Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monte Campo dei Fiori. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monte Campo dei Fiori. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 lutego 2013

Lombardia. Boarezzo, malowana wioska.



W poprzednim poście pisałam o maleńkiej Gannie, uroczej miejscowości zanurzonej w zieleni lasów porastających gminę Valganna, górzystą okolicę, leżącą wzdłuż drogi łączącej miejscowości Varese i Ponte Tresa. Jest to mała gmina składająca się z zaledwie czterech miejscowości, które w sumie liczą około 1700 mieszkańców. W jej obrębie znajdziemy dwa niewielkie jeziorka Ganna i Ghirla a na  południowym krańcu, w miejscowości Iduno, można podziwiać wspaniałe kaskady spływające ze skalnego nawisu. Atutem gminy jest przepiękna przyroda, jedynie w niewielkim stopniu skażona poprzez ludzkie działania. Jest tu także szczególny mikroklimat -  letnie upały mniej dają się we znaki (co jest dużą zaletą w dusznej i wilgotnej Lombardii) natomiast zimy są bardziej surowe, dzięki czemu mówi się o niej, że jest "małą Syberią w okolicy Varese".

Wycieczka do Valganny była jednym z moich ostatnich wypadów przed definitywnym powrotem do Polski. Ta historia właściwie zaczęła się dużo wcześniej, kiedy to wybrałam się  w okolice Varese, aby zobaczyć liczący sobie niemal dziesięć wieków romański klasztor w Voltorre. Lokalny pociąg przywiózł mnie wtedy do niewielkiej miejscowości Gavirate. Kiedy wysiadłam z pociągu, zobaczyłam tuż przed sobą tablicę Informacji Turystycznej, więc postanowiłam tam wstąpić żeby "zasięgnąć języka" i jak się później okazało, był to bardzo dobry pomysł, który w przyszłości
zaowocował wieloma interesującymi wyprawami. Przemiła pani z informacji przyjęła mnie z otwartymi ramionami a widząc mój ekwipunek łazika, prawdopodobnie doszła do wniosku, że zwiedzanie okolicy traktuję z należytą powagą i wprost zasypała mnie informacjami na temat klasztoru, do którego się wybierałam. W trakcie rozmowy oznajmiła mi, że ma coś, co może mnie zainteresować. Na chwilę zniknęła na zapleczu, gdzie z przepastnej szafy wydobyła mnóstwo materiałów promocyjnych. Były to różnego rodzaju mapy, przewodniki oraz ulotki. 

Wszystko pięknie wydane, w poręcznym formacie i do tego gratis. Podziękowałam z całego serca miłej pani, po czym z radością zapakowałam te skarby do plecaka. Ponieważ było tego mnóstwo, czekał mnie kilkukilometrowy spacer z dodatkowym obciążeniem, jednak warto było się potrudzić, gdyż dzięki tym materiałom zdobyłam wiele cennych informacji o okolicy Varese. Jak już pisałam wcześniej,  jest to bardzo piękny region Lombardii, położony na zachód od Como a od północy graniczący ze Szwajcarią. W obrębie prowincji znajdują się dwa duże jeziora: Maggiore oraz Lugano (lub Ceresio, jak je nazywają Włosi). Granica przebiega przez wody jezior, dzieląc je na część włoską i szwajcarską. Choć prowincja Varese  jest jedną z bogatszych i bardziej uprzemysłowionych, w dalszym ciągu zalicza się do najbardziej zalesionych. Są to przepiękne tereny z niewielkimi górami, (ok. 1000 - 1200 m n.p.m.) porośniętymi kasztanowo- bukowym lasem. Co do lasu kasztanowego - pamiętam, jak wiele, wiele lat temu, w jednym z opowiadań Iwaszkiewicza przeczytałam o takich lasach porastających Góry Harzu. Wtedy w swojej w naiwności sądziłam, że mówi on o kasztanach, jakie znamy z naszych parków.



Oczywiście, słyszałam też o kasztanach jadalnych, jednak nie sądziłam, że w tej części Europy rosną one w tak wielkiej ilości, jako całkowicie naturalna, dzika roślinność. Dopiero kiedy zamieszkałam w Północnych Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam las kasztanowców o jadalnych owocach, które w okresie wegetacji otulają zbocza gór swoim gęstym, zielonym płaszczem. Później, pod koniec września kolor liści zmienia się na brązowo- złoty, co sprawia, że jesień w lombardzkich górach to jeden z najbardziej malowniczych widoków. Już wcześniej, w innych postach, kilkakrotnie pisałam o tym, że okolica Varese do lat 50-tych XX wieku, stanowiła popularną mekkę turystyczną, zwłaszcza dla mieszkańców niezbyt odległego Mediolanu.

