Pokazywanie postów oznaczonych etykietą styl romański. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą styl romański. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 7 lutego 2016

Lombardia. Gravedona, Madonna del Tiglio - styl romański i relaks w błękicie.



Jednym z moich ostatnich wypadów we włoski plener była wycieczka do Gravedony, niewielkiej miejscowości położonej w północnej części jeziora Como, gdzie horyzont zamyka skalista ściana gór leżących nieopodal Chiavenny. Jeszcze dalej jest przełęcz Spluga, stanowiąca bramę pomiędzy Włochami i Szwajcarią, od której dzieli Gravedonę około sześćdziesięciu kilometrów. Jezioro w tym miejscu ma zupełnie inny charakter, niż część rozciągająca się pomiędzy Como i Bellagio. Nie zobaczymy tu mnóstwa wytwornych, letnich rezydencji, także miasteczka, mimo iż malownicze, nie oszałamiają swym urokiem tak bardzo, jak to ma miejsce w przypadku prześlicznej Varenny, Torno, czy Bellagio.


Tu okolica ma wygląd nieco surowy, klimat w zimie jest chłodniejszy a w lecie bardziej wietrzny. Dzięki tym silnie wiejącym wiatrom jest to prawdziwy raj dla osób uprawiających żeglarstwo, wind surfing i kite - surfing.
Statki, bez przerwy kursujące w południowo zachodniej części jeziora, tu zawijają rzadko co ma znaczenie dla bezpieczeństwa na wodzie, rzecz bardzo ważna tym bardziej, że wielu sportowców to nowicjusze, zdobywający pierwsze szlify w różnych szkółkach lub uczestniczący w kursach. Gravedona leży na wprost opactwa Piona, wspaniałego zabytku sztuki sakralnej, wzniesionego na przeciwległym brzegu jeziora, gdzie swego czasu byłam na wycieczce link. Za nim widać charakterystyczny zielony stożek Legnoncino i skalisty, trójgraniasty szczyt Monte Legnone, pięknej góry, której wierzchołek z racji wysokości (2610m)  nawet w cieplejszych miesiącach często pokrywa warstwa śniegu.


Jak już wspominałam pisząc o wycieczce do Piony z Como można tu dopłynąć statkiem typu "rapido" który co prawda zatrzymuje się rzadziej, lecz mimo to dystans pomiędzy tymi dwiema miejscowościami pokonuje w czasie ponad półtorej godziny, co sprawia, że cała wyprawa bardzo się przedłuża, bo przecież trzeba brać pod uwagę także podróż powrotną. Bezpośrednie rejsy odbywają się jedynie dwa razy dziennie, dość wcześnie rano i po południu, więc dla kogoś, kto tak jak ja miał jeszcze  do przebycia spory kawałek drogi do Como, zgranie wszystkich środków lokomocji było niemałym problemem. Poza tym nie lubiłam pływać takim statkiem, ponieważ faktycznie porusza się z prędkością godną swej nazwy i niemal cały czas mknie środkiem jeziora z szybkością błyskawicy, co w sumie nie jest zbyt atrakcyjne. Do tego na górnych, odkrytych pokładach strasznie wieje, więc jeśli ktoś dba o zdrowie lepiej usytuować się na jednej z dolnych kondygnacji i wyglądać przez okno, przez które siłą rzeczy widoczność jest dość ograniczona. Należy też mieć na uwadze kwestię ekonomiczną - bilet kosztuje dość sporo, nawet jak na włoskie realia. Dlatego też znalazłam rozwiązanie pośrednie, pojechałam do Gravedony autobusem a ze statku skorzystałam jedynie po to, aby przepłynąć na drugi brzeg, co pozwoliło mi zaoszczędzić sporo czasu, który w przeciwnym razie musiałabym spędzić na pokładzie. Oczekując na przeprawę do opactwa pobieżnie obejrzałam miasteczko, jednak zabrakło mi czasu, żeby odwiedzić jego najważniejszy zabytek, czyli leżący nieco na uboczu kompleks składający się z dwóch romańskich kościołów.


Co prawda, mogłam na niego popatrzeć płynąc do Piony i muszę powiedzieć, że ten widok bardzo mnie zafascynował. Zobaczyłam wtedy niewielki cypel a na nim wyniosłą, oktagonalną wieżę przykrytą niskim hełmem i masywne, szare bryły świątyń, wyłaniające się z pomiędzy zielonych platanów.
Po powrocie do domu przewertowałam moje przewodniki oraz zasoby internetu, dzięki czemu dowiedziałam się, że kościół z wyniosłą wieżą to Madonna del Tiglio, jedna z wielu romańskich świątyń, jakie można oglądać w okolicy jeziora Como. Leży ona nieco na uboczu Gravedony, w miejscu, które często jest nazywane Świętą Strefą, ponieważ z tego co wiadomo, od dawna było to miejsce kultu, zarówno za czasów pogańskich, jak i później, kiedy wprowadzono tu wiarę chrześcijańską.


Uważa się, że w V lub VI wieku powstało tu pierwsze chrześcijańskie baptysterium, którego resztki odkryto podczas prac restauracyjnych, przeprowadzonych w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jest nawet wzmianka na jego temat w niemieckich kronikach z Fuldy pochodząca z IX wieku, mówiąca o fresku przedstawiającym pokłon Trzech Króli, z którego przez dwa dni bił nieziemski blask. To pierwsze baptysterium prawdopodobnie uległo zniszczeniu; nie wykluczone, że z biegiem czasu uznano je za zbyt skromne, ponieważ w XII stuleciu zbudowano w tym miejscu kościół, jaki widzimy obecnie, chociaż z pewnym zastrzeżeniem - otóż jego charakterystyczna dzwonnica powstawała etapami; niższa część na bazie kwadratu sięga XIV wieku, natomiast część oktagonalną zakończono dopiero w wieku XVI. Być może, właśnie z tą powolną budową związana jest nazwa kościoła, gdyż na niedokończonej dzwonnicy miało wyrosnąć lipowe drzewko (tiglio to włoska nazwa lipy). Tak, czy inaczej, doszłam do wniosku, że z pewnością jest to miejsce bardzo interesujące dla kogoś, kto tak jak ja uwielbia romańskie kościoły, więc pewnego letniego dnia wybrałam się pociągiem do Como, aby ponownie wsiąść do autobusu zmierzającego w stronę Gravedony.

