Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jezioro Lugano. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jezioro Lugano. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 stycznia 2014

Lombardia. Valsolda, świat miniony, świat odnaleziony...



Mam nadzieję, że tych osób, które przeczytały poprzedni post, nie zniechęciło moje długie milczenie i znów zechcą powędrować wraz ze mną, aby odkryć czarodziejskie zakątki Valsoldy. Jak już pisałam poprzednio, nad jezioro Lugano trafiłam przez czysty przypadek i splot okoliczności, ale zanim tam dotarłam, upłynęło wiele lat mojej emigracji. W tym czasie niekiedy wspominałam film "Piccolo mondo antico" obejrzany tuż po przyjeździe do Włoch a wtedy znów miałam przed oczami wąskie zaułki górskich wiosek i uliczki schodzące tuż na skraj wody.


Pewnego dnia trafiła w moje ręce ulotka, promująca jednodniową wycieczkę po jeziorach Como i Lugano, jaką można zrobić korzystając z dogodnych połączeń statkiem, pociągiem i autobusem. Propozycja wydała mi się atrakcyjna, tym bardziej, że na bilety przysługiwała zniżka, więc postanowiłam, że kiedyś muszę się tam wybrać. Z tego projektu zwierzyłam się mojej przyjaciółce Patrycji a nasza rozmowa niespodziewanie zeszła na temat filmu, który kiedyś zrobił na mnie tak wielkie wrażenie. Patrycja wspomniała, że podobno sceny plenerowe do niego kręcono właśnie w okolicy miejscowości Porlezza, to wystarczyło, aby ożywić moją wyobraźnię i wzbudzić we mnie przemożną chęć zobaczenia tych stron.


Co prawda, już wcześniej miałam okazję popatrzeć na Valsoldę z drugiego brzegu jeziora, kiedy  wędrowałam po zielonych stokach Valle d'Intelvi, jednak tym razem chodziło o coś więcej, osobiste pójście śladami bohaterów filmu, więc mimo znacznej odległości, nie mogłam sobie odmówić takiej frajdy! Samo dotarcie do Porlezzy okazało się bardzo czasochłonne, ponieważ jak zwykle musiałam odbyć godzinną podróż do Como, by wsiąść do autobusu jadącego do Menaggio, gdzie nastąpił krótki postój. Następnie autobus ruszył w dalszą drogę w stronę Lugano; mniej więcej w połowie drogi dojechaliśmy do północnego krańca jeziora, gdzie leży Porlezza, w sumie ta podróż zajęła mi niemal dwie godziny. Miasteczko okazało się małym rozczarowaniem i nie oszołomiło mnie swoją urodą. Składa się ono przede wszystkim z dużej ilości współczesnych domków, nie odznaczających się niczym szczególnym oraz kilku klockowatych hoteli nieopodal przystani. Do tego pogoda była w kratkę, przez chwilę nawet zanosiło się na deszcz i choć promienie słońca uparcie próbowały przebić się spoza ciężkich chmur, niebo nadal było szaro-bure a jezioro rozhuśtane zimnym wiatrem, miało kolor ołowiu.


Szczerze mówiąc, chyba zbyt wiele oczekiwałam, sądziłam, że zobaczę romantyczne zakątki, podobne do tych, jakie stanowiły scenerię filmu, tymczasem malutkie centrum historyczne w niczym ich nie przypominało... Błąkałam się po bulwarze, gapiąc na jezioro leżące pomiędzy górami z dominującymi szczytami  Monte Sighignola i San Salvatore, które zamykały ten ponury pejzaż. W tej sytuacji pozostawało mi jedynie zasięgnięcie języka u miejscowej ludności, choć tu miałam pewne opory. Wydawało mi się, że kiedy zapytam, gdzie kręcono film, mogę być poczytana za nawiedzoną  dziwaczkę, szukającą taniej sensacji. Ale mimo to, postanowiłam, że chwycę byka za rogi. Weszłam do baru ( w małych miejscowościach często bywa on również ochotniczą agendą informacji turystycznej) gdzie dla niepoznaki zamówiłam kawę i lody. Obsłużyła mnie sympatyczna, rozmowna dziewczyna, z którą szybko nawiązałam kontakt, więc po chwili odważnie wypaliłam, że szukam śladów "Piccolo mondo antico". 