Jednak w późniejszych latach, kiedy Włosi zaczęli masowo jeździć nad morze i za granicę, mocno straciła na znaczeniu. Hotele się wyludniły a żyjący z turystyki mieszkańcy górskich wiosek masowo zaczęli je opuszczać.  Obecnie widać, że pomału coś się zmienia na lepsze - osoby, które tu pozostały, to często ludzie darzący ogromną miłością swój region, starający się kultywować jego tradycje lub tworzyć nowe; wspólnymi siłami organizują liczne festyny i zdarzenia kulturalne, promujące małe miejscowości. Wiele górskich domostw, zbudowanych dawno temu tradycyjną metodą z lokalnego kamienia i drewna, otrzymało nowe życie, dziś po niezbędnych remontach są wykorzystywane jako domy weekendowe i letnie. Wertując moje przewodniki, natrafiłam na informację o „malowanych wioskach”. Są one efektem wspaniałego przedsięwzięcia kulturalnego, jakie w prowincji Varese zainicjowano latach 50-60-tych XX w. Wtedy to po raz pierwszy zaproszono artystów - malarzy do niedalekiej miejscowości Arcumeggia, aby swoimi freskami ozdobili budynki tej niewielkiej, górskiej wioski.

Z tego co widziałam, malowanie na zewnętrznych ścianach domostw jest dość popularnym zwyczajem, takie freski spotyka się w wielu włoskich, szwajcarskich i austriackich miejscowościach. Tym razem jednak chodziło o zorganizowaną, celową akcję, mającą podnieść atrakcyjność regionu. Później również inne wioski poszły za przykładem Arcumeggii a ja dotarłam do jednej z nich, zwanej Boarezzo, leżącej w gminie Valganna, gdzie także zrealizowano taką permanentną wystawę pod gołym niebem. Boarezzo jest bardzo małą wioską, położoną na wysokości niemal 800 metrów nad poziomem morza a od Ganny dzieli ją odległość pięciu kilometrów. Część drogi, jak zwykle przebyłam pociągiem jadącym do Varese, później autobusem do Ganny a następnie poszłam pieszo, asfaltową drogą, biegnącą serpentyną po zalesionym zboczu góry. 

Spokojnie pokonywałam jej kolejne zakręty, aż doszłam do niewielkiej polany wśród drzew, gdzie wzniesiono pomnik upamiętniający mieszkańców wioski, poległych na wojennych frontach. Zatrzymałam się na chwilę, aby go dokładnie obejrzeć, gdyż interesują mnie podobne monumenty, jakie można spotkać w prawie każdej miejscowości i będące bardzo interesującym przyczynkiem do poznania lokalnej historii. Niebawem doszłam do pierwszych zabudowań w Boarezzo, które sprawiło na mnie wrażenie kompletnie wyludnionego. Zobaczyłam przed sobą szare, kamienne domki, parterowe lub z jednym piętrem, uliczki i podwórka wybrukowane "kocimi łbami" a w centrum wioski maleńki kościółek. Tam też napotkałam pierwsze freski. Inaczej je sobie wyobrażałam, gdyż sądziłam, że tak, jak to widziałam w innych miejscowościach, są one malowane wprost na tynku pokrywającym mur. Te w Boarezzo namalowano na specjalnie przygotowanych panelach; są one wykonane w stylach bardzo różniących się od siebie a za tematykę mają rzemiosło i życie na wsi. 
Oprócz tego cyklu, na murach domów widniały mniejsze panele, na nich przedstawiono wizerunki ptaków i zwierząt żyjących w regionie, co sprawiało wprost bajkowe wrażenie.

Muszę przyznać, że całe przedsięwzięcie (abstrahując od jego wartości artystycznej) wzbudziło mój szczery podziw. Znalezienie czegoś takiego w maleńkiej miejscowości zagubionej w górach, nie zdarza się codziennie! Chodziłam po wiosce oglądając oraz fotografując i coraz bardziej przepełniał mnie szacunek dla tej małej społeczności. W trakcie tego zwiedzania spotkałam zaledwie parę osób. Dwóch mężczyzn pracowało przy remoncie domu a nieco później wyszła do mnie starsza pani, która pokazała mi wnętrze kościółka. Podczas rozmowy dowiedziałam się, że jeden z malarzy (twórca cyklu ptaków i zwierząt) mieszka w wiosce na stałe. W ten sposób poznałam pana Mario Alioli, którego zastałam w budynku dawnej szkoły, gdzie prowadził wakacyjne zajęcia plastyczne z dziećmi w różnym wieku. Dzieciaki bez ograniczeń dawały upust swojej artystycznej fantazji a kilkoro z nich pomagało wykonać wizerunki motyli, które również miały się stać ozdobą wioski.

