Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Volta Aleksander. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Volta Aleksander. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 28 sierpnia 2016

Lombardia. Mulini del Perlo i majowe Bellagio.



Jak wiadomo, po zimie zawsze przychodzi wiosna, więc również na łamach mojego bloga (gdzie ostatnio pisałam o Bellagio w jesienno - zimowych klimatach) nadeszła kolej na zmianę dekoracji i drugą odsłonę w całym blasku wiosennego słońca. Będzie to ostatni post na temat tej uroczej okolicy a jednocześnie relacja z mojej wycieczki do niewielkiej osady Mulini del Perlo. Leży ona na stoku wzniesienia, które pnie się od nasady półwyspu Bellagio, aż do najwyższego punktu Triangolo Lariano,  jakim jest szczyt Monte San Primo.


Już przedstawiałam wiosenne oraz letnie klimaty Bellagio w zieleni i błękicie, jednak tym razem wyjdziemy poza granice miasteczka, na piękne łąki, gdzie ścieżka zaprowadzi nas nad strumień Perlo, pomiędzy drzewa gęsto porastające zbocza Prealp. Bezpośrednim impulsem do odbycia tej wycieczki była informacja, jaką znalazłam w moim przewodniku, mówiąca o tym, że jest tam miejsce, z którego świetnie widać cały półwysep i jezioro rozgałęziające się na trzy odnogi. Było to w czasach zanim wybrałam się na Monte San Primo, skąd roztaczają się podobne, oszałamiające widoki, link z tą różnicą, że z dużo większej wysokości, bo ponad 1600 metrów. Jednak to mogłam stwierdzić dopiero za rok, więc tymczasem nawet nieznaczna, bo niespełna 200 metrowa różnica poziomów pozwalająca na swobodne podziwianie panoramy, wydawała mi się bardzo atrakcyjną możliwością. Tego dnia pogoda była naprawdę piękna; co prawda, nad jeziorem unosił się lekki opar wilgoci, jednak mimo to, widoczność była nie najgorsza. Moim punktem wypadowym była frakcja San Giovanni; jak zwykle, nie mogłam się oprzeć jej tak dobrze mi znanym urokom, więc zamiast od razu wyruszyć do celu mej wycieczki, zeszłam nad brzeg jeziora i poszłam aż do Loppi, z przyjemnością oglądając ulubione zakątki.


Po tej krótkiej przechadzce nie skierowałam się jak zwykle do centrum Bellagio, lecz w przeciwną stronę; najpierw przemierzyłam schody, niegdyś prowadzące do willi Giulia a następnie ruszyłam w kierunku południowo - wschodnim. Po drodze minęłam maleńką kapliczkę poświęconą Jezusowi Ukrzyżowanemu, zwaną w lokalnym dialekcie "Signurin" a po chwili dotarłam do obszernego domostwa. Zaciekawiły mnie dwie bramy wiodące na  posesję, pierwsza z metalową, współczesną kratą, była bez wątpienia zmodernizowana, za to druga z masywnymi, drewnianymi odrzwiami prowadzącymi na dziedziniec, wyglądała na zabytkową a jej architektura była zdecydowanie barokowa. Budynek także nosił pewne cechy tego stylu, chociaż mimo swej okazałej bryły w sumie prezentował się dość skromnie. Odniosłam wrażenie, że prawdopodobnie niegdyś był zasobną rezydencją a może klasztornym konwentem? Miałoby to sens, bo czytając historię Bellagio dowiedziałam się, że kiedyś w San Giovanni rezydowały dwa zakony.

Odważnie weszłam na dziedziniec, licząc na to, że uda mi się spotkać kogoś z mieszkańców i zasięgnąć języka. Niestety, nie napotkałam żywego ducha, za to obejrzałam z bliska edicolę, gdzie znajdowało się ujęcie wody, ze sporą cysterną w kształcie antycznego sarkofagu.
Wyglądało na to, że w czasach świetności edicola była ozdobiona freskami, które czas zatarł niemal kompletnie, więc  pozostały z nich jedynie bardzo wyblakłe zarysy. Po drugiej stronie dziedzińca mieściła się wielka spiżarnia w kształcie rotundy, przykryta stożkowatym dachem z kokieteryjną, kulistą ozdobą na czubku. Niegdyś, przed epoką lodówek, w takich dobrze izolowanych budynkach o kamiennych ścianach, można było bez problemu przechowywać żywność nawet podczas upalnego, włoskiego lata. Nieco zawiedziona, że nie napotkałam nikogo, kto mógłby mi udzielić informacji, opuściłam dziedziniec; po drodze minęłam obudowane źródełko (tym razem  od strony ulicy) gdzie woda spływała  metalową rurką do zagłębienia wykutego w dużym głazie.


