Postanowiłam, że po krótkim przerywniku, kiedy pisałam posty o Ostródzie, niebawem znów powrócę do włoskich tematów, jednak zanim to się stanie, chcę się podzielić wspomnieniami z krótkiej wycieczki do Szwecji. Osoby, które częściej do mnie zaglądają, zapewne wiedzą o tym, że moja córka Marta jest morsem i od lat praktykuje zimowe kąpiele.
Morsów w naszym kraju jest dość sporo - oprócz pojedynczych "wolnych elektronów" ich duża część jest zrzeszona w lokalnych klubach i kąpie się w grupie. Bardzo aktywne jest Stowarzyszenie Morsów Gdyńskich, które co roku dla wszystkich chętnych z całej Polski organizuje zbiorowy wyjazd do Szwecji. Te wycieczki odbywają się na pokładzie promu Stena Line kursującego pomiędzy Gdynią i Karlskroną, choć czasem wyborem są nieco bardziej odległe skandynawskie porty. Jest to cykliczna impreza pod nazwą, jakiej użyłam w tytule posta, czyli "Zimowe szlaki Szwecji".
Stena Line w swojej ofercie ma różne propozycje wycieczek, lecz dla morsów jest przeznaczony ten specjalny projekt, bo oprócz zwiedzania przewiduje gwóźdź programu, czyli kąpiel w lodowatych wodach Bałtyku. Ponieważ jest wiele osób, które co roku biorą udział w tej imprezie, plan zwiedzania za każdym razem jest inny.
Swego czasu Marta była na takim wyjeździe i wróciła bardzo zadowolona, nie tylko dlatego, że pływała wśród kawałków lodowej kry, gdyż zima w Szwecji owego roku była bardzo śnieżna i mroźna. Równie atrakcyjnie przedstawiała się propozycja zobaczenia ślicznego, pełnego zabytków miasteczka Kalmar i przejazdu na wyspę Olandię po sześciokilometrowym moście łączącym ją ze stałym lądem.
W następnym roku, oprócz rejsu do Karlskrony i kąpieli w wodach Bałtyku, program przewidywał zwiedzanie kilku ciekawych zabytków w nadmorskim regionie Blekinge.
Ponieważ morsy mają możliwość zabrania ze sobą osoby towarzyszącej, skorzystałam z zaproszenia córki i postanowiłam zobaczyć kawałek Skandynawii, bo chociaż oprócz Estonii byłam we wszystkich krajach na południowym brzegu naszego morza, to brzeg północny był mi zupełnie nieznany. Z Gdyni do Karlskrony wypłynęliśmy wieczorem, cały rejs trwał dwanaście godzin, więc noc minęła nam w kajucie na promie. Po zaokrętowaniu pilotka opiekująca się naszą grupą przedstawiła nam wszystkie szczegóły wycieczki; przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że o świcie, mniej więcej dwie godziny przed przybyciem do portu, będziemy mijać archipelag wysp i wysepek szkierowych, jakimi jest usiane całe wybrzeże Szwecji.
Dodam tu jeszcze pewną ciekawostkę, otóż te przybrzeżne wyspy są tak liczne, że stanowią największy archipelag na świecie. Oczywiście była to ogromnie fascynująca perspektywa, mimo że prom do Karlskrony na swej trasie mija jedynie jego niewielki wycinek. Ponieważ obudziłyśmy się wystarczająco wcześnie, miałyśmy okazję obejrzeć ten przepiękny i jedyny w swoim rodzaju widok.
Chociaż słońce jeszcze nie wzeszło, na tle stalowo-szarego lustra wody z półmroku kolejno wyłaniały się wyspy różnej wielkości. Niektóre z nich były na tyle okazałe, że pośród porastających je drzew migotały światełka osad i wiosek, a innym razem był to niewielki skrawek lądu z czarną ścianą lasu i pojedynczym domkiem o jednym oświetlonym okienku. Ten nostalgiczny widok mimo woli kazał myśleć o tym, że być może w tym momencie ktoś wygląda przez to okno i patrzy na nasz przepływający prom, pijąc pierwszą poranną kawę...