Jazda autobusem trwała dość długo, lecz jak zwykle była dla mnie atrakcją sama w sobie, ponieważ uwielbiałam te podróże ze względu na możliwość podziwiania przepięknej okolicy. Zwykle starałam się usiąść na pierwszym siedzeniu a jeśli było zajęte, wybierałam jakieś inne, znajdujące się przy oknie od strony jeziora, bo choć większość tych widoków znałam na pamięć, to nigdy mnie nie nużyły. Śmiało mogę rzec, że choć miejsca i pejzaż były te same, to nigdy nie wyglądały tak samo, gdyż zmieniały się w zależności od pory dnia i pogody.
Raz mogłam podziwiać jezioro i jego brzegi w oślepiającym blasku słońca rozświetlającego wszystkie kolory, innym razem była to szafirowa lub liliowa zasłona foschii, welon mgły, zacierający kontury albo powietrze ciężkie i pociemniałe od nadciągającej burzy. Kochałam ten pejzaż i te miejsca, były jedną z tych rzeczy, którymi karmiłam moją duszę podczas lat spędzonych z dala od wszystkiego, co zostawiłam wyjeżdżając z Polski... Niebieski autobus kołysał się pokonując kolejne zakręty a ja syciłam oczy tym widokiem, znów czułam się jak mała dziewczynka, która zakłada swoją ulubioną sukienkę w kropki i biegnie na łąkę odkrywać nowe światy...Kiedy dotarłam do przystanku na obrzeżach Gravedony i wyszłam z klimatyzowanego autobusu, okazało się, że na zewnątrz upał jest po prostu nie do zniesienia a powietrze wprost faluje nad rozgrzanym asfaltem; szybko pomaszerowałam w stronę brzegu jeziora w poszukiwaniu zarówno kościoła, jak i odrobiny chłodu, który mógł mi przynieść wiatr wiejący od wody.

Minęłam długi kamienny mur; Madonna del Tiglio ukazała mi się niespodziewanie i muszę powiedzieć, że ten widok był dla mnie sporym zaskoczeniem, gdyż bryła świątyni wydała mi się raczej nieduża w stosunku do dość masywnej, wyniosłej wieży i skojarzyła mi się z sylwetką żyrafy o wyciągniętej szyi. Mimo to, trudno było jej odmówić swoistej urody i elegancji. Wzniesiono ją z materiału dostępnego w okolicznych kamieniołomach; niemal czarnego kamienia z Olcio i białego marmuru z Muso, ułożonych w poprzeczne pasy. Architekt dla ozdoby dodał jej fryzy arkadowe, ciągnące się zarówno pod dachem głównego korpusu, jak i trzech absyd, z których dwie znajdują się po bokach, natomiast trzecia naprzeciwko głównego wejścia. Absydy zdobią delikatne, smukłe kolumny, w tych bocznych umieszczono także pojedyncze, okrągłe okna, natomiast w trzeciej, podobnie jak w głównym korpusie, przebito wąskie otwory okienne typu monofora. Patrząc na nie widzimy, jak grube są ściany jednak choć same okienka są niewielkie, dzięki temu, że od strony zewnętrznej rozszerzają się one niczym luneta, całość świątyni nabiera nieco lekkości.

Nad głównym wejściem dostrzeżemy takie pojedyncze okienko- kiedy patrzymy na nie z dołu, wydaje się, że jest to jedynie wąska szczelina; nad nim umieszczono marmurową rzeźbę w kształcie ludzkiej głowy a po jego obu stronach widnieją symboliczne płaskorzeźby, wyryte w białym marmurze. Uważa się, że głowa pochodzi ze starożytnej steli nagrobnej, natomiast płaskorzeźby prawdopodobnie zdobiły pierwotną świątynię. Górna, oktagonalna część wieży wygląda nieco mniej masywnie dzięki dużej ilości okien, w tym również dwu i trójdzielnych oraz fryzom, utworzonym z ukośnie ułożonych kamiennych bloczków i arkatur. Jak już wspomniałam, Madonna del Tiglio pełniła rolę baptysterium dla sąsiedniego  kościoła San Vicenzo, lecz w przeciwieństwie do innych budowli tego typu, wzniesionych na planie okręgu, zbudowano ją na planie kwadratu.
Wnętrze świątyni jest niezbyt duże i dość ciemne, gdyż wpada tam niewiele światła dziennego, jednak jej architektura robi wielkie wrażenie dzięki półokrągłym niszom i wnękom absyd oraz dwóm niewielkim krużgankom przeznaczonym dla kobiet, umieszczonych wysoko na ścianach bocznych. Niegdyś te wewnętrzne ściany zdobiły piękne freski a część z nich zachowała się do czasów nam współczesnych. Możemy tu zobaczyć malowidło przedstawiające pokłon Trzech Króli, które zastąpiło fresk wspomniany w  kronikach z Fuldy, Sąd Ostateczny i wizerunki świętych a w absydzie po lewej stronie, częściowo zniszczone malowidła naścienne, przedstawiające Madonnę z Dzieciątkiem, świętego Mikołaja z Bari oraz innego świętego, którego z braku atrybutów do tej pory nie zidentyfikowano.

Twarz i część korpusu Madonny uległa destrukcji, na ocalałym fragmencie możemy podziwiać jedynie jej dłonie i pięknie oddaną szatę. Muszę powiedzieć, że wszystkie te freski wzbudziły mój szczery zachwyt; wiele razy na łamach tego bloga pisałam o tym, że patrząc na podobne malowidła czuję swego rodzaju ponadczasową więź z ludźmi, którzy je stworzyli. Nie przeszkadzają mi widoczne  niedoskonałości, nie myślę o brakach warsztatowych, czy niedostatku talentu nieznanego mistrza; widzę w nich ponadczasowe świadectwo szlachetnego dążenia człowieka do pokonania własnych ograniczeń i wyrażenia tego, co niewyrażalne. Podziwiam w nich przemożną chęć przedstawienia za pomocą skromnych środków istoty wiary, poprzez tworzenie swego rodzaju katechizm dla niepiśmiennych, gdzie obraz zastępuje słowo, budzi wzruszenie i refleksję. Dla mnie też była to okazja do takiej refleksji; nie mogę powiedzieć, że dzieła sztuki, jakie można oglądać w kościołach z późniejszych epok nie dają mi powodów do podziwu, cenię je, jako wyraz kunsztu, jednak nie budzą one we mnie wzruszenia takiego, jakie jest moim udziałem w kościołach romańskich, gdzie architektura i sztuka pełnią rolę służebną a nie są celem same w sobie. Zdjęcia, jakie wtedy zrobiłam we wnętrzu świątyni nie są dobrej jakości, ponieważ światło nie było najlepsze a z uwagi na ochronę fresków wyłączyłam flesz; jednak mimo to, mam nadzieję, że przynajmniej częściowo dają wyobrażenie o ich dawnej wspaniałości.