Niebawem wyszłam poza obręb zabudowań i skierowałam swe kroki na ścieżkę biegnącą poprzez piękną, zieloną łąkę z bujną trawą poprzetykaną polnymi kwiatami. Powietrze było pełne upajających aromatów; pachniały zioła, kwitnące krzewy dzikiego bzu i akacjowe drzewka. Był to bardzo przyjemny spacer, szłam przed siebie bez większego wysiłku, tym bardziej, że ścieżka biegła w górę łagodnym łukiem. Po drodze napotkałam kilka osiołków oraz krowy, pracowicie żujące trawę z zasępionymi minami. Duże zwierzęta od zawsze budzą we mnie lęk, więc zwykle omijam je szerokim łukiem Tym razem odgradzał mnie od nich elektryczny pastuch, więc bez obawy mogłam im zrobić parę zdjęć. Idąc, często oglądałam się za siebie, aby spojrzeć na miejsca, które niedawno opuściłam, teraz znajdujące się sporo poniżej. W oddali było widać błękitne jezioro i dach willi Melzi, ukrytej w ciemnej zieleni parku a nieco bliżej domostwo, które mnie tak zaintrygowało. Szłam przed siebie wygodną, dobrze ubitą ścieżką, mijając kolejne wiejskie zabudowania, wzniesione z szarego kamienia, pokryte czerwonawymi dachówkami.

Bardzo lubiłam te malownicze, skromne domki, niewymyślne w swej architekturze, lecz za to wspaniale harmonizujące z otaczającym je pejzażem. Dróżka zaprowadziła mnie na skraj strumienia, przeszłam przez antyczny mostek i znalazłam się w niewielkiej osadzie, która na pierwszy rzut oka wyglądała na wyludnioną, jednak po bliższym przyjrzeniu się widać było, że bez wątpienia nadal jest zamieszkana. To miejsce, zwane Mulini del Perlo, niegdyś tętniło życiem; w kilku małych, rodzinnych zakładach tłoczono oliwę z orzechów a w innych mielono kukurydzę na mąkę do przyrządzania polenty. Jeden z tych młynów jest czynny do dzisiaj, o czym świadczą festony kukurydzy suszącej się pod dachem na drewnianym krużganku. Na podwórkach i dziedzińcach nadal można zobaczyć ogromne młyńskie kamienie, ślady tej dawnej działalności. Wyglądało na to, że jest tam również cenione źródło wody pitnej, ponieważ na jednym z podwórek zastałam wielką ilość plastikowych kontenerów pełnych butelek wyglądających, jakby czekały na napełnienie. Strumień Perlo nie jest zbyt szeroki, ale bardzo wartki dzięki temu, że płynie z dość znacznej wysokości a do tego po drodze pokonuje liczne skalne progi.

Poszłam przed siebie ścieżką prowadzącą w górę jego biegu, wśród liściastego lasu porastającego zbocze góry, aż do miejsca, gdzie nurt rzeczki przegradzał uskok, bez wątpienia stworzony ludzkimi rękami celem wzmożenia naturalnej energii wody. Nieco dalej napotkałam resztki czegoś, co wyglądało jak fragment zrujnowanej lub nieukończonej tamy, długie, zardzewiałe, metalowe belki i niewielkie, betonowe platformy, otoczone balustradą. W tym miejscu ścieżka kończyła się definitywnie, poza tym zauważyłam napis ostrzegający, że jest to miejsce niebezpieczne, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć w drogę powrotną. Kiedy ponownie doszłam do osady, również i tym razem nie napotkałam nikogo, z kim można byłoby porozmawiać o dawnym życiu na jej terenie. Jedynymi ludźmi, których napotkałam, byli cudzoziemscy robotnicy o ciemnej karnacji, zajęci przy budowie domu, zapewne również oni nie mogli mi nic powiedzieć na interesujący mnie temat. W związku z tym, postanowiłam poszukać punktu widokowego, więc powędrowałam w stronę niewielkiego hotelu Il Perlo, położonego nad głębokim jarem przecinającym zbocze.


