Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia z dzieciństwa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia z dzieciństwa. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 22 stycznia 2013

Lombardia. Monte Bisbino.



W zasadzie nie zaliczam się do osób, które w swoim życiu kierują się przepowiedniami i horoskopami, zdarza się, że je czytam lecz robię to raczej dla zabawy a nie po to aby szukać w nich rad na przyszłość. Mimo to, czasami mi się wydaje, że być może jednak jest w nich coś co być może tłumaczy pewne nasze irracjonalne zachowania...Wiele osób z pośród moich znajomych uważa, że jestem osobą poukładaną a nawet "kwadratową". Kiedy pracowałam we Włoszech, niejednokrotnie moje przywiązanie do zasad i procedur budziło zdziwienie wśród kolegów po fachu podchodzących do nich nieco bardziej na luzie a kiedy dowiadywali się, że jestem zodiakalną Panną z politowaniem kiwali głowami i orzekali, że charakterystyka tego znaku pasuje do mnie jak ulał. Jednak ktoś, kto mnie lepiej zna wie, że w rzeczywistości cierpię na swego rodzaju rozdwojenie jaźni... Idąc dalej tropem horoskopów, można to chyba wytłumaczyć faktem, że mój ascendent to Strzelec, którego podobno cechuje wyjątkowe zamiłowanie do swobody, otwartych przestrzeni i chodzenia, gdzie nogi poniosą. Może dlatego czasem czuję nieprzepartą ochotę, żeby zrobić coś wbrew regułom i rozsądkowi a nawet sobie samej? No bo jak inaczej można wytłumaczyć zamiłowanie do czystości z organiczną niechęcią do odkładania wszystkiego na swoje miejsce? W moim przypadku wygląda to tak, że po ciężkich bojach, kiedy zwykłe sprzątanie zamienia się w gruntowne porządki (które normalny człowiek robi najwyżej dwa razy do roku) boję się poruszać po domu, żeby nie zburzyć tak drogo okupionego ładu a mimo to, do dzisiaj nie wiem, co lubię bardziej: porządkować, czy bałaganić? Z jednej strony chciałabym mieć wszystko zorganizowane i pod kontrolą, jestem zawsze przygotowana na różne warianty sytuacji, (w tym czarny scenariusz, czego np. mój syn nie jest w stanie zrozumieć) a z drugiej nic tak mnie nie kręci, jak improwizacja i nagła zmiana planu (przynajmniej w moich wyobrażeniach - zawsze na lepszy i bardziej atrakcyjny). Pamiętam, że jako dziecko miałam swój własny światek, gdzie poczesne miejsce zajmowały nie lalki i klocki lecz fragmenty potłuczonych talerzy z pięknymi ornamentami, jakieś porcelanowe i szklane pojemniczki, buteleczki po perfumach, czy rzeźbione korki od karafek.


Najczęściej znajdowałam te cuda w pobliskich ogrodach, po wiosennym lub jesiennym kopaniu. Ta moja mała archeologia budziła powszechne zdziwienie i zażenowanie mamy, którą sąsiadki pytały dlaczego szwendam się po świeżo skopanych grządkach, zamiast bawić się z innymi dziećmi jak Bóg przykazał? Natomiast dla mnie były to rzeczy niebanalne, okruchy czegoś, co już nie istnieje, świadectwo jakiegoś minionego bytu okrytego zasłoną tajemnicy a dzięki temu w moich oczach nabierały jeszcze większej wartości... Cała ta kolekcja towarzyszyła mi bardzo długo, choć z biegiem czasu zajmowałam się nią w coraz mniejszym stopniu. Kiedy miałam czternaście lat i wyjechałam na wakacje do babci, moje skarby za sprawą mamy wylądowały w śmietniku. Było mi nieco przykro, nawet trochę protestowałam, ale w duchu wiedziałam, że ten etap życia mam za sobą i jest to naturalna kolej rzeczy... Innym psychicznym garbem jest moje zmiłowanie do chodzenia na skróty. Jeśli mam do wyboru normalną drogę, czy chodnik dla pieszych lub jakąś błotnistą ścieżkę, która za to sprawia wrażenie nieco krótszej z pewnością wybiorę ścieżkę. Na nic nie zdaje się to, że sama sobie tłumaczę, iż takie zachowanie nie licuje z rozsądkiem jaki przystoi dorosłemu człowiekowi albo że ubrudzę buty i będę wyglądała nieświeżo. Choć w głowie mam słuszne, twarde postanowienie, moje nogi żyją własnym życiem i kierują się w stronę błotnistego skrótu. Nie policzę, ileż to razy w związku z tym beształam sama siebie za moją głupotę, gdyż te pomysły naraziły mnie na przykre konsekwencje! 