W kościele znajduje się jeszcze jeden cenny zabytek - wielki krzyż, wyrzeźbiony w drewnie. Twarz Chrystusa i forma tego krzyża skojarzyły mi się z naszymi stylizowanymi  świątkami i w pierwszej chwili sądziłam, że jest to dzieło współczesne; byłam naprawdę zdziwiona, kiedy okazało się, że pochodzi on z XII wieku! Nie znalazłam informacji na ten temat, jednak mam wrażenie, że poddano go zaawansowanym zabiegom konserwatorskim a poprzeczna belka krzyża według mnie wręcz lśni nowością (ale mogę się mylić). Niestety, robione przeze mnie zdjęcie okazało się kompletnie nieudane, więc zamieszczam jedno z ogólnie dostępnych, jakie znalazłam w internetowej domenie publicznej.  
Drugą ze świątyń należących do opisywanego tu kompleksu jest kościół San VincenzoO wiele większy, został gruntownie przebudowany w XVII i XVIII wieku z tego okresu pochodzi również jego wystrój. W czasie tej restrukturyzacji dodano mu elegancki portyk i skrzydła boczne, gdzie mieszczą się dwa oratoria; dzięki temu powstał bardzo ładny dziedziniec otoczony krużgankiem. Z dawnego, wczesnochrześcijańskiego kościoła, jaki wzniesiono w XI wieku, pozostała piękna, rozległa krypta, poświęcona świętemu Antoniemu. Jest ona dostępna dla zwiedzających, więc mogłam tam podziwiać wspaniałe kolumny i posadzki, gdzie mimo upływu czasu i wielu stóp, które tamtędy przeszły, nadal widać motyw róży o siedmiu płatkach, wyryty ręką nieznanego artysty - kamieniarza. 
  
Cały ten kompleks wzniesiono w bardzo atrakcyjnym miejscu, są tu starannie utrzymane trawniki a piękne platany dają miły cień, tworząc przy tym wspaniałe tło dla kościołów. Nieopodal napotkałam ładny, barokowy budyneczek, który w pierwszej chwili wzięłam za kapliczkę, jednak okazało się, że jest to obudowane źródło z pojemną cysterną na wodę, co zapewne niegdyś dobrze służyło zdrożonym podróżnym. Tuż obok, pośrodku pięknej kępy drzew znalazłam też ciekawą w kształcie fontannę a na przyległym, niewielkim placu, okazały pomnik poświęcony pamięci żołnierzy pochodzących z Gravedony, którzy polegli na wojennych frontach.


Jak wspominałam, obydwa kościoły leżą niemal na skraju wody i jest stąd piękny widok na jezioro oraz otaczające je góry. Można go podziwiać siedząc w cieniu platanów, chłonąc błękit nieba zlewającego się z kolorem połyskliwych fal i zieleń Prealp, dające nawet w upalny dzień miłe  poczucie chłodu. Wszystkie lombardzkie jeziora są naprawdę przepiękne, dostarczają też mnóstwa wrażeń, lecz ten widok był jednym z najbardziej relaksujących, jakie zdarzyło mi się oglądać. Oczywiście nie ma tu mowy o żadnych rankingach, czy porównaniach, każde z nich oferuje coś innego i w zależności od naszych oczekiwań lub nastroju, możemy znaleźć w nich to "coś" co w danym momencie nas oczaruje i sprawi, że właśnie w tej chwili i w tym miejscu poczujemy się wspaniale. Czasem jest to oszołomienie na widok natłoku wspaniałości a innym razem poczucie, że przeżywamy miły moment dolce far niente, słodkiego nieróbstwa, kiedy odpoczywa nasze ciało i umysł, myśli płyną leniwie a oko ogarnia obraz jako całość, nie rejestrując nadmiaru szczegółów... Z takich chwil nie pamięta się detali, jedynie ogólne wrażenie doskonałego odprężenia, swego rodzaju trans, w którym chciałoby się pozostać na długo.


Niestety, każda wycieczka się kończy i moja też dobiegła kresu, przyszedł moment, kiedy należało pomyśleć o powrocie. Tym razem poszłam na przystanek w centrum miasta, aby jeszcze raz rzucić okiem na ładny bulwar i Palazzo Gallio, wielką willę, stojącą na skraju wody. Wybudowano ją  w XVI wieku dla kardynała Tolomeo Gallio, lecz właściciel nigdy w niej nie mieszkał, gdyż nie dożył jej ukończenia. Spadkobiercy kardynała nie byli nią zainteresowani, więc za panowania austriackiego ulokowano w niej szpital. W początkach XIX wieku willa przeszła w ręce prywatne a obecnie jest siedzibą Zrzeszenia Gmin Alto Lario. Wokół niej jest zabytkowy ogród pełen krzewów kamelii; to sprawia, że w okresie ich kwitnienia przybywa tam sporo ludzi, żeby podziwiać ten piękny spektakl natury. Szkoda, że nie starczyło mi czasu na obejrzenie pozostałych zabytków Gravedony, w tym niewielkiej, romańskiej świątyni pod wezwaniem SS Gusmeo e Matteo, wzniesionej w miejscu, gdzie za czasów Maksymiana zostali straceni i pochowani ci dwaj męczennicy. Żałowałam tym bardziej, że można tam zobaczyć ciekawe freski pędzla Gian Maura, młodszego z braci della Rovere, znanych pod przydomkiem Fiammenghini. Gdybym miała więcej czasu mogłabym też pójść do Peglio, górskiej wioski odległej o trzy kilometry od Gravedony; w tamtejszym kościele również są malowidła naścienne tego płodnego artysty, w tym autoportret a także wizerunki jego żony i dzieci, które umieścił pośród wielu innych postaci.


W okolicy jest też wiele ciekawych szlaków, którymi można powędrować w głąb gór, jednak dla mnie było to zbyt daleko aby planować jakieś dłuższe wycieczki, zważywszy, że sam dojazd do Como trwa około godziny a z Como do Gravedony półtorej, co w sumie dawało pięć godzin jazdy, nie licząc przesiadek. Z tego względu zwykle wybierałam górskie trasy położone bliżej domu, dzięki czemu mogłam przeznaczyć więcej czasu na wędrówkę sensu stricto. Jednak zdarzało się ( jak to było w przypadku Madonny del Tiglio, której oktagonalna wieża zafascynowała mnie tak bardzo) iż jakieś miejsce do tego stopnia zawładnęło moją wyobraźnią, że bez względu na odległość po prostu musiałam zobaczyć je z bliska....

Jak zwykle można zobaczyć więcej zdjęć  z Gravedony w albumie>

czwartek, 14 lutego 2013

Lombardia. Opactwo Ganna, romański zakątek w morzu zieloności.