Za hotelem jest taras, skąd można podziwiać piękną panoramę, będącą celem mojej wycieczki. Naprawdę było na co popatrzeć; poniżej, jak na dłoni widać było cały półwysep, wzniesienie na cyplu, gdzie rozciągają się rozległe ogrody otaczające Willę Serbelloni oraz  trzy odnogi jeziora. Nieco bliżej znajdowały się zabudowania wszystkich frakcji, składających się na gminę Bellagio. Pejzaż był naprawdę niezapomniany, jezioro i otaczające je góry tonęły w błękicie, walczącym o lepsze ze świeżą zielenią przyrody, jeszcze nie zwarzonej letnimi upałami. Wyobrażam sobie zachwyt hotelowych gości, którzy mogli oglądać taki widok z okna swego pokoju o wschodzie słońca; pomyślałam też, że jest on z pewnością wart swojej ceny ( powyżej 100 euro za noc).

Po opuszczeniu hotelowego tarasu poszłam kawałek drogi pod górę, miałam bowiem pewien plan na dalszą wędrówkę, jednak po rozważeniu wszystkich za i przeciw, doszłam do wniosku, że mogę nie zdążyć na ostatni autobus, więc zmieniłam zamiary i zeszłam w dół, do frakcji Visgnola. Dotychczas nigdy nie byłam w tej części Bellagio, gdyż przewodniki niewiele mówią na jej temat; poza tym z racji swojego położenia, pozostaje ona nieco na uboczu bardziej uczęszczanych szlaków. Jednak we Włoszech jest mało miejsc, w których nie znajdziemy czegoś interesującego, więc i w Visgnoli napotkałam  kilka malowniczych zaułków z zabytkowymi, kamiennymi domkami, obszerne lavatoio (czyli dawną pralnię) przykryte dachem wspartym na eleganckich arkadach a jako swego rodzaju wisienkę na torcie, zabytkowe domostwo, w którym niegdyś u schyłku XVIII wieku, spędzali wakacje fizyk Aleksander Volta i Giuseppe Parini, poeta i myśliciel. Co ciekawe, gościł ich równie nieprzeciętny człowiek, Giacomo Rezia, wybitny lekarz owej epoki. Gospodarz domu  i Aleksander Volta byli profesorami uniwersytetu w Pavii, do tego urodzili się w tym samym roku - Volta w Como a Rezia w Menaggio, więc byli także rówieśnikami i krajanami. Tak się złożyło, że nawet zmarli mniej więcej w tym samym wieku (Volta odszedł z tego świata dwa lata później). Obydwaj naukowcy, podobnie jak starszy od nich o kilkanaście lat Giuseppe Parini, także będący znaczącą postacią swojej epoki, hołdowali ideałom Oświecenia; nic więc dziwnego, że właściciele trzech tak wybitnych umysłów i zbieżnych poglądów, znajdowali upodobanie w swoim towarzystwie.

Zastanawiałam się, jak wyglądały ich wspólne wakacje, czy może dyskutowali w szlafrokach przy porannej kawie a może chodzili na przechadzki tym samym szlakiem, jaki ja przemierzyłam tego dnia? O pobycie Volty i Pariniego w owym domu, dowiedziałam się z napisu na marmurowej tablicy pamiątkowej, jaką w 1902 roku na jednej ze ścian umieścił jego ówczesny właściciel, inżynier Barelli. Sam budynek jest dość spory, z dużym ogrodem na tyłach. Z zewnątrz wygląda na dość zniszczony, jednak prawdopodobnie w środku przedstawia się o wiele lepiej, sądząc z dobrze utrzymanej, obszernej sieni, gdzie na ścianie umieszczono kilka interesujących litografii. Co ciekawe,  we włoskich domostwach należących do naprawdę zasobnych ludzi, niejednokrotnie mogłam zobaczyć pięknie wyremontowane wnętrza, podczas gdy fasada na pierwszy rzut oka pozostawiała wiele do życzenia, dając raczej obraz ruiny finansowej, niż zamożności. Swego czasu, pewna osoba powiedziała mi, że często jest to celowy zabieg, z różnych powodów mający odwracać uwagę od rzeczywistej wartości majątku właścicieli. 


