat. Dość długo na przeszkodzie tym zamierzeniom stały problemy z nabyciem odpowiedniego terenu, dopiero ogłoszenie w "The Times" przyniosło oczekiwane efekty, kiedy odpowiedziała na nie markiza Sant 'Elia, mająca do sprzedania posiadłość nad Lago Maggiore. W ten sposób w 1930 r Kapitan stał się właścicielem willi i terenu w Verbanii, zwanego "La Crocetta".
Okazało się, że istotnie jest to świetne miejsce pod takie przedsięwzięcie, leżące tuż nad brzegiem jeziora, na zboczu niezbyt wysokiego wzniesienia, skąd roztacza się przepiękny widok na okolicę.
Dzięki pasji nowego właściciela i jego środkom finansowym, na nowo nabytej ziemi zaczął powstawać prawdziwy ogród z marzeń. Kapitan nadał posiadłości nazwę "Willa Taranto" na cześć swego sławnego przodka. Niestety, musiał przerwać pracę nad stworzeniem ogrodu, gdy wybuchła II Wojna Światowa, został bowiem powołany pod broń i wyruszył do Australii, gdzie była jego macierzysta jednostka. Swoje dzieło zostawił w dobrych rękach zaufanego współpracownika i administratora, adwokata Antonio Cappelletto. Po powrocie z wojny na stałe osiedlił się we Włoszech i kontynuował rozpoczęte wcześniej prace, w 1963 roku z uwagi na swe zasługi został ogłoszony honorowym obywatelem Verbanii. Niestety, Kapitan krótko cieszył się efektami swych długoletnich wysiłków, gdyż w 1964 roku niespodziewanie zmarł w swoim wymarzonym ogrodzie...
Dziś, w centralnym punkcie parku wznosi się cokół z popiersiem Kapitana; skromny pomnik człowieka, który zrealizował swoje marzenie dla pożytku publicznego. Z tego co wiem, ogród nadal jest własnością prywatną, lecz został przekazany w użytkowanie państwu włoskiemu, z zastrzeżeniem, że ma być pielęgnowany i udostępniony zwiedzającym, zgodnie z ideą, jaka przyświecała jego założycielowi.
Po raz pierwszy otwarto go dla publiczności w 1952 roku, jeszcze za życia Kapitana. Obecnie wstęp do ogrodu jest płatny, można go zwiedzać w wyznaczonych godzinach od kwietnia do października. W parku znajduje się niewielka rotunda; jest to mauzoleum, gdzie spoczywają doczesne szczątki Neila Mc Eacharn'a oraz jego najbliższego współpracownika a zarazem przyjaciela, Antonia Cappelletti i jego rodziny.
Ogród ma charakter parku angielskiego, jego powierzchnia całkowita wynosi ponad
szesnaście hektarów, na tym terenie rośnie około dwudziestu tysięcy gatunków i odmian roślin pochodzących z całego świata. Choć jest tu wiele zakątków o zupełnie odmiennym charakterze, jego forma pozostaje zadziwiająco naturalna i płynna. Ponieważ leży na zboczu wzniesienia, zastosowano układ tarasowy a całość jest tak przemyślnie skomponowana, że rośliny tworzą dla siebie nawzajem piękne tła. Trudno doprawdy opisać wszystkie uroki tego parku, zresztą aby je w pełni ocenić należałoby go odwiedzić kilka razy do roku, podczas kwitnienia poszczególnych gatunków.
Jako pierwsze wczesną wiosną zakwitają tulipany, następnie kamelie, później azalie, glicynie, róże i dalie, tworzące fontanny kwiecia pośród zieleni i wielokolorowe, kwietne dywany. Oczywiście, spotkamy tam mnóstwo innych, równie wdzięcznych kwiatów oraz wiele gatunków drzew i krzewów, a także pięknych i rzadko spotykanych gatunków paproci. Jest też zakątek z nenufarami i cieplarnia, gdzie rosną rośliny noszące nazwę Wiktoria Cruziana, o pływających liściach niemal dwumetrowej średnicy. Nieco na uboczu, w pobliżu bambusowego zagajnika, znajduje się pawilon z roślinami owadożernymi, umieszczonymi w specjalnych klatkach z siatki o niewielkich oczkach. Sam budynek willi jest niedostępny dla zwiedzających, bowiem znajdują się w nim biura Prefektury Prowincji. Jego architektura, typowa raczej dla krajów Północnej Europy, została nieco zeszpecona przybudówką czy też werandą, która razi oko nowoczesnym wyglądem okien, nie pasujących do elewacji. Natomiast to co mnie zachwyciło w tym parku, to przepiękne, wspaniale utrzymane trawniki.
Miałam wrażenie, że jest to jakiś niespotkany gatunek murawy, która odpowiednio przycięta, sprawia wrażenie zielonego aksamitu. Zapewne ten nadzwyczajny efekt jest też wynikiem odpowiedniej pielęgnacji, dzięki niej trawa bardzo gęsta, krótko przycięta, jakby lekko kędzierzawa, tworzy wspaniałe tło dla kwiatowych rabat. W czasie, kiedy tam byłam, kwitły też maleńkie stokrotki, było ich takie zatrzęsienie, że niektóre trawniki wyglądały niczym przyprószone śniegiem.
Wszystko to było bardzo piękne, jednak tak się niefortunnie złożyło, że pogoda spłatała mi niezbyt miłą niespodziankę. Rankiem dzień zapowiadał się na dość pogodny, lecz około południa niebo mocno się zachmurzyło a niebawem zaczął padać deszcz. Gdzieś dalej była burza, bowiem od strony Alp widać było błyskawice i od czasu do czasu dobiegał stłumiony odgłos grzmotów. Zwiedzanie ogrodu i robienie zdjęć spod parasola nie było tym, o czym marzyłam, no ale cóż, trzeba było pogodzić się z okolicznościami...