Okolica leżąca na północ od Varese, to jeden z najpiękniejszych terenów w Lombardii. Uwagę przybysza zwraca przede wszystkim rozległe wzniesienie Campo dei Fiori, o czym pisałam przy innej okazji tutaj. Jest to teren górzysty, łańcuch zielonych Prealp rozciąga się pomiędzy jeziorami Maggiore i Lugano, przez które przebiega włosko - szwajcarska granica. To spokojna okolica, tutejsi ludzie cenią wysoko swój styl życia, daleki od wielkomiejskiego zgiełku a przede wszystkim czyste powietrze i wspaniałe lasy, porastające zbocza gór. Kiedyś było to miejsce, gdzie wielu mieszkańców Mediolanu przyjeżdżało na wypoczynek. W niewielkich wioskach zatopionych wśród bujnej zieleni powstały piękne wille, pensjonaty i hotele, oferujące gościom obsługę na najwyższym poziomie a tutejszej ludności liczne miejsca pracy. Jednak ogólny wzrost poziomu życia, zmiany we włoskiej obyczajowości i rozwój komunikacji spowodowały odpływ turystów, bezrobocie stałych mieszkańców oraz ich stopniową migrację do okolicznych miast oferujących zatrudnienie. Mimo to, nadal pozostało sporo osób, które do tego stopnia są przywiązane do tej  pięknej okolicy, że nie wahają się codziennie dojeżdżać do pracy w innych miejscowościach, w tym również na terenie Szwajcarii. Nie jest to zbyt duży wysiłek, zważywszy, że Varese i Lugano dzieli odległość około czterdziestu kilometrów a do przejścia granicznego w miasteczku Ponte Tresa jest ich niewiele ponad dwadzieścia. Pokonując tę trasę, mniej więcej w jej połowie dojeżdżamy do malutkiej Ganny.




Droga biegnie pomiędzy niewysokimi górami porośniętymi gęstym, liściastym lasem. Przejeżdżając przez tę miejscowość, widzimy zaledwie kilka domostw stojących bezpośrednio przy drodze, jednak ktoś, kto zatrzyma się w tu na dłużej nie pożałuje, gdyż w głębi znajduje się kilka bardzo malowniczych uliczek. Oprócz tego jest tu zabytek, którym szczyci się nie tylko to maleńkie miasteczko, ale również cały region, ba, całe Włochy. Jest to romańskie opactwo pod wezwaniem San Gemolo, zwane Badia di Ganna. Podanie głosi, że ów święty, który żył w X wieku, poniósł męczeńską śmierć z rąk rabusiów grasujących w okolicznych lasach. W miejscu jego pochówku powstało opactwo, zarządzane przez zakon benedyktynów. Klasztor wzniesiono na przełomie XI i XII wieku, jego zadaniem było udzielanie gościny i ochrony pielgrzymom wędrującym z północnej Europy do Rzymu. Jest to bardzo piękny kompleks budynków, ze wspaniałym, arkadowym dziedzińcem o masywnych, ceglanych kolumnach i kwadratową wieżą w najczystszym romańskim stylu. W niewielkim, trójnawowym kościele przechowywane są relikwie świętego, można tu też zobaczyć interesujące, gotyckie freski. Moją szczególną uwagę zwrócił ten, na którym jest wyobrażona Matka Boska Miłosierna.

Wizerunek przedstawia Madonnę unoszącą  poły  płaszcza, pod którym szukają schronienia grzesznicy. Fresk zrobił na mnie ogromne wrażenie, zarówno ze względu na piękną twarz Marii, jak i bardzo subtelne kolory oraz delikatny rysunek. Podobne wyobrażenia Madonny można zobaczyć również w innych miejscach, chyba najbardziej znany jest ten namalowany przez Piero della Francesca, znajdujący się w muzeum w Sansepolcro; inny, również bardzo piękny, pędzla Simone Martini jest ozdobą sieneńskiej Pinakoteki. 

Moje zdziwienie wzbudził  widok wielkiej, czarnej jamy w dolnej części malowidła, wyglądającej niczym wylot komina. Zastanawiałam się, czemu miał służyć ów otwór i jak to się stało, że zniszczono ten cenny XV wieczny fresk? Ponieważ w opactwie prowadzone są prace konserwatorskie, mam nadzieję, iż z biegiem czasu również i ta część muru zostanie naprawiona i doprowadzona do dawnej świetności.
Opactwo przez wiele stuleci było siedzibą zakonu benedyktynów i spełniało swą posługę prawie do końca XIX wieku. Mnisi nie tylko dawali schronienie podróżnym, zajmowali się również osuszaniem mokradeł w okolicy jezior Ganna i Ghirla oraz uprawą ziemi. Ta podwójna rola znalazła odbicie w architekturze opactwa, gdzie jest wyraźnie wyodrębniona część z zabudowaniami gospodarczymi, będąca niegdyś klasztorem, od tej, która służyła pielgrzymom. Choć w przeszłości wielokrotnie podejmowano tu prace konserwatorskie, z biegiem czasu opactwo zaczęło podupadać. Od 2000 roku jego właścicielem jest Prowincja Varese i w związku z tym, część  pomieszczeń  przeznaczono na cele świeckie i muzealne. Odbywają się tu wystawy, koncerty oraz przedstawienia teatralne w czym bardzo aktywnie uczestniczy miejscowe Koło Przyjaciół Opactwa Ganna. Jego członkowie nie żałują czasu i trudu, aby wypromować swoją miejscowość, pokazać to, co jest interesujące w jej przeszłości a także realizują nowe pomysły. Natomiast świątynia w dalszym ciągu spełnia swą funkcję religijną, jako kościół parafialny.

Oprócz tego wspaniałego zabytku Ganna ma także inne powody do dumy. W tej niewielkiej miejscowości, w połowie XIX stulecia urodzili się dwaj uznani artyści - Odoardo Tabacchi, zdolny rzeźbiarz, absolwent mediolańskiej Akademii Brera, twórca wielu pomników oraz Giuseppe Grandi, rzeźbiarz, malarz i rytownik. Nazwiska tych artystów upamiętnia inicjatywa podjęta w pobliskim Boarezzo, nosząca nazwę  "Villaggio Artistico G. Grandi, O. Tabacchi" o którym napiszę w następnym poście. W najstarszej części Ganny, zwanej Campobello, odkryłam kilka naprawdę ślicznych zakątków, w tym malutki placyk z pięknym, barokowym kościółkiem. Niestety, był on zamknięty, lecz  mogłam zajrzeć do wnętrza przez zakratowane okienko. Zaskoczył mnie widok fresków zdobiących jego ściany, gdyż widać było, że wyszły spod pędzla malarza o niepoślednim talencie. Nieco później, szperając w internecie, dowiedziałam się, że moja ocena była trafna, gdyż stworzył je Antonio Busca, którego prace można oglądać w kościele San Marco w Mediolanie oraz w kaplicach na Sacro Monte w Varese i  Orcie (link). W swoim czasie cieszył się on sporym uznaniem, jednak z powodu wola będącego skutkiem choroby tarczycy, musiał zrezygnować z uprawiania malarstwa naściennego.