Widziałyśmy maleńkie wysepki, gdzie stał pojedynczy, najwyraźniej opuszczony budynek zajmujący niemal całą powierzchnię, lub idąca w ruinę dawna stawa w kształcie wiatraka. Inne były zaledwie skałą wyrastającą pośród fal albo dużą, trawiastą kępą, gdzie umieszczono ostrzegawczą sygnaturę. Oczywiście przedświt nie był odpowiednią porą dnia do amatorskiego fotografowania, więc ten urzekający widok został jedynie w naszej pamięci.










Po przybyciu do Karlskrony (okazało się, że jest nas całkiem sporo, bo zajęliśmy aż pięć autokarów), całą wycieczkę podzielono na mniejsze grupy, przy czym każda miała oddzielnego przewodnika – pilota mówiącego po polsku i po szwedzku. Autokarami pojechaliśmy drogą przecinającą prowincję Blekinge w kierunku miejscowości Karlshamn, leżącej u nasady półwyspu Stärnö. Półwysep jest popularnym miejscem wypoczynku, o czym świadczył widok obszernej mariny z wieloma stanowiskami dla jachtów i żaglówek. O tej porze roku świeciła ona pustkami, a jednostki zbyt duże, by na zimę transportować je w głąb lądu, stały pod plandekami na placu nieopodal nabrzeża.
Część półwyspu wraz z leżącą nieopodal szkierową wysepką Boön tworzy rezerwat przyrody, który można zwiedzać przemieszczając się po wytyczonych szlakach. Na wyspę, będącą pierwszym etapem naszego zwiedzania, przeszliśmy na piechotę po długiej grobli, stanowiącej łącznik ze stałym lądem. Rezerwat prezentuje typowy przykład krajobrazu polodowcowego, jaki można zobaczyć u wybrzeży Skandynawii. Mogliśmy tam oglądać ogromne połacie płaskich skał tworzących rdzeń wyspy, obmywanych przez morskie fale, i mnóstwo głazów porozrzucanych na jej powierzchni, które niegdyś przywlókł tu wędrujący lodowiec. Wysepkę porasta dość uboga roślinność; drzewostan to przede wszystkim smukłe, delikatne brzozy i okazałe sosny o fantazyjnie poskręcanych gałęziach.
W tej scenerii bardzo malowniczo wyglądało dolne piętro roślinności; pośród szarych i różowawych granitowych głazów zalegających na brzegu uwagę zwracały łachy brązowego morszczynu, wyrzucone przez zimowe sztormy. W szczelinach skał rosły kępy wysokiej, szorstkiej trawy, o tej porze roku obumarłej i zrudziałej, lecz – jak widać – nieźle sobie radzącej z obecnością słonej, morskiej wody.
Natomiast wnętrze wysepki uderzało zielonym kolorem poszycia, tu królowały śliczne karłowate paprocie o wzniesionych listkach, szare i srebrne porosty oraz grube poduchy mchu w szmaragdowym kolorze. Ponieważ był koniec lutego, cała okolica wyglądała dość smętnie, tym bardziej że niebo było zachmurzone, nigdzie nie było ani grama śniegu, a pogoda przypominała polski listopad. Mimo wszystko ten pejzaż miał sporo uroku ze swoimi stonowanymi kolorami i szarosrebrną taflą spokojnego morza, jednak przyznam, że jadąc w lutym do Szwecji, liczyłam na prawdziwie zimowe widoki.
Niewielka wyspa Boön (jej obwód wynosi 3 km) jest nie tylko rezerwatem przyrody, lecz również świadectwem militarnej historii Szwecji. Znajdziemy tu pozostałości linii obronnej w postaci bunkrów z ubiegłego stulecia, a także resztki cmentarza wojennego używanego od XVII do XIX wieku, gdzie grzebano żołnierzy, którzy zginęli podczas walk w obronie wybrzeża.
Obeszliśmy całą wyspę dookoła, po czym wróciliśmy do autokaru, a ten zawiózł nas na rozległą, trawiastą plażę, gdzie miała odbyć się kąpiel morsów. Organizatorzy wycieczki zadbali o wszystko, był również namiot z logo armatora, gdzie z termosów serwowano kawę i herbatę. Asekuracją zajmowało się trzech ratowników – dwóch w kajakach i trzeci, ubrany w wodoodporny kombinezon, gdyż podczas trwania kąpieli pilnował bezpieczeństwa morsów, brodząc w wodzie.