Szybko zawarliśmy znajomość i dowiedziałam się, że żadne z tych dzieci nie mieszka w Boarezzo na stałe. Jest to naprawdę bardzo mała miejscowość, licząca zaledwie czterdziestu czterech stałych mieszkańców. Więcej ludzi przebywa tu w lecie, gdyż przyjeżdżają, aby spędzić urlop lub weekend w swoich wakacyjnych domostwach. Później poznałam jeszcze kilka innych osób, między innymi panią Susannę, przewodniczącą Koła Przyjaciół Boarezzo oraz panią Ritę, żonę pana Mario. Pani Rita zaprosiła mnie do swego domu i przy kawie opowiedziała wiele interesujących historii. Moja rozmówczyni przypomniała mi pewną wiadomość, którą podawały dzienniki telewizyjne i prasa w 1995 roku, kiedy to po wielu latach ujemnego przyrostu naturalnego, urodziła się nowa mieszkanka, Giada. Od pani Rity dowiedziałam się też, iż poczyniono wstępnie pewne starania by Valganna znów stała się miejscem atrakcyjnego, czynnego wypoczynku. 

Bogactwem tego miejsca jest nie tylko piękna przyroda i wspaniały pejzaż z widokiem na niedalekie jezioro Lugano, są tu przede wszystkim ludzie, którzy chcą zrobić coś dla miejsca, gdzie żyją, żeby również ich egzystencja była dzięki temu piękniejsza, bardziej pełna i kolorowa. Kiedy opuściłam Boarezzo zrobiło mi się żal, że tak wielu pytań nie zadałam, mogłam przecież dowiedzieć się więcej o mieszkańcach, o tym jak i czym żyją... Może spowodował to natłok wrażeń, trudny do przetrawienia w tak krótkim czasie a może moja nieśmiałość połączona ze strachem przed posądzeniem o arogancję i wchodzenie z butami w ich sprawy?
Chodząc po tej uroczej miejscowości, byłam pod wielkim wrażeniem prezentowanych prac plastycznych i tych fragmentów życia, które niekiedy są już tylko historią... 
Niedaleko dawnej szkoły, na tyłach
kościółka, jest dawna pralnia publiczna, jaką można znaleźć w każdej włoskiej wiosce. Na jej ścianach szczytowych zobaczyłam dwa freski - po lewej, dziewczynka siedząca nad basenem w podobnej pralni, patrzy zamyślona na łódeczkę z papieru, zaś po prawej stara kobieta pierze bieliznę w takim samym basenie. Pomiędzy tymi wyobrażeniami znajdują się dwa kamienne koryta z wodą. To pierwsze, rzeczywiste i drugie, stworzone pędzlem malarza, są niczym strumień oddzielający dwie epoki i dwa bieguny istnienia...  Jest to najprostsza i najpiękniejsza alegoria ludzkiego życia, jaką zdarzyło mi się widzieć a jej autorem jest Pan Mario Alioli. Wszystkie freski w Boarezzo powstały w 1985 r w ramach przedsięwzięcia zainicjowanego przez maestro Alioli. Nadano mu  nazwę " Villaggio Artistico Giuseppe Grandi –Odoardo Tabacchi”  na cześć dwóch artystów urodzonych w pobliskiej Gannie. Wzięło w nim udział szesnastu artystów- malarzy, w tym także jego pomysłodawca. 

Wierna mojej zasadzie, aby (jeśli to możliwe) nie chodzić dwa razy ta samą trasą, postanowiłam zejść do Ganny starą mulatierą, jakiej używano zanim powstała nowa droga o asfaltowej nawierzchni. Ponieważ miałam jeszcze chwilę czasu, obejrzałam dawny hotel w Boarezzo i willę Chini. O ile ta ostatnia będąca wspaniałym przykładem stylu "liberty" jest nadal zamieszkana a nawet dzięki uprzejmości właściciela, czasami otwiera podwoje dla szerszej publiczności, to hotel w Boarezzo jest dziś w stanie opłakanym.


Niegdyś, podobnie jak Grand Hotel znajdujący się na Campo dei Fiori link był luksusowym przybytkiem, oferującym gościnę najbardziej wymagającym osobom a dziś straszy powybijanymi oknami i zapadającym się dachem... Od pani Rity dowiedziałam się, że w czasach swego prosperity dawał on możliwość niezłego zarobku mieszkańcom wioski, których w owym czasie było około ośmiuset osób. O ile Grand Hotel chyba bez trudu można by rewitalizować, to w Boarezzo zapewne wymagałoby to o wiele większych nakładów. Wiem, że są takie plany w związku z zamiarem stworzenia w okolicy wyciągu narciarskiego, więc trzymam kciuki za powodzenie tego przedsięwzięcia, gdyż serce mi się krajało na widok ruin zarastających pokrzywami, ukrytych w okazałych chaszczach, w jakie zamienił się niegdyś piękny ogród.  