Na małym placyku koło kościoła znalazłam dom, w którym urodził się Giuseppe Grandi. Na budynku umieszczono pamiątkową tablicę, a nieopodal stoi jego pomnik. Niestety, podczas pobytu w Gannie zabrakło mi czasu, aby poszukać także śladów Odoardo Tabacchi, który miał tu swą willę i gdzie podobno można zobaczyć gipsowe modele jego rzeźb. Zresztą całe miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego a w wąskich uliczkach nie spotkałam nikogo, kto mógłby mi udzielić informacji na ten temat...
Niejednokrotnie myślałam o tym, że warto byłoby ponownie udać się w te strony, tym bardziej, że jest tu kilka pięknych szlaków wycieczkowych. Jednak zawsze stawałam w obliczu trudnych wyborów, jakie mi się nasuwały w związku z ogromnym bogactwem podobnych, małych miejscowości, niespodziewanie odkrywających przed turystą swoje skarby. Tak się złożyło, że mimo chęci nigdy już nie wróciłam do Ganny, ani nie zobaczyłam jeszcze wielu innych miejsc, które  umieściłam na mojej liście. Ale cóż, życie niesie nam różne niespodzianki, więc może, kiedyś...


Więcej zdjęć z Ganny można zobaczyć pod linkiem>

sobota, 27 października 2012

Piemont. Orta, wyspa San Giulio i jej piękna bazylika.



Półwysep, na którym leży Orta, wybiega dość daleko w głąb jeziora, więc dzięki temu położona centralnie wyspa San Giulio, zdaje się być nieomal na wyciągnięcie ręki. Jest ona bardzo gęsto zabudowana; z nabrzeża w miasteczku możemy zobaczyć duży gmach klasztoru, szare mury bazyliki i wzniesione tuż nad wodą pałace z arkadowymi portykami oraz przybudówkami, gdzie bezpiecznie przybijają prywatne łodzie mieszkańców. Jest to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie mogłam oglądać, prawdziwy klejnot w koronie Północnych Włoch.


Z komunikacją publiczną pomiędzy między Ortą i wyspą nie ma problemu; w sezonie turystycznym co pół godziny kursują tu niewielkie stateczki, oprócz nich są też liczne motorówki, świadczące usługi przez cały rok. Rejs motorówką ma tę dodatkową zaletę, że okrąża ona wyspę, co pozwala na obejrzenie również jej zachodniego brzegu, niewidocznego z miasteczka. Stateczki i motorówki cumują w niewielkiej przystani znajdującej się u wejścia do bazyliki, więc natychmiast po wyjściu na ląd można rozpocząć zwiedzanie. Obecny kościół nie jest tym, który powstał za czasów św. Juliusza, jednak historycy uważają, że w legendzie o nim jest ziarno prawdy i całą pewnością była tam wcześniejsza budowla, prawdopodobnie wzniesiona na przełomie V i VI wieku. Panuje też opinia, iż  w czasach przed wprowadzeniem na tych ziemiach wiary chrześcijańskiej również było to  miejsce kultu; stąd prawdopodobnie wzięła się legenda mówiąca o walce Juliusza ze smokiem i wężami, symbolizującymi demony, za jakie chrześcijanie uważali pogańskich bogów. 


Prawdopodobnie pierwsza świątynia została zniszczona w trakcie oblężenia, kiedy to królowa Villa stawiła opór wojskom cesarza Ottona. W XII wieku w tym samym miejscu wzniesiono obecną bazylikę z szarego, ciosanego kamienia, zbudowaną na planie krzyża. Jej fasadę zdobią dwie niewysokie wieże a do trójnawowego, głównego korpusu przylega kwadratowa dzwonnica i trzy półokrągłe absydy. Podobnie jak inne włoskie budowle z tego okresu, jakie widziałam na  północy Włoch, jest ona skromna, wyważona i przyciąga wzrok swoimi szlachetnymi proporcjami. Niejednokrotnie też pisałam o tym, że mimo mojej szczerej admiracji i podziwu dla innych stylów, włoska  architektura sakralna z początku drugiego tysiąclecia jest mi szczególnie bliska.
Myślę, że dzieje się tak, ponieważ te budowle w doskonały sposób wtapiają się w otaczający je pejzaż i w pewnym sensie są nadal jego częścią, niczym "kość Ziemi" górski kamień, wydobyty z okolicznych kamieniołomów, z którego je zbudowano... Ich mocne mury i niewymyślna forma, przypominają o tym, iż ówczesne kościoły niejednokrotnie stawały się dla okolicznych mieszkańców schronieniem przed napaścią wroga i ważnym punktem oporu. 


Jednak nasze oko może się również cieszyć urokliwymi detalami, mówiącymi o pragnieniu budowniczych, aby tej surowej formie przydać wdzięku i lekkości. Chyba z tego pragnienia poczęły się ażurowe fryzy, ozdobne w formie okienka, małe ganki z kolumienkami o subtelnych kształtach; że nie wspomnę o pięknych portalach, gdzie w alegoryczny sposób przedstawiono wyznanie wiary, pod postacią scen wykutych w kamieniu ręką anonimowego mistrza. Niegdyś na wyspie znajdował się również ufortyfikowany zamek, jednak zburzono go w XIX wieku, aby na tym miejscu wznieść seminarium (dziś jest to klasztor sióstr benedyktynek). Jak już wspomniałam, cała wyspa jest gęsto zabudowana. Kościół i klasztor zajmują jej centralną część, natomiast wzdłuż brzegu wzniesiono piękne wille i pałace, które niegdyś były siedzibami biskupa Novary i kanoników kapituły. Całą wyspę można obejść wewnętrzną drogą na planie okręgu, zwaną " Drogą milczenia". 


Wzdłuż niej umieszczono liczne tabliczki a na nich w czterech językach (włoskim, angielskim, niemieckim i francuskim) są wypisane sentencje, wzywające do zajrzenia w głąb własnego "ja" i zastanowienia się nad sensem życia. W ciągu dnia, podczas pełni sezonu turystycznego, trudno tu o ciszę i niewiele osób zwraca uwagę na te napisy. Jednak wieczorem, kiedy fala turystów odpłynie na stały ląd, to miejsce staje się prawdziwą oazą spokoju. Siostry benedyktynki, obecne mieszkanki klasztoru, oprócz prac związanych z konserwacją zabytkowych tkanin, zajmują się malowaniem ikon i rękodziełem artystycznym. Prowadzą również dom dla osób chcących uczestniczyć w ćwiczeniach duchowych lub po prostu takich, które pragną oderwać się od swego codziennego życia i spędzić jakiś czas z dala od zgiełku współczesnej cywilizacji. 

Podczas letnich miesięcy między miasteczkiem i wyspą ustawicznie krążą statki oraz motorówki, więc zwykle  przebywa tu jednocześnie kilkadziesiąt osób i trudno o chwilę odosobnienia, również w bazylice. Kiedy byłam tam po raz pierwszy i wraz z dużą grupą zwiedzających weszłam do środka, oniemiałam na widok wspaniałych fresków pokrywających ściany, sklepienie oraz dwa rzędy potężnych kolumn. Wnętrze kościoła jest niejednorodne, gdyż jego wystrój tworzono na przestrzeni kilkuset lat. Ołtarz główny, malowidła naścienne centralnej nawy i obrazy w prezbiterium, wykonano w epoce baroku, natomiast freski w bocznych nawach a także na kolumnach, pochodzą z wcześniejszego okresu i powstawały na przestrzeni nieomal dwustu lat, od drugiej połowy XIII  do pierwszych dekad XV wieku. Przedstawiają one świętych cieszących się szczególnym nabożeństwem w tej okolicy, narodziny Jezusa oraz Madonnę z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych, zaś na sklepieniu widnieją wizerunki ewangelistów i doktorów kościoła. Nazwiska większości twórców poszły w niepamięć, dziś mówi się o nich, że byli malarzami z lokalnych pracowni, jakie istniały w owym czasie w niedalekiej Novarze. Historia wspomina o jednym z nich, Sperindio Cagnola, który był uczniem i naśladowcą Gaudenzio Ferrario, malarza mającego ogromny wkład w powstanie Sacro Monte w Varallo. 
 