Tego dnia temperatura powietrza wynosiła 5,7 stopnia Celsjusza, natomiast wody 5,8 stopnia. Wszystkie morsy po rozgrzewce rzuciły się w niemal granatowe fale, by brodzić i pływać, jedni wytrzymywali w wodzie krócej, inni dłużej, jednak mimo przejmującego zimna obyło się bez żadnych incydentów. Po upływie wyznaczonego czasu ratownik gwizdkiem obwieścił koniec kąpieli, więc nawet tak wytrwałe jednostki jak Marta i jej podobni (ostatnie zdjęcie poniżej) musiały wyjść na brzeg. W ten sposób dokonał się najważniejszy punkt programu, a kiedy wszyscy na powrót ubrali się i pokrzepili gorącymi napojami, wsiedliśmy do autokarów, by wyruszyć na dalsze zwiedzanie.
Nasza przewodniczka, młoda, bardzo sympatyczna dziewczyna, opowiadała nam różne ciekawostki, między innymi dowiedzieliśmy się, dlaczego szwedzkie domy od kilku stuleci są malowane na czerwono. Jest to tradycja sięgająca XVI wieku, kiedy skandynawscy rybacy z braku farby nasączali zewnętrzne drewniane ściany domów mazidłem z tłuszczu i krwi wielorybów. W późniejszych wiekach do użycia weszła farba na bazie oleju z dodatkiem pyłu pozyskanego podczas obróbki miedzi, co – jak się okazało – jest świetnym środkiem konserwującym. Ponieważ w miejscowości Falun mieściła się duża kopalnia tego kruszcu, przyjęło się, że ten rodzaj czerwieni jest nazywany czerwienią faluńską.
Podobno obecnie dom pomalowany w ten sposób jest oznaką prestiżu, gdyż cena tej farby nie należy do najniższych, lecz bardzo ważną rolę odgrywa też poszanowanie dla lokalnej tradycji. Choć kolor czerwony jest bardzo charakterystyczny dla tego regionu Europy, to można spotkać domki pomalowane również na inne pastelowe barwy: pomarańczowo-żółtą, białą, błękitną czy seledynową. Dawniej miały one konkretne znaczenie, i tak czerwone domostwa należały do biednych, ciężko pracujących rybaków używających do malowania naturalnych surowców, żółte zamieszkiwali rzemieślnicy i burżuazja, a białe – szlachta i ludzie bardzo zasobni, gdyż w owych czasach biała farba była najdroższa.







Forma tego cmentarzyska była zaskakująca – nie były to kurhany w kształcie kopca ani pojedyncze groby oznaczone kamieniem, lecz dość rozległe obszary o kształcie przypominającym obrys pokładu statku, ograniczone sporymi głazami. Cmentarz leży na niewielkim pagórku porośniętym trawą i wrzosem, a na jego obrzeżach rosną okazałe drzewa. Całe to miejsce miało w sobie niezwykłą magię – jego położenie, porastająca je roślinność i głazy leżące tu od wieków sprawiały, że czuło się powiew czegoś niezwykłego.
Trudno było nie myśleć o tym, że na tej dość ograniczonej przestrzeni spoczywały całe pokolenia mieszkańców pradawnych osad, borykających się z trudami życia, by w końcu spocząć w ziemi, po której stąpaliśmy. Jest to jedna z największych zachowanych nekropolii tego rodzaju. Choć na pierwszy rzut oka wygląda niepozornie, archeolodzy odkryli na jej terenie około 350 obiektów różnego typu, będących pozostałościami dawnych kultur. Najstarsze z nich pochodzą z epoki brązu, wśród nich znajduje się 110 grobów z epoki wczesnego żelaza, szacowanych na około 3000 lat, oraz 19 pochówków wikingów z pierwszego tysiąclecia naszej ery.