Tu spotkało mnie miłe zaskoczenie, bo zamiast popukać się w głowę, barmanka zasypała mnie gradem informacji, a z nich wynikało, iż istotnie film (a nawet dwa filmy, bo była też wersja wcześniejsza od tej, którą oglądałam) kręcono w wioskach leżących nieopodal, co więcej, tam toczy się również akcja książki, więc reżyser poszedł za ciosem i starał się wiernie odtworzyć jej klimat, korzystając z tej naturalnej scenografii.
Dowiedziałam się też, że powinnam wsiąść w następny autobus do Lugano i pojechać w stronę włosko-szwajcarskiej granicy, do wioski  Oria, gdzie bez problemu mogę rozpocząć wędrówkę śladami bohaterów powieści Fogazzaro, gdyż znajdę tam specjalne, żółte tablice informacyjne. Nie bardzo wiedziałam o co chodzi z tymi tablicami, ale uznałam, że nie będę się dopytywać, bo zapewne sama odkryję wszystko na miejscu, więc bez zwłoki udałam się na przystanek.


Wraz ze mną na autobus czekały dwie włoskie turystki, które mi powiedziały, że również jadą do Orii aby zobaczyć willę Fogazzaro. Zaskoczyła mnie ta wiadomość, bo nie miałam pojęcia, iż autor książki mieszkał w tych stronach, ani o tym, jak ścisły związek miało to z jego twórczością. Chociaż jeszcze o tym  nie wiedziałam, był to moment przełomowy w moim spotkaniu z Valsoldą i jej historią, pisarzem oraz jego twórczością.
Od tej chwili zaczęłam ich powolne odkrywanie i poddałam się oczarowaniu, które przerodziło się w trwałą miłość do tego niezwykłego zakątka. Ta fascynacja zaprowadziła mnie jeszcze dalej, zaowocowała przeczytanymi książkami, poszukiwaniami w internecie a także wieloma refleksjami...
Tymczasem nadjechał zatłoczony autobus, do którego oprócz mnie wsiadło jeszcze sporo osób jadących w tę samą stronę; na szczęście jazda trwała dość krótko i po kilkunastu minutach jazdy wysiadłam w Orii. Kiedy rozejrzałam się wokoło, zachwyciła mnie uroda pejzażu, jaki miałam przed oczami. Droga wiodąca do Lugano nie biegnie samym brzegiem jeziora, lecz nieco wyżej, więc lustro wody leżało w pewnej odległości.


Dzieliły mnie od niego czerwone dachy małych domków, ukrytych w bujnej zieleni drzew a pomiędzy nimi wystrzelała szara, kościelna wieża. Po drugiej stronie jeziora widziałam masywną sylwetkę Monte Bisgnago i strome stoki Valle d'Intelvi, porośnięte gęstym lasem, wyglądającym niczym ciemnozielony aksamit. Pogoda poprawiła się zdecydowanie, co prawda powietrze nadal było ciężkie i wilgotne, ale słońce wyjrzało pomiędzy chmurami a te szybko zniknęły pozostawiając po sobie delikatny woal foschii. Miałam okazję podziwiać wspaniały spektakl natury, kiedy to góry i jezioro powoli wyłaniają się z ciemnych zasłon w całej krasie swoich kolorów a kropelki wilgoci rozproszone w powietrzu zacierają wszystkie kontury, lśniąc i migocąc w blasku słońca. Był to urzekający i niezapomniany widok, przez chwilę miałam wrażenie, że jestem tam oczekiwanym gościem i to specjalnie na moje przybycie przyroda przygotowała to niezwykłe widowisko...