Mimo całej sympatii dla narodu włoskiego, dziwi mnie i denerwuje, powszechna chęć do szpanowania zagranicznymi wojażami, rejsami na ogromnych wycieczkowcach i wakacjami w renomowanych nadmorskich miejscowościach. Pomijając fakt, że większość z nich kupuje się na kredyt, to niejednokrotnie słyszałam też narzekania, że te luksusy są przereklamowane a ludzie wracają do domu jeszcze bardziej zmęczeni. Nie raz rozmawiałam na ten temat ze znajomymi i przy okazji opowiadałam o wspaniałych miejscach na terenie Lombardii i Piemontu. Zawsze przy tym słyszałam zachwyty nad moją znajomością regionu, lecz nie wiem, czy udało mi się kogoś przekonać do idei spędzenia urlopu niedaleko od domu. Włosi z północy, zwłaszcza ci należący do młodego i średniego pokolenia, często żyją w ogromnym napięciu i w pogoni za wyższym standardem życia. Chyba z powodu wewnętrznego chaosu, wywołanego nieustanną presją, potrzebują silnych bodźców, których nie może im dać spokojny wypoczynek w znanej okolicy.

Ta ogromna zmiana wartości, kultury życia codziennego i obyczajów, jest tym bardziej widoczna na tle małych społeczności, które w dalszym ciągu starają się podtrzymywać szacunek dla dawnego stylu życia, nie odżegnując się jednak od zdobyczy nowoczesności. Podczas moich wędrówek spotkałam wielu takich ludzi i muszę powiedzieć, że zawsze były to kontakty ogromnie satysfakcjonujące, gdyż większość tych zupełnie przypadkowych osób nie tylko odnosiła się do mnie z ogromną sympatią, ale również udzielała mi  wyczerpujących informacji i cennych wskazówek. Zapewne było w tym dużo typowej, włoskiej otwartości i wrodzonej gościnności, jednak czasem nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że obecność kogoś obcego, kto nie szczędząc fatygi dociera do ich małej i po części zapomnianej miejscowości, była dla nich swego rodzaju dowartościowaniem i potwierdzeniem słuszności wyboru...


Więcej zdjęć Boarezzo można obejrzeć w albumie >

czwartek, 14 lutego 2013

Lombardia. Opactwo Ganna, romański zakątek w morzu zieloności.



Okolica leżąca na północ od Varese, to jeden z najpiękniejszych terenów w Lombardii. Uwagę przybysza zwraca przede wszystkim rozległe wzniesienie Campo dei Fiori, o czym pisałam przy innej okazji tutaj. Jest to teren górzysty, łańcuch zielonych Prealp rozciąga się pomiędzy jeziorami Maggiore i Lugano, przez które przebiega włosko - szwajcarska granica. To spokojna okolica, tutejsi ludzie cenią wysoko swój styl życia, daleki od wielkomiejskiego zgiełku a przede wszystkim czyste powietrze i wspaniałe lasy, porastające zbocza gór. Kiedyś było to miejsce, gdzie wielu mieszkańców Mediolanu przyjeżdżało na wypoczynek. W niewielkich wioskach zatopionych wśród bujnej zieleni powstały piękne wille, pensjonaty i hotele, oferujące gościom obsługę na najwyższym poziomie a tutejszej ludności liczne miejsca pracy. Jednak ogólny wzrost poziomu życia, zmiany we włoskiej obyczajowości i rozwój komunikacji spowodowały odpływ turystów, bezrobocie stałych mieszkańców oraz ich stopniową migrację do okolicznych miast oferujących zatrudnienie. Mimo to, nadal pozostało sporo osób, które do tego stopnia są przywiązane do tej  pięknej okolicy, że nie wahają się codziennie dojeżdżać do pracy w innych miejscowościach, w tym również na terenie Szwajcarii. Nie jest to zbyt duży wysiłek, zważywszy, że Varese i Lugano dzieli odległość około czterdziestu kilometrów a do przejścia granicznego w miasteczku Ponte Tresa jest ich niewiele ponad dwadzieścia. Pokonując tę trasę, mniej więcej w jej połowie dojeżdżamy do malutkiej Ganny.




Droga biegnie pomiędzy niewysokimi górami porośniętymi gęstym, liściastym lasem. Przejeżdżając przez tę miejscowość, widzimy zaledwie kilka domostw stojących bezpośrednio przy drodze, jednak ktoś, kto zatrzyma się w tu na dłużej nie pożałuje, gdyż w głębi znajduje się kilka bardzo malowniczych uliczek. Oprócz tego jest tu zabytek, którym szczyci się nie tylko to maleńkie miasteczko, ale również cały region, ba, całe Włochy. Jest to romańskie opactwo pod wezwaniem San Gemolo, zwane Badia di Ganna. Podanie głosi, że ów święty, który żył w X wieku, poniósł męczeńską śmierć z rąk rabusiów grasujących w okolicznych lasach. W miejscu jego pochówku powstało opactwo, zarządzane przez zakon benedyktynów. Klasztor wzniesiono na przełomie XI i XII wieku, jego zadaniem było udzielanie gościny i ochrony pielgrzymom wędrującym z północnej Europy do Rzymu. Jest to bardzo piękny kompleks budynków, ze wspaniałym, arkadowym dziedzińcem o masywnych, ceglanych kolumnach i kwadratową wieżą w najczystszym romańskim stylu. W niewielkim, trójnawowym kościele przechowywane są relikwie świętego, można tu też zobaczyć interesujące, gotyckie freski. Moją szczególną uwagę zwrócił ten, na którym jest wyobrażona Matka Boska Miłosierna.