Kiedy zamieszkałam we Włoszech, znowu odnalazłam tę część mojej osobowości i odpowiednie miejsce, gdzie mogła ponownie dojść do głosu. Początkowo szukałam towarzystwa innych osób do wspólnych wyjść w plener, ale tak się złożyło, że ci, których polubiłam albo nie podzielali mojego zamiłowania do włóczęgi albo nie mogli mi towarzyszyć z powodu innych godzin pracy. Trochę nad tym bolałam, gdyż początkowo nieco się obawiałam samotnych wędrówek, lecz ludzie z którymi rozmawiałam na ten temat w dużej mierze rozwiali moje lęki i dodali mi odwagi mówiąc, że przestępcy swoich ofiar szukają w mieście a nie na górskich szlakach i jedyną rzeczą, o której trzeba pamiętać jest to aby zawsze zabierać ze sobą zdrowy rozsądek i mierzyć siły na zamiary. Pomna tych przestróg zaczęłam od krótkich i prostych tras by oswoić się z terenem a później stopniowo postanowiłam zapuszczać się w coraz dalsze rejony i na trudniejsze wyprawy. Nie mam skłonności samobójczych, więc zawsze starałam się wszystko przemyśleć aby nie napytać sobie biedy i nie przysporzyć innym ludziom problemów poprzez ratowanie mnie z opresji. Czasem jednak natura Strzelca brała we mnie górę nad rozsądkiem, jak to było w wypadku wyprawy na Monte Bisbino. Jest to spora (1325 m) góra pomiędzy jeziorem Como i Lugano, przez którą przebiega granica ze Szwajcarią. Swego czasu wielka ilość drobnych szmuglerów zwanych "spalloni" wędrowała tu górskimi ścieżkami z papierosami przemycanymi w plecakach. Przemytniczy proceder skończył się w latach sześćdziesiątych a dziś te ścieżki okupują turyści. Jest to góra, gdzie na piechura czyha wiele niespodzianek, poza tym zwykle widać jej bliższą część ze szpiczastym wierzchołkiem co jest mylące, ponieważ nie jest on właściwym szczytem, który jest o wiele wyżej i dalej, więc do celu jest jeszcze spory kawał mozolnej drogi. Cały jej masyw można zobaczyć z tarasu przed dworcem Como Centrale, które zamieściłam jako pierwsze choć zrobiłam je przy innej okazji.


Biorąc pod uwagę fakt, że miałam zamiar wyruszyć z Cernobbio, które tak jak jezioro Como leży na wysokości 210 m n.p.m.  pozostawało mi do pokonania nieco ponad 1100 metrów przewyższenia i około dwunastokilometrowy marsz po zboczu tej rozległej góry. Wiedziałam że to będzie niełatwa i czasochłonna wyprawa, więc wyruszyłam z domu wcześnie rano. Jednak jak się okazało, (zresztą nie po raz pierwszy) Bella Italia zawsze ma w zanadrzu parę niespodzianek. Pociąg do Lentate (gdzie miałam się przesiąść na drugi, jadący do Como) przyjechał spóźniony i musiałam przez godzinę czekać na następny. Po przyjeździe do Como spotkała mnie inna niemiła niespodzianka - z powodu wakacji znacznie okrojono rozkład jazdy autobusów. Zaznaczam, że Como to miejscowość, gdzie w okresie letnim turystów jest mnóstwo, niemal jak przysłowiowych mrówek i korzystają oni przede wszystkim z publicznej komunikacji... W związku z tymi innowacjami miałam następny poślizg czasowy i do Cernobbio dotarłam z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad zmianą planu, lecz jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że jednak powinnam spróbować. Pomyślałam, że pójdę dalej i  będę kontrolować czas, aż  do chwili, kiedy bezwzględnie będę musiała zawrócić aby mieć możliwość dotarcia do domu przed północą, gdyż później ilość pociągów jest znikoma.