Z Visgnoli powędrowałam w stronę północnego krańca półwyspu; minęłam Willę Giulia i Oliviero, aż na koniec dotarłam do Pescallo i jego uroczego nabrzeża. Łódki nadal odpoczywały na kotwicach lub wyciągnięte na brzeg, czekając na prawdziwe rozpoczęcie sezonu. W szeroko otwartych oknach powiewały białe firanki a koty jak zwykle wylegiwały się na słońcu, nie zwracając uwagi na nielicznych przechodniów. Po krótkim odpoczynku w cieniu platanów, ruszyłam w górę salitą Serbelloni w kierunku centrum Bellagio. W miasteczku było jeszcze niewielu turystów, jednak właściciele sklepików szeroko otworzyli ich podwoje, czekając na potencjalnych klientów. Witryny zapełniły się rękodziełem i pamiątkami a w oszklonych gablotkach umieszczono kolorowe akwarele, przedstawiające różne zakątki Bellagio i sąsiednich miejscowości leżących nad jeziorem Como.

Lubiłam patrzeć na te obrazki, choć szczerze mówiąc, ich dość jadowite kolory i wysoka cena, skutecznie mnie powstrzymywały przed pomysłem zabrania jednej z nich do domu. Prawdę powiedziawszy, od zawsze mam  wrażenie, że tak zwane pamiątki wyglądają atrakcyjnie w sklepie, gdzie w pewnym sensie są częścią naturalnego środowiska, natomiast wyrwane z niego i przeniesione w nowe miejsce, często pasują do niego niczym przysłowiowy kwiatek do kożucha, więc zwykle dobrze się zastanawiam, zanim się zdecyduję na nabycie czegokolwiek. Jednak czasami trudno człowiekowi oprzeć się pomysłowi na podobne zakupy, więc zapewne z tego powodu w moich ulubionych sklepach "Mercato di usato" oferujących rzeczy z drugiej ręki, można było znaleźć wiele takich przedmiotów, wystawionych za parę groszy przez kogoś, kto zbyt późno doszedł do podobnego wniosku. Z natury jestem zapaloną szperaczką, więc często w  nich bywałam i wygrzebałam tam niejedną prawdziwą perełkę - przewodniki i albumy o sztuce niejednokrotnie bez najmniejszych śladów użycia, miedziane utensylia kuchenne, piękną ceramikę, pochodzącą z różnych regionów Włoch a nawet tradycyjne, sycylijskie marionetki. Takie sklepy są w Lombardii dość powszechne i cieszą się sporym zainteresowaniem wśród kolekcjonerów.

Z przyjemnością spacerowałam po Bellagio grzejącym się w blasku wiosennego, popołudniowego słońca, aż do chwili, gdy doszłam do wniosku, że pora myśleć o powrocie o domu. Cała wycieczka nie była zbyt wyczerpująca, w sumie zrobiłam nieco ponad sześć kilometrów, jednak wydawała mi się o wiele dłuższa. Prawdopodobnie działo się tak z tej przyczyny, że miejsca, jakie odwiedziłam, różniły się od siebie tak bardzo, iż stanowiły niemal odrębne  światy. Zielone pastwiska na zboczu, strumień ukryty w lesie, młyny, taras przy hotelu, tajemnicze zaułki Visgnoli, znane tylko jej mieszkańcom, urokliwe Pescallo i  Bellagio oczekujące na turystów z całego świata. Miejsca zupełnie odmienne a mimo to połączone w jedną całość, oferujące swoje uroki komuś, kto tak jak ja, zechce zadać sobie nieco trudu, żeby je odnaleźć i pokochać...

Osoby, które zechcą zobaczyć inne zdjęcia z tej wycieczki, zachęcam do obejrzenia ich w albumie

niedziela, 15 września 2013

Lombardia. Brunate i Faro Voltiano.



Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym  miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.



Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka, gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło. 



Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.



Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią,  później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.

Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście, dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie! Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę.



Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze.

Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów. 

Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie uchronił mnie przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę. 
Ale wróćmy do Brunate, spacer jego uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti.



Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.




Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają  niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.

sobota, 1 września 2012

Lombardia. Miasto Como.