Wizerunek przedstawia Madonnę unoszącą  poły  płaszcza, pod którym szukają schronienia grzesznicy. Fresk zrobił na mnie ogromne wrażenie, zarówno ze względu na piękną twarz Marii, jak i bardzo subtelne kolory oraz delikatny rysunek. Podobne wyobrażenia Madonny można zobaczyć również w innych miejscach, chyba najbardziej znany jest ten namalowany przez Piero della Francesca, znajdujący się w muzeum w Sansepolcro; inny, również bardzo piękny, pędzla Simone Martini jest ozdobą sieneńskiej Pinakoteki. 

Moje zdziwienie wzbudził  widok wielkiej, czarnej jamy w dolnej części malowidła, wyglądającej niczym wylot komina. Zastanawiałam się, czemu miał służyć ów otwór i jak to się stało, że zniszczono ten cenny XV wieczny fresk? Ponieważ w opactwie prowadzone są prace konserwatorskie, mam nadzieję, iż z biegiem czasu również i ta część muru zostanie naprawiona i doprowadzona do dawnej świetności.
Opactwo przez wiele stuleci było siedzibą zakonu benedyktynów i spełniało swą posługę prawie do końca XIX wieku. Mnisi nie tylko dawali schronienie podróżnym, zajmowali się również osuszaniem mokradeł w okolicy jezior Ganna i Ghirla oraz uprawą ziemi. Ta podwójna rola znalazła odbicie w architekturze opactwa, gdzie jest wyraźnie wyodrębniona część z zabudowaniami gospodarczymi, będąca niegdyś klasztorem, od tej, która służyła pielgrzymom. Choć w przeszłości wielokrotnie podejmowano tu prace konserwatorskie, z biegiem czasu opactwo zaczęło podupadać. Od 2000 roku jego właścicielem jest Prowincja Varese i w związku z tym, część  pomieszczeń  przeznaczono na cele świeckie i muzealne. Odbywają się tu wystawy, koncerty oraz przedstawienia teatralne w czym bardzo aktywnie uczestniczy miejscowe Koło Przyjaciół Opactwa Ganna. Jego członkowie nie żałują czasu i trudu, aby wypromować swoją miejscowość, pokazać to, co jest interesujące w jej przeszłości a także realizują nowe pomysły. Natomiast świątynia w dalszym ciągu spełnia swą funkcję religijną, jako kościół parafialny.

Oprócz tego wspaniałego zabytku Ganna ma także inne powody do dumy. W tej niewielkiej miejscowości, w połowie XIX stulecia urodzili się dwaj uznani artyści - Odoardo Tabacchi, zdolny rzeźbiarz, absolwent mediolańskiej Akademii Brera, twórca wielu pomników oraz Giuseppe Grandi, rzeźbiarz, malarz i rytownik. Nazwiska tych artystów upamiętnia inicjatywa podjęta w pobliskim Boarezzo, nosząca nazwę  "Villaggio Artistico G. Grandi, O. Tabacchi" o którym napiszę w następnym poście. W najstarszej części Ganny, zwanej Campobello, odkryłam kilka naprawdę ślicznych zakątków, w tym malutki placyk z pięknym, barokowym kościółkiem. Niestety, był on zamknięty, lecz  mogłam zajrzeć do wnętrza przez zakratowane okienko. Zaskoczył mnie widok fresków zdobiących jego ściany, gdyż widać było, że wyszły spod pędzla malarza o niepoślednim talencie. Nieco później, szperając w internecie, dowiedziałam się, że moja ocena była trafna, gdyż stworzył je Antonio Busca, którego prace można oglądać w kościele San Marco w Mediolanie oraz w kaplicach na Sacro Monte w Varese i  Orcie (link). W swoim czasie cieszył się on sporym uznaniem, jednak z powodu wola będącego skutkiem choroby tarczycy, musiał zrezygnować z uprawiania malarstwa naściennego.

Na małym placyku koło kościoła znalazłam dom, w którym urodził się Giuseppe Grandi. Na budynku umieszczono pamiątkową tablicę, a nieopodal stoi jego pomnik. Niestety, podczas pobytu w Gannie zabrakło mi czasu, aby poszukać także śladów Odoardo Tabacchi, który miał tu swą willę i gdzie podobno można zobaczyć gipsowe modele jego rzeźb. Zresztą całe miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego a w wąskich uliczkach nie spotkałam nikogo, kto mógłby mi udzielić informacji na ten temat...
Niejednokrotnie myślałam o tym, że warto byłoby ponownie udać się w te strony, tym bardziej, że jest tu kilka pięknych szlaków wycieczkowych. Jednak zawsze stawałam w obliczu trudnych wyborów, jakie mi się nasuwały w związku z ogromnym bogactwem podobnych, małych miejscowości, niespodziewanie odkrywających przed turystą swoje skarby. Tak się złożyło, że mimo chęci nigdy już nie wróciłam do Ganny, ani nie zobaczyłam jeszcze wielu innych miejsc, które  umieściłam na mojej liście. Ale cóż, życie niesie nam różne niespodzianki, więc może, kiedyś...