Mogiły w kształcie łodzi to wikińskie groby zbiorowe, w których spoczywali prości ludzie – tacy, którzy nie wsławili się niczym szczególnym – w przeciwieństwie do zasłużonych wojowników i władców. Ci ostatni chowani byli z większą pompą w grobach indywidualnych – po śmierci ich ciała składano w łodziach wraz z przedmiotami osobistymi, ofiarami ze zwierząt, a czasem również z osobą towarzyszącą. Mogła nią być żona, nałożnica, wierny sługa lub niewolnik – osoba, która oddawała życie, by towarzyszyć zmarłemu, czasem z własnej woli a czasem pod przymusem.
Łódź ze zmarłym przysypywano warstwą ziemi, lecz ponieważ nie budowano nad nią wysokich kurhanów – jak czynili to np. Scytowie – grób z czasem ulegał naturalnemu zatarciu i w końcu znikał całkowicie. Ten zwyczaj sprawił, że niemal wszystkie odkrycia indywidualnych pochówków były dziełem przypadku – najczęściej natrafiano na nie podczas wykonywania prac ziemnych.
Po wysłuchaniu historii cmentarzyska udaliśmy się do niedalekiego lasu, by obejrzeć kamień runiczny zwany Björketorpsstenen, stojący w towarzystwie dwóch nieco mniejszych menhirów. Wszystkie trzy pokrywa ciemny mech i srebrzyste porosty, jednak na największym z nich – mającym ponad cztery metry wysokości – można dostrzec na wpół zatarte symbole i inskrypcje zapisane pismem runicznym. Choć znane jest znaczenie run i można je odczytać, mówi się, że w przypadku tego napisu lepiej się od tego powstrzymać.
Podobno archaiczne słownictwo sprawia, że trudno dziś jednoznacznie odgadnąć sens inskrypcji – równie dobrze może to być błogosławieństwo, jak i zaklęcie przyciągające nieszczęście. Nie jest też jasne, w jakim celu ustawiono te kamienie – najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że było to miejsce, gdzie wikingowie odprawiali swoje obrzędy religijne.
Ostatnim punktem naszej wycieczki było zwiedzanie Ronneby. Dziś to niewielka miejscowość licząca około 13 tysięcy mieszkańców, lecz niegdyś była głównym miastem Blekinge – zanim utraciła palmę pierwszeństwa na rzecz portowej Karlskrony. Ronneby miało burzliwą przeszłość – początkowo należało do królestwa Danii, a pod koniec XIV wieku otrzymało prawa miejskie.
W 1564 roku, podczas wojny siedmioletniej, miasto zostało zdobyte przez Szwedów. Mówi się, że zwycięzcy zamordowali wtedy większość mieszkańców, a ocaleli jedynie ci, którzy schronili się w kościele, gdyż najeźdźcy nie zdołali sforsować jego masywnych drzwi. Kościół Świętego Krzyża to bardzo ważny zabytek – wzniesiony w XII wieku, przebudowany w XV, swą okazałą bryłą góruje nad miastem. To właśnie w jego murach schronili się nieliczni mieszkańcy, którym udało się ocaleć z masakry, a na dębowych drzwiach świątyni wciąż można oglądać ślady po szwedzkich toporach.
Ronneby rozkwitło w XIX wieku – wówczas powstało tam kilka zakładów przemysłowych, odkryto również lecznicze źródła, dzięki czemu obok starszej części miasta wyrosła nowa, o charakterze uzdrowiskowym.





Obecnie większość zakładów przemysłowych w Ronneby już nie istnieje. Między innymi zamknięto wytwórnię naczyń emaliowanych, które przez wiele lat cieszyły się ogromną popularnością na rynku szwedzkim, a także miały uznaną markę jako produkt eksportowy. Dawne budynki fabryczne czekają na zagospodarowanie, natomiast w pomieszczeniach magazynowych i biurowych mieści się dziś centrum kulturalne.
Część uzdrowiskowa miasta wciąż działa bardzo prężnie. Otoczona pięknym, rozległym parkiem, sprawia, że Ronneby nazywane jest "miastem-ogrodem". Jednak nie miałyśmy okazji tego zobaczyć, ponieważ zbliżał się wieczór, a jak by nie było – park w lutym po zmierzchu nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Czas wolny w miasteczku poświęciłyśmy na spacer po jego najstarszej części, gdzie przy stromych, brukowanych uliczkach stoją malownicze, kolorowe domki.