Jak wspominałam, na Monte Bisbino prowadzi wiele ścieżek. Najbardziej popularna jest droga południowo zachodnia, lecz ja wybrałam wariant wschodni, nieco krótszy i bardziej stromy, gdyż czytając opis tego szlaku dowiedziałam się, że jest tam niewielka kapliczka pod wezwaniem San Carlo i chciałam ją zobaczyć. W jego sąsiedztwie znajduje się też droga jezdna, gdyż na zboczach góry jest kilka gospodarstw agroturystycznych a na jej szczycie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Dziewicy, restauracja i stacja meteo. Mimo tych znamion cywilizacji, dla pieszego turysty dotarcie na szczyt to coś o wiele więcej niż miły spacer. Zbocza góry przecinają liczne jary co sprawia, że trasa znacznie się wydłuża. Na samym początku drogi w wiosce Rovenna wdałam się w rozmowę z sympatycznym właścicielem sklepu, kiedy powiedziałam mu gdzie idę, zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie pomieszane z powątpiewaniem. Nie omieszkał głośno wyrazić swoich wątpliwości, gdyż jego zdaniem było po prostu zbyt późno ( z czego sama zdawałam sobie sprawę, bo dochodziło południe) a jak mi powiedział, jest to dość czasochłonna wyprawa. Choć nie krył swojej dezaprobaty dla mojej lekkomyślności, nie czekając na pytania udzielił mi kilku użytecznych wskazówek na dalszą drogę a także ostrzegł przed możliwym pogorszeniem pogody.


Początkowo ścieżka wznosiła się łagodnymi zakosami, lecz kiedy zaliczyłam mniej więcej 1/3 zbocza, zaczęło się robić bardziej stromo i mniej wesoło. Przeszłam jeszcze spory kawałek drogi i doszłam do kapliczki San Carlo, która nawiasem mówiąc, okazała się dość zwyczajną budowlą raczej świeżej daty. Zobaczyłam wtedy to, co mnie jeszcze czekało, jeśli chciałam dotrzeć na szczyt. Okazało się, że jestem dość wysoko na zboczu mniejszego wzniesienia, przede mną była niewielka przełęcz a dalej  następne zbocze  i częściowo widoczny szczyt Monte Bisbino. Usiadłam żeby przez chwilę odpocząć i zaczęłam bić się z myślami. Rozsądek nakazywał powrót, bo minęła już godzina czternasta a był to czas, jaki sobie wyznaczyłam na chwilę powrotu. Z drugiej strony miałam jakiś wewnętrzny opór aby zrezygnować z dotarcia do celu.  


Pozornie jeszcze się wahałam, jednak w głębi duszy wiedziałam, że nie zrezygnuję i że muszę iść dalej. Było to bardzo ryzykowne, gdyż do szczytu miałam jeszcze ponad godzinę drogi, na zejście do Cernobbio musiałam przewidzieć około trzech godzin, później czekała mnie jazda autobusem do Como i powrót pociągiem do domu. Gdybym znowu natrafiła na jakieś przeszkody i uciekłby mi ostatni pociąg, byłabym w prawdziwym kłopocie, bo na znalezienie noclegu w Como, czy Cernobbio raczej nie mogłam liczyć. Na szczęście nie musiałam się martwić z powodu pracy, ponieważ nazajutrz miałam dyżur nocny, więc zaczęłam rozważać "plany spadochronowe". Pomyślałam, że skoro w okolicy jest restauracja i asfaltowa droga, to zapewne ktoś od czasu do czasu jeździ na dół, więc można poprosić o podwózkę. Można też przenocować w niedalekim schronisku, ewentualnie spróbować pójść drogą jezdną do gospodarstwa agroturystycznego i tam prosić o nocleg. Mając tak wiele możliwości, postanowiłam bez zwłoki wyruszyć w dalszą drogę. Szczerze mówiąc, była ona pełna trudu i fatygi. Byłam chyba na wysokości 900 metrów, kiedy zaczęła mi się dawać we znaki różnica wysokości oraz rosnące zmęczenie. Byłam na nogach od wczesnego ranka i szłam niemal bez przerwy od prawie trzech godzin. Po wyprawie z Carlem na Monte Jafferau nabrałam zaufania do moich sił i wiedziałam, że sobie poradzę. Jednak w porównaniu z lekkim powietrzem w wysokich górach, tu było ono ciężkie i bardzo wilgotne co sprawia, że człowiek poci się i męczy o wiele szybciej. Wydawało mi się, że to już ostatni odcinek drogi, więc "zebrałam się" wewnętrznie i zaczęłam pokonywać liczne zakosy ścieżki na coraz bardziej stromym zboczu. Sądziłam, że po ich przejściu znajdę się u celu.