Później w książce Fogazzaro przeczytałam opis podobnego zjawiska, dość częstego w tych stronach a wtedy ponownie wróciło do mnie wspomnienie dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Valsodę. Wówczas pomyślałam sobie, że tak musiał czuć się książę z arabskiej bajki, kiedy przyprowadzono mu nigdy nie widzianą oblubienicę a ona powoli podniosła zasłonę i ukazała mu swą piękną twarz...Przez chwilę stałam na niewielkim tarasie, podziwiając jezioro w dole i zalesione zbocza gór, gdzie przytuliło się kilka wiosek połączonych krętą drogą, biegnącą powyżej tej, którą przybyłam. W wioskach można było dostrzec wyniosłe kościoły a w tej położonej najbliżej, zauważyłam dwie wielkie wille, ozdobione kolumnami, odcinające się swoim wielkopańskim wyglądem na tle skromnych domków z szarego kamienia. Nieopodal tarasu, gdzie stałam, były wąskie, kamienne schodki, prowadzące w dół; skierowałam tam swe kroki i po chwili dotarłam do uroczej uliczki sąsiadującej z zielonymi ogrodami, gdzie cichutko szemrały liście drzew prześwietlone słońcem.




Uliczka biegła dość wysoko; poniżej widziałam dach kościoła, zaś przede mną były następne schodki, które zaprowadziły mnie wprost do niewielkiego portyku. Pokonałam jeszcze kilka stopni i znalazłam się na niewielkiej przestrzeni pomiędzy budynkami, wybrukowanej kamiennymi płytami. Przede mną otworzył się widok na wody jeziora, oddzielone skarpą oraz niskim murkiem. Lewą stronę tego placu stanowiła boczna ściana willi z małą loggią i tarasem, po prawej był kościół a pomiędzy nim i jeziorem, tuż na skraju skarpy, wzniesiono okazałą pergolę.  W tym momencie serce zabiło mi mocniej, bo zrozumiałam, że znalazłam się w w samym środku jednej ze scenerii, w jakiej kręcono film! Wszystko było dokładnie tak samo, niczego nie brakowało i nic nie zostało usunięte na potrzeby scenariusza... Przed sobą miałam dom wuja Piera, w którym po ślubie zamieszkali Franco i Luiza, na tarasie ponad loggią stał metalowy stolik z krzesełkami, przy którym Franco z przyjaciółmi pijał popołudniową kawę a pod pergolą był jego ukochany ogród, gdzie z miłością pielęgnował swoje rośliny. Obok zauważyłam pierwszą z licznych tablic, o jakich powiedziała mi barmanka w Porlezza. Umieszczono na niej krótką notkę biograficzną o pisarzu, mapkę Valsoldy oraz fragment "Piccolo mondo antico" nawiązujący do tego miejsca. Tuż obok kościoła rosły wielkie cyprysy, zaś w głębi pinia, dokładnie tak jak w książce - z tą różnicą, że tymczasem stała się okazałym drzewem, podczas gdy w powieści była zaledwie odchowaną sadzonką...



W tym magicznym momencie zachłysnęłam się czarem tego niezwykłego miejsca, które geniusz pisarza unieśmiertelnił a potomni uszanowali i z pietyzmem pozostawili wszystko na swoim miejscu. Jednak to nie była ostatnia niespodzianka, bo na ścianie domu, wśród zielonych liści bluszczu, widniała tablica pamiątkowa, poświęcona pamięci Antonia Fogazzaro z medalionem przedstawiającym jego podobiznę. W tym momencie zrozumiałam, że jestem przed willą niegdyś będącą jego domem, o której wspominały dwie panie, spotkane na przystanku. Postanowiłam obejrzeć wszystko dokładnie, więc weszłam do portyku przecinającego dom na przestrzał. Po lewej stronie miałam darsenę, gdzie wedle powieści utonęła mała Ombretta a po prawej schody prowadzące do kuchni, skąd unosił się smakowity zapach gotujących się potraw.


Przez otwarte drzwi rzuciłam okiem do wnętrza i zobaczyłam duże pomieszczenie z tradycyjnym, kuchennym wyposażeniem, pełne starych mebli oraz naczyń z miedzi i białej porcelany w kobaltowe wzory. Po chwili z głębi domu wyszedł młody człowiek, więc zadałam mu pytanie o willę. Chyba nie był tym specjalnie zaskoczony, bo bardzo chętnie odpowiedział, że istotnie niegdyś był to dom pisarza a obecnym właścicielem jest jego prawnuk, markiz Giuseppe Roi, pracodawca mojego rozmówcy. Nie pytany dodał też, że markiz jest mieszkańcem Vicenzy, ale przyjeżdża do Orii na wakacje i właśnie jest obecny, więc nie ma możliwości obejrzenia wnętrza domu. Zrozumiałam z tej rozmowy, że zapewne nie byłam pierwszą osobą, jaka zwróciła się do niego w poszukiwaniu informacji i zapewne zdarzało mu się ulegać prośbom admiratorów Fogazzaro, pragnących choć przez chwilę popatrzeć na pokoje, które autor tak sugestywnie opisywał w swojej książce. Sympatyczny młodzian powiedział mi też, że markiz jest osobą w podeszłym wieku i jakiś czas temu sporządził testament, w którym zapisał willę FAI z zastrzeżeniem, iż ma w niej powstać muzeum poświęcone pamięci jego pradziadka.
 