To tam miałyśmy okazję przyjrzeć się z bliska, jak Szwedzi podchodzą do kwestii prywatności – zwłaszcza w kontekście zasłaniania okien. Rzucał się w oczy niemal powszechny brak firanek i zasłon. (Nie zdziwiłabym się, gdyby te nieliczne, częściowo przysłonięte, należały do cudzoziemców, których – jak wiadomo – w Szwecji nie brakuje.) Zamiast tego można było oglądać gustowne aranżacje z różnego rodzaju bibelotów, zawieszek i lampek stojących na parapetach.
To bardzo zakorzeniony obyczaj, który dawniej miał zapewne istotne znaczenie w słabo zaludnionym kraju, gdzie przez dużą część roku szybko zapada zmrok. Światło lampy w oknie wskazywało drogę powrotną osobom pozostającym na zewnątrz, a jego wystrój pomagał odróżnić własny dom od domu sąsiada. Niewykluczone, że taka lampa niejednemu zbłąkanemu podróżnemu pomogła ocalić życie...
Kiedy zakończyliśmy zwiedzanie miasteczka, nasza przewodniczka zaproponowała krótki wypad do supermarketu na zakupy, abyśmy mogli zapoznać się także z tą bardziej codzienną stroną szwedzkiego życia. Przy tej okazji dowiedziałyśmy się ciekawej rzeczy o ulubionej potrawie Szwedów – kiszonym śledziu.
Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszałam o kiszeniu śledzi. Ponieważ swego czasu w Rosji miałam okazję spróbować kiszonej słoniny (jedna z najlepszych rzeczy, jakie jadłam w życiu), co nieco złagodziło moje zdziwienie. Podobno z kiszonym śledziem jest jeden problem – przerażający zapach, który wydobywa się podczas otwierania puszki. Jest on tak intensywny, że może przyprawić o omdlenie.
Byłabym skłonna spróbować, jednak obie z Martą od lat nie jemy mięsa ani ryb, więc pomysł upadł. Natomiast zupełnie niedawno dowiedziałyśmy się, że puszki z tym śledziem powinno się otwierać zanurzone w wodzie – co podobno znacznie ogranicza doznania węchowe, a sama potrawa świetnie smakuje.
Z kiszonego śledzia zrezygnowałyśmy, ale z zakupów już nie. Nasz wybór padł na wyśmienite mleczne czekolady Marabou z różnymi smakowitymi dodatkami oraz pyszną kawę Gevalia – czyli to, co obie lubimy najbardziej.
Zakupy zakończyły nasz jednodniowy program. Przed nami była już tylko noc na promie, powrót do Gdyni i do domu. Choć w chwili podejmowania decyzji o udziale w wycieczce miałam nadzieję zobaczyć zimę jak z bajki – ze słońcem i iskrzącym się śniegiem po kolana – to mimo wszystko byłam bardzo zadowolona.
Dzięki organizatorom, którzy zaproponowali ciekawy i zróżnicowany program, w krótkim czasie zobaczyłam to, co wyraźnie odróżnia Szwecję od krajów po naszej stronie Bałtyku. Było to bardzo interesujące doświadczenie i z chęcią wybrałabym się tam ponownie latem, kiedy dzień wstaje wcześniej – żeby jeszcze raz zobaczyć szkierowy archipelag. Marta była na takiej letniej wycieczce z Mają (moją wnuczką, a jej bratanicą), jednak mnie ta przyjemność ominęła z powodu problemów zdrowotnych.
Poniżej zamieszczam mapkę Blekinge i miejsc, jakie odwiedziliśmy (są zaznaczone czarnymi kropkami).
Marta z letniej wyprawy przywiozła też kilka zdjęć z rejsu i z Karlskrony, więc jeśli ktoś jest zainteresowany zobaczeniem, jak piękna i kolorowa potrafi być Szwecja latem – zachęcam do obejrzenia albumu pod linkiem.
Jeśli ktoś nie boi się morskich rejsów, obydwie z Martą polecamy wycieczki na pokładzie promów Stena Line w sezonie od wiosny do jesieni. Oprócz wyjazdów jednodniowych są też dłuższe, jednak dla osób, które nie stronią od skondensowanego programu zwiedzania, Szwecja w pigułce jest naprawdę bardzo ciekawą i pouczającą opcją.