Niestety! Doszłam do małego płaskowyżu, gdzie wyrastało następne, strome zbocze. Wiedziałam jednak, że jestem blisko szczytu, bo z polanki widziałam panoramę gór z  Monte Generoso leżącym na terenie Szwajcarii. Ten ostatni fragment drogi był jednym z tych, gdzie prosiłam Boga aby mi dodał sił; serce waliło mi jak szalone, jednak nie chciałam się zatrzymywać bo wiedziałam, że jeśli mi opadnie poziom adrenaliny, będzie jeszcze gorzej...Starałam się zapanować nad oddechem i z trudem pokonałam ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę. Kiedy doszłam do następnej polanki okazało się, że jest tam niewielki parking, będący jednocześnie tarasem widokowym u podnóża właściwego szczytu, gdzie wznosiło się Sanktuarium i przytulona do niego restauracja. Prowadziły do nich kamienne schody i ścieżka biegnąca obok. Poczłapałam ścieżką, gdyż po wąskich schodach schodziła właśnie para ludzi w średnim wieku. Mijając mnie uśmiechnęli się sympatycznie, więc jako osoba wchodząca pierwsza ich pozdrowiłam jak to nakazuje dobry obyczaj. Co do tego zwyczaju witania szczerze powiem, iż na niektórych zatłoczonych szlakach, gdzie kręcą się tłumy ludzi wydaje mi się to trochę sztuczne i wymuszone, jednak gdy spotykam kogoś oko w oko na odludziu, na wąskiej ścieżce to sądzę, że uśmiech i pozdrowienie są jak najbardziej na miejscu, więc praktykuję to z przyjemnością. Zdarza się, że przy okazji można zamienić parę słów na temat szlaku lub okolicznych ciekawostek a wtedy między przypadkowymi przechodniami siłą rzeczy zawiązuje się niteczka sympatycznego porozumienia. Kiedy pokonałam ścieżkę i stanęłam u podnóża następnych schodów prowadzących bezpośrednio do kościoła, okazało się, że główne drzwi do Sanktuarium są zamknięte...


Co prawda mogłam zajrzeć do wnętrza kaplicy bo tu drzwi były otwarte, jednak dostępu do wnętrza broniła solidna krata zamykająca krużganek. Zmówiłam więc modlitwę i pokręciłam się przez chwilę wokół kościoła. Okazało się, że na górze było kilka osób, które prawdopodobnie przyjechały samochodami stojącymi na parkingu. Rozejrzałam się po okolicy, jednak nie był to dzień sprzyjający podziwianiu pejzażu ani fotografowaniu. Góry aż po horyzont spowijał gesty opar, ponieważ Monte Bisbino i cały teren znalazły się w strefie niskich chmur a bądź co bądź byłam na wysokości ponad 1300 metrów. Bardzo mnie to rozczarowało, gdyż wiele sobie obiecywałam w tym względzie. Swego czasu byłam na sąsiedniej Monte Generoso podczas pięknej pogody z dobrą widocznością, więc wiem, że tym razem dużo straciłam. Ponieważ jednak osiągnęłam mój zasadniczy cel, miałam z tego naprawdę ogromną satysfakcję, przede wszystkim ze względu na to, że się nie poddałam i nie zawróciłam. Należało jednak jak najszybciej pomyśleć o powrocie do Cernobbio, ponieważ czekały mnie jeszcze jakieś dobre dwie, do trzech godzin marszu. W związku z tym postanowiłam, że zejdę asfaltową drogą i będę próbowała zatrzymać jakiś przejeżdżający samochód w nadziei na podwózkę, co pozwoliłoby mi na uniknięcie uciążliwej i niezbyt interesującej drogi w dół. Kiedy znalazłam się na parkingu zauważyłam, że sympatyczni państwo, których mijałam na schodach rozmawiają z parą młodych ludzi, którzy właśnie przyjechali na motocyklu. Stanęłam nieco z boku a kiedy skończyli rozmowę zapytałam, czy jadą na dół i czy mogę liczyć na podwiezienie. Zgodzili się chętnie i bez chwili wahania. Podczas jazdy z góry prowadziliśmy bardzo miłą i ożywioną rozmowę, przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawostek o okolicznych szlakach, gdyż obydwoje byli doświadczonymi piechurami. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pożegnaliśmy się serdecznie i zostawili mnie na przystanku autobusowym w Cernobbio. Pomyślałam wtedy, że moja wiara w dobrą energię krążącą po świecie, jeszcze raz znalazła swoje potwierdzenie... Tak bardzo pragnęłam znaleźć się na szczycie tej góry, tyle mnie kosztowała wysiłku i poświęcenia! Spotkanie tych miłych ludzi było swego rodzaju nagrodą od losu, który oszczędził mi w ten sposób mało satysfakcjonującego marszu po asfalcie i bardzo późnego powrotu do Limbiate. Słońce już zachodziło, kiedy wyjechałam z Cernobbio a do domu dotarłam w zupełnych ciemnościach około godziny 23. Był to dla mnie bardzo pouczający i owocny dzień, który zaczął się nieco kulawo, lecz pięknie zakończył.