Pomyślałam sobie, że to naprawdę piękny gest, bo zapewne jest wiele osób, dla których podobnie jak dla mnie, odwiedziny w tym miejscu będą niezwykle ważnym przeżyciem. Pożegnałam mojego rozmówcę i ruszyłam na dalsze oględziny Orii. Jest to maleńka wioska, składająca się z kilku uliczek, w większości mających formę schodów łączących wąskie domki, wznoszące się tarasowo na stromym zboczu, tulące się do siebie pomiędzy skrajem wody i asfaltową drogą. Maleńki placyk oraz równie mikroskopijna przystań, dopełniały wizerunku miejscowości, gdzie oprócz młodego człowieka, o którym już wspominałam i dwóch pań, przybyłych wraz ze mną, nie spotkałam żywego ducha. Szczerze mówiąc, nie narzekałam z tego powodu, bo lubię takie samotne zwiedzanie, zwłaszcza w miejscach o tak niepowtarzalnym nastroju. Ponownie wróciłam na plac przed kościołem i ruszyłam w przeciwną stronę, mulatierą biegnącą pomiędzy wysokimi murami oddzielającymi ogrody należące do sąsiednich posesji.


Mulatiera zaprowadziła mnie na mały cmentarz, gdzie w otwartej kaplicy znalazłam trzy nagrobki, kryjące szczątki siostry pisarza Iny Fogazzaro Dainioni i jej męża oraz wnuka Fogazzara, Antonia Roi (był on stryjem markiza Giuseppe). Pisarz kilkakrotnie umieszczał ten cmentarz w swojej tetralogii - tu miała spoczywać Ombretta i jej rodzice a po latach również ich synowa Eliza, nieszczęśliwa żona Piera Maironi  i wreszcie on sam. W pobliżu zauważyłam następną tablicę informacyjną z ilustracją oraz fragmentem powieści. Jak już wspominałam, Oria sprawiała wrażenie kompletnie wyludnionej, więc byłam dość zaskoczona, kiedy na drodze nieopodal cmentarza, ni stąd ni zowąd spotkałam niedbale ubranego chłopaka z bujną, potarganą czupryną i grubą książką w ręku. Wyglądał na jakieś osiemnaście lat, mijając mnie uśmiechnął się nieśmiało i grzecznie powiedział tradycyjne "salve" a kiedy mu odpowiadałam, nasze oczy spotkały się w przelotnym spojrzeniu. W tym ulotnym momencie, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż mimo wszystkich różnic, jakie nas dzielą, mamy coś wspólnego - obydwoje w tym miejscu szukamy śladów minionego świata...


Czy muszę dodawać, że gdy wracając z cmentarza ponownie znalazłam się na placyku koło willi, w cieniu loggi pod tarasem (gdzie Fogazzaro pijał kawę podobnie jak jego powieściowy bohater Franco) siedział ów chłopak, po uszy zatopiony w lekturze...Być może, poszedł tam, żeby w tym romantycznym zakątku czytać jedną z jego powieści albo  młodzieńcze wiersze Antonia, w których przyszły pisarz opiewał piękno Valsoldy? 
Ukradkiem zrobiłam chłopcu zdjęcie, po czym wycofałam się po angielsku aby swą obecnością nie psuć mu nastroju. Pomyślałam sobie, że może właśnie rośnie nowy pisarz lub poeta, zakochany w tej ziemi i jej przeszłości? To miejsce miało niezaprzeczalną magię, to był dom, gdzie młody Antonio spędzał wakacje, więc kto wie, może i on kiedyś tak siadywał w cieniu loggi, żeby czytać, marzyć i pisać wiersze... Przypomniały mi się też moje lata "chmurne i durne", kiedy to spędzałam moje ostatnie wakacje w Warszawie i pełna romantycznych porywów biegałam do Łazienek, gdzie siadałam pod kasztanami z tomikiem wierszy Byrona, w którym za zakładki służyły mi zasuszone płatki róż...