Mimo iż nie weszli oni na stałe do podręczników historii sztuki, ich freski do dzisiaj czarują oglądających subtelnym rysunkiem i żywymi kolorami a nawet jeśli doświadczone oko krytyka dostrzeże w nich jakieś niedoskonałości, mają coś, co większość widzów chwyta za serce: wielki ładunek emocji i dążenie do przedstawienia nie idei, lecz istoty rzeczy. Ten aspekt sprawia, że również memu sercu bliższe są (być może niedoskonałe w swojej formie) freski zapomnianych mistrzów nieświadomie dążących do wyrażenia myśli, którą wiele wieków później wyartykułował Emmanuel Kant, niż platońskie dążenia Leonarda da Vinci... W głębi duszy  żywię przekonanie, że idea jest czymś niewyrażalnym i poza ludzką naturą, więc wszelkie starania w tym względzie są z góry skazane na porażkę i nie ma takiego geniuszu, który potrafiłby ją oddać. Natomiast ułomność, nierozerwalnie związana z ludzkim bytem, nie jest zaprzeczeniem istnienia owej idei a raczej jej świadectwem, tak jak ciemność zaświadcza o istnieniu światła... Być może, dlatego do mnie i moich emocji bardziej przemawia niedokończona Pieta Rondanini, niż skończona w swej piękności Pieta z watykańskiej bazyliki, chociaż obiektywnie rzecz biorąc uważam, że ta ostatnia to chyba najwspanialsze dzieło nie tylko Michała Anioła, lecz całej ludzkiej cywilizacji. Jednak na ogół pomiędzy sercem i rozumem panuje pewien rozdźwięk, który sprawia, że nasze preferencje chodzą swoimi drogami;  z tego powodu dla kochającej matki niezdarny obrazek narysowany ręką jej dziecka, ma większą wartość emocjonalną, niż portret Mony Lizy... 


Niejednokrotnie zdarzyło mi się widzieć wspaniałe obrazy malarzy, jednym tchem wymienianych w grupie najbardziej uznanych mistrzów; oglądałam je uważnie, starając się zanalizować ich artyzm i uczucia, jakie we mnie wzbudziły. Jednak nigdy nie miałam wrażenia, że to co widzę jest częścią mnie, tak bardzo, jak wtedy, gdy oglądałam freski zapomnianych mistrzów w małych, wiejskich kościółkach...W bazylice na wyspie można obejrzeć jeszcze jeden wspaniały przykład sztuki romańskiej, ambonę wykonaną z zielono -szarego serpentynitu, który wydobywa się w kamieniołomach na zachodnim brzegu jeziora Orta. Ambona jest imponująca, jej masywna bryła wspiera się na czterech smukłych kolumienkach a zdobią ją symboliczne sceny zwierzęce, obrazujące walkę dobra ze złem oraz wół, lew, orzeł i postać człowieka z księgą, wyobrażenia przypisane czterem ewangelistom. 

Pośród nich widnieje wizerunek mężczyzny okrytego płaszczem i opartego na mieczu, który jak się powszechnie uważa, przedstawia Giulielmo (Wilhelma) da Volpiano. Giulielmo urodził się na wyspie San Giulio w czasie, gdy była ona schronieniem królowej Villi, obleganej przez wojska cesarza Ottona. Jego ojcem był Roberto Volpiano, normański szlachcic (prawdopodobnie przez pewien okres również król Włoch), natomiast matka Perinzia, pochodziła z  longobardzkiej rodziny markizów d'Ivrea. Po zawarciu pokoju z królową Villą, cesarz wraz z żoną Adelajdą (nota bene, spokrewnioną z Perinzią) trzymał maleństwo do chrztu a dziecku na życzenie ojca chrzestnego nadano imię Wilhelm. W przyszłości stał się on jednym z najwybitniejszych przedstawicieli swojej epoki, wstąpił  do zakonu benedyktynów, gdzie pełnił funkcję opata, działał również jako wybitny artysta - architekt a przy tym aktywnie zajmował się muzyką. 
Przypisuje mu się czynny udział w reformie kluniackiej oraz powstanie czterdziestu kościołów i opactw na terenie Francji i Włoch, w tym opactwa San Michele u wybrzeży Normandii a także katedry w Dijon. Ze względu na swoje  zasługi dla kościoła i krzewienia wiary, jest uważany za świętego (choć nie został oficjalnie kanonizowany) a piemoncka diecezja Ivrea w dniu 1 stycznia obchodzi jego święto. W podziemiach bazyliki znajduje się  krypta, gdzie umieszczono doczesne szczątki św. Juliusza oraz ściętego księcia Mimulfa, o którym pisałam w poprzednim poście. Również przechadzka po wyspie (zwłaszcza, gdy nie ma tam zbyt wielu zwiedzających) jest niezapomnianym przeżyciem, gdyż daje nam okazję do podziwiania  jej pałaców pokrytych subtelnym sgraffito, rzeźbionych portali bram i balkonów z kutego żelaza. 

W takiej chwili możemy się zadumać nad przesłaniem zawartym na tabliczkach umieszczonych wzdłuż wąskiej uliczki lub jednym z zaułków zejść na brzeg, aby popatrzeć na niedalekie miasteczka i wzniesione na wysokiej skale sanktuarium Madonna del Sasso, widoczne po drugiej stronie wody. Gdy nadchodzi godzina odjazdu i wioząca nas motorówka zatacza krąg wokół wyspy, żegna nas niezapomniany widok jej roztańczonej sylwetki, odbijającej się w falującej tafli jeziora. Jak już pisałam, w Orcie i na wyspie byłam dwa razy. Za pierwszym razem czułam niedosyt wrażeń z powodu pośpiechu spowodowanego brakiem czasu oraz dużej ilości zwiedzających, jaką zastałam w miasteczku i na wyspie. Natomiast podczas drugiej wizyty, kiedy byłam tam razem z Martą, miałyśmy do dyspozycji cały dzień; dopisała nam pogoda, a ilość turystów chętnych do zwiedzania, ograniczyła się do kilku osób. Byłyśmy z tego bardzo zadowolone i pełne wrażeń w dobrym nastroju opuszczałyśmy to piękne miejsce. Ponieważ do Orty przyszłyśmy drogą południową wiodącą tuż nad jeziorem, postanowiłyśmy, że z powrotem na dworzec w Miasino pójdziemy północnym brzegiem, drogą panoramiczną, tą samą, którą przybyłam tam o raz pierwszy. Słońce chyliło się ku zachodowi i zrobiło się dość chłodno, więc gdy u wylotu drogi zauważyłyśmy niewielki pawilon z napisem "Bar delle Rose" postanowiłyśmy tam wstąpić na filiżankę czegoś ciepłego. 