Monte Bisbino to góra, gdzie do dziś znajdują się dawne umocnienia wojskowe należące do Linii Cadorna. Ponieważ mają dużą wartość historyczną i budzą wielkie zainteresowanie turystów, podjęto w ich obrębie prace konserwatorskie i remontowe, gdyż mają być udostępnione zwiedzającym. Na ścianie kościoła znalazłam tablicę poświęconą poległym partyzantom z działającej w rejonie Como Brygady "Garibaldina" (to ta sama, która ujęła Mussoliniego w niedalekim Dongo) natomiast jak się dowiedziałam samo Sanktuarium jest datowane na XVII wiek i należy do parafii Rovenna. Dwa razy do roku odbywają się tu uroczyste  pielgrzymki w których licznie uczestniczą mieszkańcy okolicy. Z tego co słyszałam, pielgrzymujące grupy wybierają różne ścieżki w zależności od formy fizycznej uczestników a osoby, które nie są w stanie pokonać tej trasy pieszo, przyjeżdżają na górę samochodami lub specjalnie wynajętym autokarem.


Więcej zdjęć >


sobota, 22 grudnia 2012

Trzy wigilie.


Zawsze miałam zadziwiająco dużo wspomnień z wczesnego dzieciństwa... 
Czasem zastanawiam się, jak to jest możliwe, że tak dobrze pamiętam pierwsze lata mojego życia, ponieważ poza przeprowadzką z okolic Warszawy na Mazury, nie wydarzyło się w nim nic nadzwyczajnego. Oczywiście, taka zmiana w mojej trzyletniej egzystencji była ogromną rewolucją, gdyż musiałam się rozstać z ukochaną babcią i jej domkiem z ogrodem, który dotąd był dla mnie całym światem. Z wielkim bólem adaptowałam się do nowej rzeczywistości i niejednokrotnie próbowałam płaczem wymusić powrót do miejsc, które uważałam za swoje. Jednak jedno z moich najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa wiąże się z pierwszymi świętami Bożego Narodzenia w nowym domu. Pamiętam, jak mój tata przyniósł do domu choinkę a mama przystroiła ją nowymi bombkami oraz własnoręcznie zrobionymi ozdobami ze słomki, krepiny, kolorowego, błyszczącego papieru i wydmuszek. Wszystkie te ozdoby i wielobarwne, papierowe łańcuchy, kleiłyśmy podczas długich, listopadowych wieczorów (prawdę mówiąc, mój udział w ich wykonaniu był raczej znikomy). Były one dość pracochłonne, ale moja mama zawsze miała nadzwyczaj zręczne palce i oprócz łańcuchów potrafiła wyczarować zabawki zrobione metodą origami oraz tęczowe "pawie oczka". Natomiast wydmuszki jajek po doklejeniu elementów z kolorowego papieru, zamieniały się w prześliczne koszyczki, koguty, głowy świętego Mikołaja z długą białą brodą z kłaczka waty, czy pajaca w szpiczastej czapce. Również gwiazda, umieszczona na czubku choinki została wykonana przez mamę z kartonu i srebrnej cynfolii od czekolady. Pamiętam wspaniały zapach świerku zmieszany z zapachem pieczonego ciasta, gdyż mama postanowiła upiec tort, który później przyozdobiła białym maślanym kremem i małymi, kolorowymi cukierkami w kształcie fasolek. Teraz myślę sobie, że chyba były to święta dość skromne, cały tamten okres pierwszego, powojennego dziesięciolecia nie obfitował w zbytki a do tego byliśmy przecież rodziną na dorobku. Jednak  na naszym stole nie zabrakło żadnej z tradycyjnych potraw, jakie zawsze musiały być na nim podczas wigilijnej kolacji. Pamiętam, że była smażona ryba, śledź w śmietanie i ziemniaki, aromatyczne suszone grzyby, na których najpierw gotował się barszcz a później mama oprószyła je mąką i usmażyła na oleju, kompot z suszonych owoców oraz moja ulubiona potrawa, czyli kluski z makiem. Kluski  w zasadzie były makaronem domowej roboty (moja mama robi go po mistrzowsku) polane swego rodzaju słodkim sosem przyrządzonym z maku utartego z cukrem. Do dzisiejszego dnia pamiętam, jak mama ucierała ten mak w makutrze i recytowała mi wierszyk, którego nauczyła się jeszcze jako mała dziewczynka w drugiej klasie szkoły podstawowej.
         