Załamanie pogody nie wypłoszyło zwiedzających; kto jak ja miał parasol, kontynuował przechadzkę, inni chwilowo pochowali się pod gęstymi drzewami lub w altanach i pawilonach. Deszcz zresztą szybko przestał padać, lecz niebo nadal pozostało nieco zachmurzone a powietrze ciężkie i wilgotne. Zapewne blask słońca ożywiłby kolory kwiatów i zieleń drzew, jednak mimo wszystko nie miałam powodu do narzekania.
Znalazłam tam wiele uroczych miejsc, w których chętnie pozostałabym na dłużej, lecz pamiętałam o tym, co napisano w ulotce, jaką otrzymałam wraz z biletem - że łączna długość ścieżek w ogrodzie wynosi siedem kilometrów! Jest to niemało. a przecież należy doliczyć jeszcze czas na choćby pobieżny rzut oka na tabliczki znamionowe, umieszczone przy roślinach. W kilku miejscach zatrzymałam się mimo wszystko, bowiem trudno było nie poświęcić dłuższej chwili maleńkiemu mauzoleum, gdzie spoczywa Kapitan lub jego pomnikowi; w końcu jedynym co mogłam ofiarować w zamian za to piękno, jakie stworzył ku radości naszych oczu, był moment zadumy i cichej modlitwy nad jego grobem...
Mogłabym jeszcze długo pisać o oczkach wodnych, fontannach, mostkach nad dolinkami, czy skarpach porośniętych gąszczem azaliowych krzewów, lecz myślę, że zainteresowani odniosą więcej korzyści z wykonanych przeze mnie zdjęć ( jak zwykle, zapraszam do obejrzenia albumów) niż moich opisów.
Jednak nie mogę sobie odmówić podzielenia się w tym miejscu niesamowitą i mrożącą krew w żyłach przygodą, jaka mnie tam spotkała....Aby wyjaśnić jej przyczynę, muszę się przyznać do panicznego, atawistycznego strachu przed wężami, jaki odczuwam od zarania życia. Być może, datuje się on od "bliskiego spotkania" oko w oko z padalcem, jakie przeżyłam w wieku lat trzech, a może zapoczątkowały go opowiastki mojej babci o "wężu kusicielu" dość, że widok jego zdjęcia, czy nawet sama myśl o tym gadzie powoduje, iż włosy jeżą mi się na głowie.
Zwiedzając park doszłam do miejsca, gdzie ponad sadzawką ustawiono śliczny posążek, przedstawiający chłopca trzymającego w rękach złowioną rybkę. Doszłam do wniosku, że ponieważ znajduje się on nieco wyżej, to stojąc za nim, mogę zrobić kilka ciekawych zdjęć ogrodowych tarasów z willą w tle. Próbowałam uzyskać jak najlepsze ujęcie, jednak nie wychodziło mi to tak, jak tego chciałam, więc zrobiłam kilka kroków do tyłu, a wtedy niespodziewanie poczułam pod butem coś dziwnego.
W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakiś porzucony kabel lub gumowa rura, odprowadzająca wodę z sadzawki, ale kiedy obejrzałam się po prostu zamarłam z wrażenia. Stałam na wężu! Właściwie był to jego ogon, bowiem głowa gada tkwiła pod cokolikiem rzeźby. Miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie, lecz wąż wyglądał na nieżywego, więc postanowiłam przyjrzeć mu się dokładniej. W pierwszej chwili pomyślałam, że złamałam mu kręgosłup w momencie, kiedy na niego nastąpiłam. Mimo mojej obawy przed gadami, nigdy nie posunęłabym się do ich zabijania, więc zaczęłam się pocieszać myślą, iż prawdopodobnie był martwy już wcześniej. Nigdy nie słyszałam o tym, aby wąż ginął po nastąpieniu na jego ogon, a może się mylę?
Jednak zastanowiło mnie to, że nie widziałam go podchodząc do sadzawki, co mogło by przemawiać za tym, że pojawił się, kiedy stałam tyłem do posągu. Tak, czy inaczej, nie było mi przyjemnie, a do tego miałam wrażenie, że jego bracia i siostry żądni zemsty, pełzają gdzieś wokół mnie, ukryci w trawie. Na szczęście mój spacer po parku miał się ku końcowi, więc powoli powędrowałam do wyjścia, tym razem uważnie patrząc pod nogi.
Trochę żałowałam, iż pogoda mi nie dopisała, choć szczerze mówiąc, widok odległych błyskawic ponad górami, był naprawdę piękny. Myślałam o tym, żeby wybrać się tam ponownie za rok, w okresie kwitnienia tulipanów, miałam też w projekcie wariant jesienny, kiedy węże zapadają w zimowy letarg, a kolorowe liście zdobią drzewa. Jednak mimo tego postanowienia, nigdy więcej nie wróciłam do pięknego ogrodu, jaki sobie wymarzył Kapitan...
Mój pobyt we Włoszech dobiegał końca, a nadal było jeszcze tak wiele miejsc, które chciałam odwiedzić! Były to bardzo trudne decyzje, lecz rozsądek nakazywał mi na pierwszym planie umieścić te, w których jeszcze nie byłam. Do tego wciąż musiałam wybierać pomiędzy urokami sztuki i architektury, a alpejskimi ścieżkami, gdzie także ciągnęło mnie serce.
Te rozterki jeszcze raz potwierdziły się to, o czym wspominałam niejednokrotnie, że nie starczyło by mi życia, aby zobaczyć wszystko co we Włoszech jest warte obejrzenia...
Więcej zdjęć >