W ostatnich postach pisałam o Świętych Górach w Varallo i Varese, następnym miejscem tego rodzaju, jakie niegdyś widziałam i o którym chciałabym napisać, jest Ossuccio leżące nad jeziorem Como. Jednak uprzednio należałoby (jak sądzę) wspomnieć o najważniejszej miejscowości tego regionu, czyli o Como - mieście. Śmiało można powiedzieć, że jest ono jedną z największych atrakcji w północnych Włoszech, choć właściwie trudno tworzyć w tym względzie jakieś rankingi, gdyż ten kraj cieszy się tak ogromną ilością miejsc wartych, aby je zobaczyć, że chyba  nie starczyłoby na to całego życia. 
Podczas mojego wieloletniego pobytu na terenie Lombardii większość wolnych dni poświęcałam na wędrówki i zwiedzanie; oczywiście widziałam małe co nieco, lecz nie ośmieliłabym się powiedzieć, że posiadłam naprawdę dobrą znajomość regionu i ciągle jest wiele miejsc, do których nie dotarłam z różnych powodów.

Oczywiście, miał na to wpływ również fakt, iż niektóre polubiłam tak bardzo, że nie mogłam się oprzeć chęci, aby odwiedzać je po wielokroć. Również Como było jednym z nich, tym bardziej, że  stało się dla mnie bazą wypadową wielu górskich wędrówek. Pisząc o jeziorze Como nie wspomniałam nic o mieście, ponieważ jest ono warte tego, aby mu poświęcić osobną notatkę. Niezbyt odległe od Mediolanu (godzina jazdy pociągiem lokalnym) pełni rolę swoistej bramy pomiędzy Równiną Padańską i Alpami. Do Szwajcarii jest stąd przysłowiowy rzut kamieniem zaś spoza łańcucha łagodnych stoków Prealp widać te właściwe Alpy, skalne, pokryte śniegiem olbrzymy z przepięknym masywem Monte Rosa na czele. Miasto leży w dolinie otwierającej się na jezioro, pomiędzy dwoma łańcuchami zielonych wzniesień. To położenie sprawia, że można oglądać jego panoramę zarówno z okolicznych wzgórz, jak i podczas rejsu statkiem lub łodzią. Wzdłuż brzegu jeziora biegnie kilkukilometrowy bulwar a spacer po nim również dostarcza niezapomnianych widoków. Como to spore i bardzo interesujące miasto. Posiada piękną starówkę, gdzie można podziwiać Katedrę - na pierwszy rzut oka skromniejszą niż mediolańska, która jednak po  dokładnym obejrzeniu zachwyca swoją elegancją i misternymi ornamentami. Jest bardzo wysmakowana architektonicznie i zdobi ją o wiele mniejsza ilość detali (co w moich oczach jest raczej zaletą niż wadą). Niedaleko Duomo można też zobaczyć romańską bazylikę San Fedele i również romański, przepiękny kościół San Abbondio z niezapomnianymi freskami pokrywającymi wnętrze absydy. Starsza część miasta ze swoimi malowniczymi uliczkami i przytulnymi placami zachęca do odpoczynku przy jednym z wielu  stolików, wystawionych na zewnątrz z okolicznych barów i kawiarni.



Mimo licznej rzeszy turystów miasto emanuje spokojem, nie ma tu tłumów ludzi na ulicach i rozgardiaszu, jaki spotyka się w Mediolanie. Como od stuleci ma ustaloną turystyczną markę i w związku z tym, jest tu wiele hoteli, również  bardzo ekskluzywnych. W samym centrum miasta znajduje się przystań dla statków, można też wynająć rower wodny lub motorówkę. 
Jednak podobnie jak w Wenecji, to co jest największą atrakcją, bywa też dużym utrapieniem... Nierzadko wody jeziora podnoszą się na tyle, iż zalewają ulicę wzdłuż bulwaru i sąsiadujący z przystanią centralny Plac Cavour. Pewnego lata miałam okazję widzieć miasto podczas takiego zalania; stało się to po wyjątkowo mokrej wiośnie, kiedy przez kilka tygodni deszcz padał prawie codziennie. W Como ludzie przemieszczali się po pomostach z desek a wejścia do okolicznych domów zabezpieczono workami z piaskiem.


Stali mieszkańcy biadali, turyści mieli dodatkową atrakcję a najwięcej zyskały kaczki i łabędzie, które szybko próbowały zasiedlić nowe tereny. Nie było to pierwsze zdarzenie tego typu, więc Zarząd Miasta podjął decyzję o rozpoczęciu budowy „Piccolo Mosè”, tamy na wzór tej, którą zaprojektowano dla Wenecji. Kiedy widziałam Como po raz ostatni ( w 2011 roku) oddano do użytku część poszerzonego nabrzeża a w pozostałej, zasłoniętej płotem z desek, nadal toczyły się  prace. 
W płocie umieszczono małe okienka, przez które można było zobaczyć, jak postępuje budowa. Po jej zakończeniu bulwar w centralnej części miasta zostanie poszerzony i nieco podniesiony co również ułatwi walkę z żywiołem ( w Biurze Informacji Turystycznej udostępniono wirtualny projekt całości).