              Siedzi skrzacik za kominem w czerwonym kożuszku,
              zerka okiem, węszy nosem, gładzi się po brzuszku.
              Dziś wigilia, tak coś pachnie, że aż idzie ślinka,
              może znajdzie się dla skrzatka chociaż okruszynka?
              Wyszedł skrzacik zza komina, zdjął z głowy kołpaczek,
              gospodyni, znasz mnie przecież, jam skrzat nieboraczek!
              Dostał skrzacik miskę klusek, wyjadł ją do czysta,
              wlazł za komin, gębę wydął, niczym organista
              i kolędy jął zawodzić przebieraną nutką,
              czasem grubo, czasem cienko, głośno lub cichutko.
              Śpiewał, śpiewał, przez noc całą, aż mu trząsł się brzuszek,
              wreszcie usnął za kominem, zwinięty w kłębuszek.

Dziś nie wiem dlaczego ten pogodny i ciepły wierszyk bardzo mnie zasmucił i ni stąd ni zowąd rozpłakałam się z żalu nad skrzacikiem - nieboraczkiem...Mimo tych łez była to piękna wigilia, odwiedzili nas sąsiedzi - starsi państwo mieszkający w tym samym domu i długo siedzieliśmy przy choince, na której płonęły prawdziwe świeczki a mama śpiewała kolędy.

Tak wiele się zmieniło w ciągu lat, które minęły od tamtej wigilijnej wieczerzy, dziś już nikt nie zapala na choince prawdziwych świeczek i chyba coraz rzadziej ktoś zadaje sobie trud, aby własnoręcznie wykonywać staroświeckie, choinkowe ozdoby. Odchodzą w przeszłość razem z zimami, kiedy to na Boże Narodzenie wokół domów zawsze były zaspy po kolana, mróz malował wzory na szybach a najmilszym sprzętem w domu był ciepły, kaflowy piec. Brakuje mi tej atmosfery i niejednokrotnie myślałam o tym, żeby wyprowadzić się na wieś i choć w części odzyskać ten utracony raj moich szczenięcych lat, gdzie rytm życia wyznaczają pory roku a natura determinuje ludzkie poczynania.
Choć życie napisało dla mnie zupełnie inny, zaskakujący scenariusz, zawsze starałam się ocalić przynajmniej część tej atmosfery mojego dzieciństwa...
Kiedy przyszedł czas, że sama zostałam matką i gospodynią w moim własnym domu, podczas pierwszych świąt próbowałam wskrzesić tamte chwile, tym razem nie tylko dla mnie samej, ale również dla mojej rodziny. Dziś nie mam pojęcia, jak mi się udało przygotować wszystkie potrawy, nie tylko wigilijne, ale również te przeznaczone na pozostałe świąteczne dni, mając do dyspozycji małą, dwupalnikową kuchenkę, prodiż zamiast piekarnika i dwoje dzieci - niespełna trzyletniego Kubę i kilkumiesięczną  Martę. Po tym wszystkim starczyło mi energii, żeby zrobić makijaż i usiąść do stołu w wizytowej sukience...Byłam dumna z siebie, bo stanęłam na wysokości zadania i miałam ogromną nadzieję, że czeka nas jeszcze wiele świąt w atmosferze wspólnej radości. Jednak już wtedy jakiś podstępny robak wgryzał się w moje serce, sprawiając, że na ten sielski obrazek padał cień z powodu braku rzeczywistej harmonii, jaką w rodzinie daje prawdziwa wspólnota wzajemnych dobrych chęci i oczekiwań. Później była zmiana mieszkania na większe, wygodniejsze, bardziej przestronne oraz wiele wigilii, kiedy rozczarowanie całoroczną rzeczywistością i fizyczne zmęczenie podczas godzin spędzonych w kuchni, brało górę nad podniosłym nastrojem...