Więcej zdjęć z Ganny można zobaczyć pod linkiem>

środa, 29 sierpnia 2012

Lombardia. Varese. Campo dei Fiori i Santa Maria del Monte.



Varese to dość spore miasto, leżące u podnóża Prealp, na północ od Mediolanu i na zachód od Como. To ostatnie bez wątpienia góruje nad swoim sąsiadem przepięknym położeniem i bezpośrednim dostępem do jeziora, co sprawia, że kiedy przybywamy tam po raz pierwszy wita nas widok, którego nie da się zapomnieć. Leżące na równinie Varese na tym tle wypada dość blado, tym bardziej, że kiedy przybywamy pociągiem lub samochodem od strony południa, mijamy obrzeża miasta, które nie przedstawiają się zbyt atrakcyjnie.
 
Miejscowość zyskuje po bliższym zapoznaniu się z jej strukturą, gdyż jest tu nieduże, lecz pełne wdzięku centrum historyczne, wiele parków oraz pięknych, zabytkowych willi, ukrytych wśród drzew. Nieopodal Varese znajduje się dość spore jezioro o zalesionych brzegach, noszące tę samą nazwę co miejscowość i będące dla jej mieszkańców ulubionym miejscem rozrywek na łonie natury. Natomiast północna część miasta leży w bezpośrednim sąsiedztwie wydłużonego górskiego masywu porośniętego gęstym, mieszanym lasem, noszącego piękną nazwę Campo dei Fiori, czyli Pole Kwiatów. Wzniesienie ma ponad 1200 m n.p.m. i bywa częstym celem wycieczek, ponieważ jest tu wiele interesujących szlaków pieszych i rowerowych. Jednak obecnie temu miejscu daleko do dawnej świetności i popularności, jaką cieszyło się w pierwszej połowie XX wieku. Z tamtych czasów pozostały dwa niegdyś bardzo piękne budynki: Grand Hotel i restauracja "Belvedere" oraz ruiny górnej stacji kolejki linowej, która niegdyś przywoziła tu tłumy gości.

Zwłaszcza piękna bryła hotelu z daleka widoczna na zboczu góry przyciąga wzrok, lecz oglądana z bliska przedstawia iście żałosny widok, opuszczona i ze zdemolowanym wnętrzem. Ten niegdyś bardzo ekskluzywny hotel w czasie ostatniej wojny służył za szpital wojskowy, zaś po wojnie  kompletnie podupadł; obecnie jego jedyną funkcją użytkową jest służenie za bazę dla licznych anten i przekaźników telefonii komórkowej. Zdarzyło mi się go widzieć w całej krasie na starych pocztówkach z okresu poprzedzającego Wielką Wojnę, kiedy był miejscem bardzo eleganckim i (sądząc po strojach gości widocznych na zdjęciach) zatrzymywało się w nim najlepsze towarzystwo. Podobnie restauracja  "Belvedere"- niegdyś tętniąca życiem, dziś jest jedynie smutną, na wpół zrujnowaną budowlą, co sprawia bardzo nieprzyjemne wrażenie. Podobnie jak hotel ongiś była wspaniałym przykładem stylu "Liberty" a obydwa obiekty zaprojektował jego prekursor, wybitny architekt Giuseppe Sommaruga. Lecz Campo dei Fiori ma także inne atrakcje: centrum nauk przyrodniczych z obserwatorium astronomicznym oraz średniowieczny, dobrze zachowany fort w miejscowości Orino. Cały teren masywu jest rezerwatem przyrody, ze względu na specyficzną florę i faunę będącą pod ochroną. Choć w dalszym ciągu jest to miejsce dość licznie odwiedzane przez jednodniowych turystów, liczba gości przyjeżdżających na dłuższy wypoczynek drastycznie spadła w latach 60-tych, gdyż wraz ze wzrostem poziomu życia i rozwojem motoryzacji, Włosi zaczęli preferować nadmorskie plaże i zagraniczne wycieczki.