Budynek co prawda nie miał w sobie wdzięku typowego włoskiego baru z jego miłym dla oka  wystrojem, raczej przypominał polski bar mleczny z lat 60-tych a metalowe stoliki i krzesełka nie grzeszyły przytulnością, za to kawa, jaką mi podała sympatyczna, starsza pani, była mocna i bardzo dobra. 
Marta poprosiła o gorącą czekoladę do picia, którą wybrała z okazałej książki, prawdziwego czekoladowego menu z opisami i zdjęciami torebek tego produktu, oferowanego w kilkudziesięciu smakach. Przygotowanie napoju trwało dość długo, jednak warto było poczekać, gdyż okazało się, że jest to najwspanialsza czekolada na świecie. Choć osobiście nie jestem wielbicielką pitnej czekolady, po posmakowaniu musiałam przyznać rację zachwyconej Marcie, że trudno o coś pyszniejszego. Ponieważ nie miałyśmy czasu, aby czekać na przygotowanie drugiej porcji, wypiłyśmy ją na spółkę;  ten słodki akcent był w tak pięknym dniu prawdziwą "wisienką na torcie". Po wyjściu na drogę kilkakrotnie spoglądałyśmy za siebie, aby jeszcze raz popatrzeć na dachy miasteczka i wyspę San Giulio, którą spowijała liliowa mgła. Po lewej stronie, w zachodzącym słońcu płonął pomarańczową barwą ośnieżony szczyt Monte Rosa, podczas gdy w dole, w coraz gęstszym cieniu, chowały się wille i sady leżące nad brzegiem jeziora.


Kiedy wyruszyłyśmy w podróż powrotną do Novary, zapadał zmrok. Prawie pusty pociąg mknął wzdłuż zbocza góry a poniżej jeszcze przez chwilę mogłyśmy oglądać srebrną taflę jeziora wśród ciemnych pasm lasu. Jego widok był ostatnim obrazem, jaki wywiozłyśmy z Orty...

Więcej zdjęć z Wyspy San Giulio i bazyliki jak zwykle można obejrzeć  tutaj >

wtorek, 15 maja 2012

Lombardia. Civate, opactwo San Pietro al Monte.



Jadąc drogą z Como do Lecco, po lewej stronie mijamy ciąg zielonych wzniesień, które stanowią pierwszy łańcuch Prealp. Jest tu wiele ciekawych miejsc i interesujących pieszych szlaków turystycznych. To pasmo często jest nazywane naturalnym balkonem Lombardii, ze względu na piękne widoki, roztaczające się z górskich szczytów w większości liczących ponad 1000 m n.p.m. W pobliżu Lecco znajdują się dwa z nich: Monte Cornizzolo i Monte Rai, tu też zaczynają się liczne ścieżki, prowadzące na okoliczne wzniesienia oddzielające płaską dolinę Padu od alpejskich olbrzymów.

W pogodne dni, Lombardia widziana z góry, wygląda bardzo pięknie. Błękitno -zielona, na ogół jest spowita leciutkim oparem wilgoci, sławetną lombardzką mgiełką, zwaną "foschia", która opalizuje w słońcu i sprawia, że okoliczne wzniesienia i miejscowości wyglądają niczym urocza fatamorgana. Na stoku Monte Cornizzolo znajduje się obiekt o niezwykłej wartości z punktu widzenia historii i architektury, romańska bazylika San Pietro al Monte. O jej istnieniu dowiedziałam się przez przypadek, kiedy pewnej jesieni wybrałam się do Cantu, małego miasteczka położonego w pobliżu Como, gdzie we frakcji zwanej Galliano, znajduje się jeden z najcenniejszych zabytków Lombardii, romański kościół San Vincenzo, bardzo piękna bazylika z cennymi freskami i stojącym obok baptysterium o kształcie rotundy. Podczas rozmowy z oprowadzającym mnie wolontariuszem dowiedziałam się, że w niedalekim Civate (a właściwie na stoku pobliskiej góry Monte Cornizzolo) znajduje się prawdziwa perła romańskiego stylu, kompleks noszący nazwę San Pietro al Monte. 


Bardzo mnie zainteresowała ta wiadomość a moją ciekawość podsyciła entuzjastyczna opowieść przewodnika, ponieważ jak już pisałam, styl romański jest mi szczególnie bliski. Podczas moich wędrówek miałam okazję zobaczyć wiele pięknych, tysiącletnich kościołów, gdyż Lombardia i sąsiednie Ticino już w VI w były kolebką mistrzów, którzy na przestrzeni kilkuset lat rozsławiali lombardzki styl nie tylko we Włoszech, lecz również w wielu krajach Północnej Europy. Stąd wywodzą się artyści i rzemieślnicy znani w historii sztuki, jako "magistri comacini"  "luganesi" i "antelami". Zadziwiającym zbiegiem okoliczności jest to, iż w małych miejscowościach położonych na zielonych wzniesieniach Valle d'Intelvi oraz w okolicy Como i Lugano, urodziło się tak wielu uzdolnionych kamieniarzy i architektów. To właśnie oni, tworząc wędrowne grupy, przemieszczające się po Europie z jednej wielkiej budowy na drugą, byli zaczątkiem późniejszych organizacji masońskich. 


Na wzniesionych przez siebie budowlach zostawiali swoisty podpis - wykutą w kamieniu różę o sześciu płatkach, starożytny symbol, niekiedy nazywany też "alpejskim słońcem". Kiedy nadeszła wiosna a wraz z nią czas sprzyjający wypadom w góry, wybrałam się lokalnym autobusem do Civate. Po ponad godzinnym marszu ścieżką prowadzącą na szczyt Monte Cornizzolo, dotarłam do  opactwa, leżącego na wysokości ponad 662 m n.p.m. Istotnie, mój informator miał stuprocentową rację zachęcając mnie do odwiedzenia tego miejsca. San Pietro al Monte to rzeczywiście przepiękny, imponujący zespół budynków, wykonanych z szarego, lokalnego kamienia. Z jego powstaniem wiąże się interesujący przekaz na pograniczu historii i legendy. Mówi on, iż w tym miejscu w roku 772 Adelchi (Adalgiso) syn Dezyderiusza, ostatniego króla Longobardów, w trakcie polowania został zraniony przez rozsierdzonego dzika.