Mimo oczywistych korzyści i tzw. siły wyższej, stojącej za tymi zmianami, było mi szkoda dawnego bulwaru z jego staroświeckim wdziękiem. Na szczęście, po rozbudowie podobno mają wrócić na swoje miejsce urocze, metalowe balustrady w stylu „Liberty” z motywem koła sterowego. Wzdłuż bulwaru, szczególnie po zachodniej stronie jeziora, znajduje się wiele pięknych, historycznych willi. Część z nich jest nadal własnością prywatną, w innych mieszczą się  biura i urzędy  Zarządu Miasta oraz Prowincji.  Bulwar kończy się w parku przylegającym do willi Olmo. Willa, bardzo okazała, z frontonem ozdobionym wspaniałą kolumnadą, zamyka panoramę lewej strony miasta. Obecnie jest ona miejscem reprezentacyjnych spotkań, zdarzeń kulturalnych oraz wystaw.



Patrząc z otaczającego ją parku, po drugiej stronie zatoki wśród parasolowatych pinii widzimy niewielką, lecz bardzo elegancką białą sylwetkę klasycystycznej willi Geno a przed nią fontannę tryskającą z wód jeziora (jeśli mam być szczera, kiedy funkcjonuje wygląda naprawdę pięknie, jednak wyłączona, zwłaszcza przy niskim stanie wody w jeziorze, robi wrażenie dość koszmarne, gdyż przypomina wielką beczkę pokrytą warstwą smoły). Za nimi rozciąga się wzgórze, na którym leży miejscowość Brunate. Można tam wjechać samochodem lecz są też inne sposoby, ambitny - pieszo korzystając z oznaczonego szlaku lub najbardziej ekscytujący, kolejką szynowo linową, działającą na zasadzie przeciwwagi (wagonik zjeżdżający w dół wciąga ten, który jedzie w górę). Kolejka powstała ponad sto lat temu, lecz nadal funkcjonuje bez zarzutu a dystans ok. 1 km pokonuje w ciągu niespełna siedmiu minut.


Wzgórze, po którym się przemieszcza od strony miasta ma bardzo stromy stok, więc podczas jazdy niejednej osobie trochę cierpnie skóra na myśl o ewentualnej awarii... Jednak gdy się podziwia widok, jaki nam oferuje, jedyne co może przyjść do głowy to wszystkim znane przysłowie o Neapolu, po zobaczeniu którego można spokojnie umrzeć...  W miarę jak kolejka wjeżdża na górę nasz wzrok ogarnia coraz większą przestrzeń, miasto w dole i panoramę jeziora z pobielonymi śniegiem masywami alpejskich trzy - i czterotysięczników na horyzoncie (oczywiście, jeśli mamy szczęście i powietrze jest dostatecznie przejrzyste). Tuż obok stacyjki w Brunate znajdują się dwa piękne, duże budynki. Kiedyś były to dobrze prosperujące hotele, obecnie  jeden z nich  przerobiono na apartamentowiec, zaś drugi, w którym niegdyś mieściło się również kasyno, jest zamknięty i niestety idzie w ruinę. Brunate jest nazywane balkonem Alp i rzeczywiście oferuje widok nie tylko na Alpy, ale również na lombardzką równinę oraz jej nieco wyżej położoną część zwaną Brianza z jeziorami Montorfano, Puisiano i Alserio.


Podobno w bardzo pogodny dzień można stąd  przez lunetę zobaczyć Mediolan a nawet Madonninę na dachu Dumo. Jednak jest to informacja, której nie mogę potwierdzić i jak sądzę, jest to dość trudne do realizacji, gdyż zwykle nad Mediolanem unosi się chmura smogu lub foschia a ponieważ leży on na południe od Como, dodatkowo oślepia nas rozproszone światło słoneczne. Brunate ma jeszcze inną atrakcję, jest to Faro Voltiano, wieża w kształcie latarni morskiej, wzniesiona dla upamiętnienia Aleksandra Volty. Ten wielki fizyk, powszechnie znany uczony i wynalazca, urodził się właśnie w Como, w miejscowej rodzinie, należącej do lombardzkiej arystokracji.  Z powodu wątłego zdrowia pierwsze lata życia spędził w Brunate, u swojej mamki (nota bene, początkowo uważano go za upośledzonego umysłowo, gdyż podobno nie mówił aż do piątego roku życia). Na kościele parafialnym w Brunate jest tablica upamiętniająca ten fakt, zaś w sąsiedniej uliczce znajduje się mały, bardzo skromny domek, w którym mieszkał mały Aleksander wraz ze swoją karmicielką i jej rodziną.  