To przyczyniło się do powolnej degradacji zaplecza turystycznego w okolicy Varese, nad czym biada wielu miłośników tej pięknej okolicy. Lokalne władze tworzą liczne plany jego rewitalizacji, jednak podczas mojego dość długiego pobytu w Lombardii nie zauważyłam w tym względzie znaczących zmian na lepsze...
Na tym tle dużo lepiej przedstawia się sytuacja wpisanego na listę UNESCO sanktuarium Santa Maria del Monte, które leży na ponad pięciuset metrowym wzniesieniu u południowo - wschodniego krańca masywu. Byłam tam dwukrotnie, po raz pierwszy wiele lat temu, kiedy jeszcze nie miałam odwagi sama chodzić po górach a moja znajomość okolicy była niewielka. W związku z tym, postanowiłam wówczas skorzystać z miejskiego autobusu, który jak mi powiedziano, zawiezie mnie wprost na miejsce. Nie wiedziałam jednak, że aby rozpocząć wędrówkę zgodnie z założeniem twórców Sacro Monte należy wysiąść nieco wcześniej, na przystanku zwanym " Prima Capella" i nieświadoma różnicy pojechałam aż do końca linii, na sam szczyt wzniesienia. Kiedy przybyłam na miejsce, oczarował mnie widok, jaki roztoczył się przed moimi oczami. Z wysokości kilkuset metrów okolica Varese przedstawiała się doprawdy wspaniale a prześliczne, zielone wzniesienia Prealp przyciągały mój wzrok swoimi łagodnymi zboczami. Na ich  stokach i w dolinach leżały porozrzucane wśród lasów niewielkie, malownicze miejscowości. Gra słońca i cieni rzucanych przez wielkie, białe cumulusy zdawała się rzeźbić teren, niczym dłuto snycerza zagłębiające się w miękkim drewnie.

Zanim ruszyłam w stronę sanktuarium, dość długo stałam przy balustradzie otaczającej spory plac, przy którym znajdował się końcowy przystanek autobusu. Pierwszym obiektem jaki zobaczyłam, była piękna fontanna Mojżesza, swoim wytwornym kształtem zapowiadająca dalsze wspaniałości tego miejsca. Po pokonaniu schodów o kilkudziesięciu stopniach znalazłam się na placu za kościołem a tam ujrzałam piękną studnię, ozdobioną dwiema jońskimi kolumnami i znów zatrzymałam się na dość długą chwilę, aby popatrzeć na leżące poniżej Varese i niebieską taflę jeziora, widocznego po lewej stronie. Pierwszy kościół w tym miejscu wzniesiono na przełomie VIII i IX wieku, lecz później został on dwukrotnie przebudowany. Z pierwotnego założenia pozostała jedynie romańska krypta i fasada a jego dzisiejszy kształt zawdzięczamy architektowi Bartolomeo Gadio, pracującemu na zlecenie Galeazzo Marii Sforzy ( jego dziełem są liczne fortyfikacje, w tym również Castello Sforzesco w Mediolanie). Nieco później świątynię przyozdobiono w stylu barokowym, wtedy też dodano jej dzwonnicę, zaprojektowaną przez architekta Giuseppe Bernascone, zwanego Mancino, czyli "Leworęczny". W sumie cała ta mieszanka stworzyła może nieco niespójną, lecz bardzo wdzięczną całość. Świątynia jest raczej niewielka, ale bardzo pięknie ozdobiona freskami pędzla Mauro della Rovere, jednego z dwóch braci malarzy znanych pod przydomkiem Fiamminghini* oraz Francesco Bianchi i Giuseppe Baroffio.

Kiedy tam byłam, zarówno za pierwszym, jak i drugim razem w kościele modliła się spora grupa pielgrzymów, co ograniczało możliwość dokładnego obejrzenia wnętrza i zrobienia zdjęć. Za to na zewnątrz bez przeszkód mogłam się cieszyć widokiem, jaki miałam przed sobą, kiedy stanęłam na tarasie po drugiej stronie kościoła, przed jego głównym wejściem. Przede mną był masyw  Monte Campo dei Fiori i zielono - błękitna równina Lombardii z jeziorami Varese i Maggiore a tuż obok dachy ślicznego, niewielkiego miasteczka otaczającego sanktuarium. Na wzgórzu wzniesiono nie tylko kościół i klasztor, gdzie  mieszkają siostry zakonne, lecz również kilka pięknych domków, wille tonące w zieleni ogrodów, pensjonaty oraz restauracje. Miasteczko składa się z kilku uliczek i zaułków połączonych schodami pozwalającymi  pokonać różnicę poziomów, gdyż niewielkie kamieniczki zbudowano na tarasach leżących na dość stromym zboczu. Poniżej zaczyna się szeroka droga wybrukowana okrągłymi kamieniami, wiodąca zakosami w dół przez ok. 2 km; przy niej wzniesiono czternaście barokowych kaplic, odpowiadających tajemnicom różańca. Kaplice są dość obszerne o bardzo wysmakowanej architekturze, wszystkie one, podobnie jak dzwonnica kościoła, są dziełem Giuseppe Bernascone. Nie sposób nie zachwycić się ich wyjątkową urodą i tym, jak pięknie stapiają się z naturą. Niestety, trudno dokładnie ocenić ich wnętrza, gdyż zmyka je szyba (w której na dodatek odbija się światło) oraz metalowa siatka o niewielkich oczkach, co nie tylko praktycznie uniemożliwia robienie zdjęć, lecz również swobodne obejrzenie malowideł i posągów.