Minęło wiele lat i nadszedł czas, kiedy przyszło mi spędzać pierwsze święta w moim życiu z dala od domu i rodziny, na obcej ziemi. Było to w Bari, gdzie znalazłam się na początku grudnia. Pamiętam, jak po przyjeździe na miejsce wysiadłam z autobusu; mimo późnego wieczoru owiała mnie fala ciepłego, niemal wiosennego powietrza. Po kilku dniach zauważyłam, że miasto przygotowuje się do świąt. Palmy na centralnej via Sparano owinięto sznurami kolorowych światełek, w oknach domów widać było wielkie, bogato przystrojone choinki a przed wejściami do sklepów i hoteli umieszczono dekoracje z jedliny i kolorowych bombek z lampkami w kształcie grubych, czerwonych świec. Kiedy patrzyłam na te wszystkie przygotowania, ogarniał mnie bezbrzeżny smutek, nie wyobrażałam sobie
co pocznę w święta, w tym obcym mieście, gdzie nie miałam nikogo bliskiego. Co prawda, zostałam zaproszona na kolację do pewnego włoskiego domu, ale szczerze mówiąc, nie miałam najmniejszej ochoty na to doświadczenie, które zresztą okazało się kompletnym niewypałem. Nie tylko byłam skrępowana z powodu słabej znajomości języka, na domiar wszystkiego panowała tam atmosfera kompletnie odmienna od tej, jaką się kultywuje w polskich domach. Wigilijne menu składało się z kilku gatunków pizzy, ciasta, solonych orzeszków i szampana. Po wymianie prezentów z ogromną ulgą opuściłam ów dom a później długo chodziłam po ulicach, samotnie, z uczuciem pustki i dojmującego smutku. To pierwsze, tak niemiłe doświadczenie, spowodowało, że od tej pory jak ognia unikałam podobnych sytuacji i jeśli  w grudniu nie jechałam do domu na urlop, prosiłam o jak najwięcej dyżurów w okresie Świąt. W domach opieki, gdzie pracowałam, miałam o wiele większe poczucie wspólnoty, nie tylko z koleżankami i kolegami, którzy byli w tej samej sytuacji; sądzę, że podobnie czuli się nasi pensjonariusze, ludzie starsi, niekiedy zupełnie samotni, albo z różnych powodów odstawieni przez swoje rodziny na boczny tor. Tworzyliśmy wspólnie małą społeczność, gdzie uśmiech, dobre słowo, czy ciepły uścisk, sprawiały, że było nam łatwiej przetrwać te dni.
Lata spędzone na emigracji spowodowały, że w moim życiu nic już nie jest takie samo, jak kiedyś. Teraz innymi oczami patrzę na przedświąteczną gorączkę, szał zakupów i obfitość potraw. Jedyna rzecz, której gorąco pragnę to spokój i poczucie, że to co robię, ma głębszy wymiar i jest w zgodzie z moimi pragnieniami. Jednak mimo wszystko, również podczas tych lat oddalenia od mojego domu i rodziny, spotkało mnie wiele miłych niespodzianek i gestów, które nie sposób zapomnieć. Takim moment miał miejsce, kiedy kilka lat temu otrzymałam od Patrycji dwa gwiazdkowe witrażyki do przyklejania na oknie. Patrycja własnoręcznie namalowała je przy pomocy Ilenii i wręczyła  mi, kiedy jechałam na Boże Narodzenie do Polski. Co roku umieszczam je na szybach i choć czas je nieco skonsumował, mimo to, są dla mnie jedną z najmilszych pamiątek, swego rodzaju łącznikiem między moim obecnym życiem i czasem spędzonym na emigracji. Był to trudny czas, ale mimo wszystko cieszę się, że dane mi było przeżyć to doświadczenie, gdyż wiele straciłam, wiele mnie ominęło, ale też dużo otrzymałam w zamian...