Podobno to właśnie mąż owej kobiety, który był rzemieślnikiem wytwarzającym barometry, zaszczepił mu ciekawość do fizyki. W najwyższym punkcie wzgórza, ok. 2 km od stacji kolejki, znajduje się wieża widokowa, nazwana na cześć wielkiego uczonego jego imieniem.  Od wiosny do jesieni jest ona otwarta dla zwiedzających a z jej szczytu widać z jednej strony miasto Como, dużą część jeziora i wioski nieopodal włosko -szwajcarskiej granicy, zaś z drugiej  góry San Primo, Palanzone i Boletto w obszarze zwanym Triangolo Lariano, gdzie znajduje się  bardzo uczęszczany szlak turystyczny i kilka schronisk. Pokonując tę trasę na piechotę lub rowerem górskim można dotrzeć do Bellagio, miejscowości również cieszącej się wielką renomą. Samo "Faro" ma kształt ośmiobocznej latarni morskiej, która w sezonie turystycznym od zmierzchu do świtu emituje pulsującą wiązkę światła w kolorach włoskiej flagi.

Zdarzyło mi się widzieć ten piękny spektakl podczas wieczornego rejsu po jeziorze i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie! Mieszkańcy Como są bardzo dumni z Aleksandra Volty, swego wielkiego krajana; w mieście wzniesiono mu okazały pomnik, jest tu także interesujące muzeum poświęcone jego pamięci. Ma ono kształt antycznej rzymskiej świątyni a w jej wnętrzu można obejrzeć ekspozycję, na którą składają się plansze obrazujące życie i postęp prac uczonego, jak również ogromna ilość instrumentów z których korzystał. 
Są to eksponaty zarówno oryginalne, jak i zrekonstruowane, gdyż kilkadziesiąt lat temu część z nich uległa zniszczeniu podczas pożaru pawilonu wystawowego (przyczyną pożaru było podobno zwarcie instalacji elektrycznej). Ciekawostkę stanowi fakt, iż w muzeum nie ma sztucznego oświetlenia i w związku z tym, jest ono zamykane przed zapadnięciem zmroku. Aleksander Volta został pochowany w mauzoleum  w rodzinnej posiadłości nieopodal Como, w niewielkiej miejscowości Camnago - Volta.
Podczas moich wędrówek jeszcze niejednokrotnie natrafiłam na miejsca związane z Voltą. Również w Bellagio a także w bardziej na północ położonej miejscowości Gravedona, znalazłam tablice upamiętniające jego pobyt w zaprzyjaźnionych, arystokratycznych domach.
Inni wybitni ludzie związani z Como to dwaj Pliniusze - Starszy i Młodszy, doskonale znani miłośnikom historii starożytnej. Obydwaj urodzili się w rzymskiej osadzie Comum Novum (dzisiejsze Como), stąd też wiele miejsc, które tradycja wiąże z ich osobami nosi w swej nazwie przymiotnik „Plinio” lub  „Pliniana”.


Niegdyś okoliczna ludność nieźle żyła z hodowli jedwabników a samo Como przez długi czas było prężnym ośrodkiem jedwabnictwa; dziś miłośnicy ciekawostek związanych z włókiennictwem mogą obejrzeć w Como Muzeum Jedwabiu a w nim zapoznać się z procesem jego produkcji na przestrzeni dziejów oraz obejrzeć starsze i nowsze maszyny służące do tego celu. Również obecnie ta gałąź przemysłu jest tu kultywowana (choć na mniejszą skalę) a w sklepach można kupić piękny włoski jedwab; natomiast osoby lubiące polować na okazje zachęcam do pobuszowania na rynkowych straganach, gdzie można znaleźć tzw. resztki, czyli mniejsze i większe kupony tkanin jedwabnych i nie tylko.