Rany były na tyle poważne, że strapiony ojciec ślubował zbudować kaplicę w intencji ocalenia potomka. Adelchi istotnie wyzdrowiał, podobno za sprawą wody z miejscowego źródła, którą obmywano jego rany. Inna wersja legendy mówi, iż ścigany dzik wpadł do maleńkiej, górskiej kaplicy, którą opiekował się pewien mnich. Zwierzę schroniło się przy ołtarzu a ścigający je królewicz w tym momencie stracił wzrok, lecz podobno odzyskał go dzięki wodzie z cudownego źródła i modlitwie zakonnika. Po uzdrowieniu syna król Dezyderiusz przyjął wiarę chrześcijańską, dotrzymał też ślubowania i z jego rozkazu na stoku góry zbudowano kaplicę wotywną. W drugiej połowie IX wieku, na jej miejscu powstało obecne opactwo, które na przestrzeni następnych dwóch stuleci znacznie rozbudowano. Niestety, w XII wieku mnisi weszli w układy z wrogiem Mediolanu, Fryderykiem Barbarossą, co po zwycięstwie nad cesarzem stało się przyczyną ich wygnania. W kwitnącym niegdyś klasztorze zostało zaledwie kilku braci - pustelników a w XVI wieku opactwo przejął zakon oliwetanów. 

Kiedy Napoleon utworzył w Lombardii Republikę Cisalpińską, opustoszało ono definitywnie, jednak na szczęście nie popadło w kompletną ruinę a obecnie jest pod dobrą opieką. 
W okresie, kiedy  się tam wybrałam, wewnątrz świątyni trwały prace renowacyjne. Zważywszy na jej tysiącletnią, burzliwą historię i długie okresy opuszczenia, jest ona naprawdę bardzo dobrze zachowana. W znacznym stopniu odzyskała też swój pierwotny splendor, dzięki pracom konserwatorskim podjętym w 1927 roku i trwającym do dziś. Kompleks składa się z właściwego kościoła, przylegającego do niego budynku klasztornego i niewielkiego oratorium, pod wezwaniem San Benedetto. Interesujący jest fakt, iż budowli tak skonstruowanych we Włoszech praktycznie się nie spotyka, choć podobne opactwa można zobaczyć we Francji. Ma ono niezwykły, nietypowy kształt - kościół posiada tylko jedną nawę (w przeciwieństwie do większości  romańskich bazylik z reguły trójnawowych) i swego rodzaju atrium z monumentalnymi schodami. Wnętrze zdobią piękne, dobrze zachowane freski i wspaniałe cyborium, pod którym mieści się ołtarz. 


Z nawy kościelnej można zejść do podziemnej krypty, najstarszej części świątyni. Byłam pod ogromnym wrażeniem tej niezwykłej architektury, jak i wspaniale ozdobionego wnętrza. Wprost nie mogłam oderwać oczu od  fresku przedstawiającego Apokalipsę, na którym zasęp aniołów włóczniami spycha w otchłań Szatana, mającego postać ogromnego smoka. W jego centralnej części wyobrażono Chrystusa siedzącego na tronie, lecz z niewiadomych przyczyn czyjaś ręka usunęła część malowidła i w miejscu jego głowy widzimy jedynie szarą plamę tynku. O dziwo, podobny brak ma miejsce na fresku w oratorium, którego jednak nie widziałam, gdyż w czasie mojej wizyty było zamknięte z powodu toczących się prac. Mimo upływu czasu freski są bardzo dobrze zachowane, ich rysunek nadal jest wyraźny a kolory żywe.   

W okolicy Como, mimo obecności Longobardów, dość długo utrzymywały się wpływy Cesarstwa Wschodniego, co prawdopodobnie spowodowało stylistyczne podobieństwa pomiędzy mozaikami bizantyjskimi  i lombardzkimi freskami. Widzimy tu podobne hieratyczne pozy, postacie stojące ciasno jedna przy drugiej oraz ręce z otwartymi dłońmi wzniesione w  geście błogosławieństwa. W świątyni możemy też podziwiać wspaniałe kolumny pokryte stiukiem i ozdobione motywami roślinnymi, zadziwiające swoją delikatnością a także dwa wyobrażenia ze świata mitycznego: chimerę i gryfa. Umieszczono je na  płytach po obu stronach niewielkiego korytarzyka, prowadzącego do krypty. Stanowią one niezwykły kontrast z surowym, kamiennym wnętrzem kościoła, zarówno ze względu na subtelny rysunek przywodzący na myśl wschodnie arabeski, jak i delikatny kolor terakoty, w której je wykonano. Mimo swego odosobnionego położenia, San Pietro al Monte to miejsce nadal żywe i uczęszczane; ludzie przybywają tu zarówno od strony Civate, jak i drogą prowadzącą ze szczytu Monte Cornizzolo.



Obok kościoła jest rozległa łąka, gdzie można odpocząć podziwiając ten przepiękny kompleks, na tle skalistego grzbietu Monte Rai i soczystej zieleni lasu, porastającego dolne partie zbocza. Zabytek od 1975 roku ma swoją grupę wolontariuszy, która zajmuje się obsługą logistyczną, oprowadzaniem turystów, pomocą w pozyskiwaniu funduszy na prace konserwatorskie oraz opracowaniem i wydawaniem materiałów wizualnych.

Do wioski schodziłam w towarzystwie jednego z tych niezwykłych ludzi. Nawiązaliśmy bardzo sympatyczną rozmowę a przy tej okazji ów pan opowiedział mi historię powstania  koła "Przyjaciół San Pietro al Monte". Usłyszałam wtedy zdanie, które chyba zapamiętam na zawsze.

"Proszę pani, ten kościół stoi tysiąc lat, dlatego my musimy zrobić wszystko, żeby stał nadal".


Niestety, ostatni rok przyniósł realne zagrożenie, nie tylko dla środowiska naturalnego Monte Cornizzolo, lecz także dla samego opactwa. Otóż międzynarodowa spółka "Holcim" mająca jeden ze swych zakładów w niedalekim Merate, snuje projekty pozyskiwania surowca do produkcji cementu w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Planuje się stworzenie tunelu i wydobywanie kruszywa z wnętrza góry w odległości ok 400 metrów od tego zabytku! Ten pomysł spotkał się z dużym sprzeciwem lokalnych władz i mieszkańców okolicy, co pozwala mieć nadzieję, że tym razem rozsądek, szacunek dla historii oraz dorobku kulturalnego Lombardii, przeważą nad żądzą pieniądza.

P.S. Jak pisałam, ta sprawa bardzo mi leżała na sercu, więc nawet po powrocie do Polski, co jakiś czas śledziłam doniesienia na ten temat, zamieszczane we włoskim internecie. Obecnie wszystko wskazuje na to, że opór społeczny, który przerodził się w wieloletnią batalię na argumenty, przeważył szalę i spółka Holcim ostatecznie zrezygnowała ze swego pomysłu.

Więcej zdjęć  w albumie >