Z okazji nadchodzących
       Świąt Bożego Narodzenia
życzę wszystkim zaprzyjaźnionym 
      blogerom i czytelnikom
aby minęły one w serdecznej i ciepłej 
        atmosferze.
A  Nowy Rok niech Wam przyniesie 
wiele pięknych chwil i wspaniałych podróży,
 nowych przyjaźni, i dużo, dużo szczęścia !!!

czwartek, 5 kwietnia 2012

Sukienka w kropki. Pierwsze wspomnienia.

Na wstępie chcę napisać parę słów wyjaśnienia, dlaczego mój blog nosi ten (być może mylący) tytuł, gdyż  nie będę pisała o modzie dla pań, krawiectwie i tym podobnych sprawach. Mimo to chcę przy nim pozostać, gdyż powstał on całkowicie spontanicznie a raczej (mogłabym rzec) wychynął z mojej podświadomości i ma ścisły związek z odległymi czasami, kiedy byłam kilkuletnim dzieckiem. W tym czasie mój ojciec podjął pracę na "ziemiach odzyskanych" i nasza trzyosobowa rodzina przeprowadziła się z okolic Warszawy, gdzie się urodziłam do Ostródy na Mazurach, która w owych czasach była smutnym, zrujnowanym miastem. Zamieszkaliśmy na jego skraju w małym domku, otoczonym ogrodami i trochę podmokłą łąką. Do dziś mam w pamięci moje pierwsze mazurskie lato... Pamiętam jak ochoczo wstawałam rano, bez niczyjej pomocy ubierałam się w moją ulubioną sukienkę w kropki, wybiegałam do ogrodu a później dalej, na łąkę. Choć bardzo tęskniłam za cudowną krainą moich pierwszych dni, pokochałam to nowe miejsce, bujną trawę, kwiaty i zioła o nieznanych mi nazwach, gęste trzciny i wysokie topole rosnące nad niedaleką Drwęcą. Dzień po dniu, odkrywałam ten nowy dla mnie świat, początkowo obcy i zadziwiający, a który z biegiem czasu stał się po prostu moim światem...

Od tamtej pory minęło wiele lat, aż nadszedł dzień, kiedy  moje życie znalazło się na  bardzo ostrym zakręcie. Wyjechałam do obcego kraju, daleko od wszystkiego co mogłam nazwać moim, gdzie niejednokrotnie przyszło mi w obcym języku mówić o tym, o czym czasem trudno jest powiedzieć w rodzimym. Dziś już nie wiem, ileż to razy zastanawiałam się co daje mi  siłę, aby  trwać nie poddając się próżnym żalom, goryczy i zwątpieniu? Pamiętam jak gorączkowo szukałam tam czegoś własnego, dobrych emocji, którymi  mogłabym wypełnić puste dni. Mieszkałam wtedy w Limbiate, niewielkiej miejscowości w pobliżu Mediolanu. Mediolan to bogate, frenetyczne miasto, pod względem ilości skarbów sztuki nie mogące się równać z Rzymem, czy Florencją, lecz mimo to pełne pamiątek historii a także kultury przez bardzo duże "K". Pomału, krok po kroku, odkrywałam jego urodę; z  biegiem czasu spragniona nowych wrażeń, zaczęłam podróżować po najbliższej okolicy a jeszcze później w dalsze rejony Północnych Włoch. Cały mój wycieczkowy ekwipunek -  plecak, mapy, przewodniki oraz  buty i kijek do trekkingu, zawsze czekały w pogotowiu, przygotowane do następnego wyjazdu. Kiedy miałam  dzień wolny od pracy, zwykle wstawałam bardzo wcześnie rano i sprawdzałam pogodę za oknem. W zależności od aury, pozostawało tylko zadecydować co tym razem będzie celem mojej podróży. Góry? Jezioro? Inne miasto? Podczas jednej z moich wypraw nad jezioro Como, znane mi tak dobrze, a które mimo to wciąż niezmiennie czarowało mnie swoim urokiem, niespodziewanie poczułam się jak wtedy, gdy jako mała, zachwycona dziewczynka w sukience w kropki uczyłam się nowego świata. Ten blog, to jest właśnie moja historia.