Jak sadzę, ma to swoje uzasadnienie w konieczności ochrony tych obiektów ( w większości odrestaurowanych w latach 80-tych) zarówno przed wpływem warunków atmosferycznych, jak i przed pospolitymi wandalami, których "popisy" a właściwie ich efekty, można zobaczyć w podobnych obiektach w niedalekiej Orcie. W związku z tym, nie miałam okazji aby należycie ocenić kunszt artystów, którzy zostawili tu swe dzieła, czego bardzo żałowałam, gdyż wśród nich są takie nazwiska jak Pier Francesco Mazzucchelli zwany Mozzarone, Carlo Francesco Nuvolone, Antonio Busca, Dionigi Bussola, Francesco Silva, czy Cristoforo Prestinari. Powyższe zabezpieczenia raczej nie przeszkadzają licznym pielgrzymom w modlitwie, jednak dla osób zainteresowanych również aspektem artystycznym, stanowią sporą przeszkodę. 

Pielgrzymi, jak już pisałam, przybywają do sanktuarium od kilkuset lat, zanim zbudowano pierwszy kościół było tu małe oratorium, wzniesione w IV wieku, kiedy biskupem Mediolanu był św. Ambroży, zaciekle zwalczający herezję ariańską. W owych czasach otaczano tu wielką czcią drewnianą figurę Czarnej Madonny,  do której pielgrzymowały rzesze ludzi. Z przekazów pisanych wiadomo, że XV w mieszkały tu siostry zakonne, opiekujące się sanktuarium i przybywającymi wiernymi. Szczególnym przykładem pobożności i cnót chrześcijańskich były dwie zakonnice, Katarzyna i Giuliana pochodzące z niedalekich miejscowości Pallanza i Busto, ogłoszone później błogosławionymi. Dzięki nim i ich towarzyszkom, nieopodal sanktuarium wzniesiono kilka kaplic. Jednak dopiero w XVII wieku dzięki protekcji kardynała, którego dziś znamy jako św. Karola Boromeusza, Sacro Monte w Varese otrzymało obecny kształt. Był to okres kontrreformacji i ówczesne duchowieństwo wzmogło starania o mocniejsze związanie wiernych z wiarą katolicką. Wspólne pielgrzymki i modły, w tym odmawianie różańca, miały stworzyć silną, katolicką wspólnotę. Dla narodu tak emocjonalnego i wrażliwego na piękno, jakim są Włosi, w pełnej pasji epoce, jaką był barok miało to zapewne ogromne znaczenie. Jednak mimo upływu czasu Sacro Monte nadal jest miejscem, gdzie ludzie przybywają, aby modlić się o pomoc w rozwiązaniu życiowych problemów i podziękować za doznane łaski.
 
Wielu wędruje w sporych, zorganizowanych grupach, śpiewając pieśni maryjne lub głośno odmawiając różaniec. Idą rodziny z dziećmi, młodsze i starsze małżeństwa a także grupki przyjaciół. Nie brak też takich, którzy pielgrzymują boso, zatopieni w samotnej modlitwie. Podobnie jak inne Święte Góry, Sacro Monte w Varese uchodzi za cudowne miejsce, gdzie skupia się tajemnicza energia Ziemi. Jest prawdą, że nie tylko posiada ono specyficzny klimat w powszechnym rozumieniu tego słowa, lecz również emanuje z niego ogromny spokój, dający poczucie oderwania od reszty świata. Powszechnie uważa się, że podobne obiekty wznoszono w miejscach uznanych za odpowiednie nie tylko ze względu na ich piękne położenie, ale również z powodu tajemniczej aury, której obecność potwierdza wiele osób. Zastanawiałam się, kto i w jaki sposób określał te właściwości? Być może, były to osoby, które jak brat Bernardino Caimi lub błogosławione Katarzyna i Giuliana, odczuwały tę nieokreśloną siłę zmysłami wyostrzonymi przez modlitwę i posty? Sadzę, że jest to najbardziej prawdopodobna teoria, gdyż używanie popularnych obecnie różdżek i wahadełek w owych czasach mogło raczej doprowadzić do wykluczenia z kościoła i surowej kary. 


Jak już pisałam, na Campo dei Fiori byłam dwukrotnie. Za drugim razem nie ograniczyłam się do wizyty w sanktuarium, lecz powędrowałam dalej, ścieżką prowadzącą w stronę wierzchołka góry. Po drodze obejrzałam dawne zabudowania hotelowe a następnie udałam się na jeden ze szczytów, zwany Monte Tre Croci, gdzie wzniesiono trzy okazałe krzyże. W dół, do sanktuarium zeszłam ścieżką, przy której umieszczono kamienie z tablicami, gdzie wyryto napisy upamiętniające żołnierzy wszystkich formacji włoskich wojsk. Po drodze napotkałam bardzo sympatyczną szkolną wycieczkę z opiekunami od których dowiedziałam się wielu interesujących szczegółów o tej okolicy.

* czyli Flamandowie, choć sami urodzili się we Włoszech to ich ojciec pochodził z Antwerpii (źródło -  Encyklopedia Treccani)

Więcej zdjęć>