Po opuszczeniu Orii powędrowałam do Albogasio i Castello, wiosek położonych na zboczu Monte Boglia, jednak ich opis będzie tematem następnego posta.  


Jak wspominałam, ta wędrówka po Valsoldzie nie była ostatnią; na przestrzeni kilku letnich miesięcy 2008 roku byłam tam wiele razy, gdyż nie mogłam się wyrwać z pod uroku tej krainy. Po upływie kilku lat przyszedł też dzień, w którym mogłam przekroczyć progi willi Fogazzaro (będzie o tym oddzielny post). Miało to miejsce wiosną 2011 roku z okazji Dni Otwartych FAI (markiz Guiseppe Roi zmarł w roku 2009 i zgodnie z jego wolą, w willi powstało muzeum) co było dla mnie niezwykłym przeżyciem. Przez te lata przeczytałam wszystkie książki Fogazzara przetłumaczone na język polski a także ciekawe opracowanie pt. "Antonio Fogazzaro i jego epoka" Katarzyny Biernackiej -Licznar. Pokusiłam się także o lekturę powieści "Piccolo mondo antico" i "Malombra" po włosku, co w moim przypadku było imponującym dokonaniem z uwagi na styl i słownictwo, różniące się od tego, jakim mówi się współcześnie. Te czytelnicze trudności powiększał jeszcze fakt, iż pisarz obficie używał różnego rodzaju dialektów, co sprawia, że język jego postaci wiele mówi zarówno o miejscu oraz klasie społecznej z jakich one pochodzą. Do dziś często słyszy się opinię, że Włoch z północy nie rozumie Włocha z południa a w XIX wieku, kiedy zjednoczona Italia dopiero zaczynała tworzyć język literacki wspólny wszystkim Włochom, te regionalizmy były o wiele bardziej słyszalne.


Swoim zwyczajem, zaczęłam też sklejać w jedno drobne skrawki informacji, na jakie natrafiałam przy różnych okazjach. Tym, co mnie najbardziej zainteresowało, był fakt, do jakiego stopnia realne zdarzenia znalazły swoje odbicie w twórczości Fogazzara. Otóż okazało się, iż  było ich niemało, począwszy od tego, że pierwowzorem Franca Maironi był Mariano, ojciec pisarza, który wbrew woli swego rodzica, bogatego przemysłowca z Vcenzy, wyszedł poza swoją sferę i ożenił się z panną Teresą Barrera, córką architekta pochodzącego z Valsoldy. Jednak rysy matki Fogazzara odnajdziemy nie w postaci Luizy, lecz jej matki, pani Rigey, której pisarz dał nie tylko to samo imię, ale również obdarzył ją podobnymi cechami charakteru. Natomiast wzorcem dla powieściowej Luizy była przyjaciółka rodziny, pani Luiza Venini Campioni, którą pisarz znał od czasów swojego dzieciństwa i to właśnie jej zadedykował 'Piccolo mondo antico". 


Twardy i nieustępliwy charakter, w jaki autor wyposażył markizę oraz jej negatywny stosunek do małżeństwa Franca, miał swe źródło w rzeczywistym konflikcie, jaki podzielił rodziców Fogazzara i jego dziadka, (nota bene, również Antonia). Natomiast pod postacią Piera Ribeiry, bez trudu można odkryć jego pierwowzór, jakim był wuj Teresy, Pietro Barrera, wspaniały człowiek, bardzo kochany przez krewnych, dla których był prawdziwą podporą. Oczywiście, również wiele pomniejszych postaci miało swe żyjące modele, część z nich jest znana, zaś inni zniknęli w mrokach zapomnienia. Także powieściowy opis domu w Orii (matka Fogazzara otrzymała willę w spadku po swoich krewnych i rodzina pisarza zwykle spędzała tam wakacje) oraz całej okolicy, jest nadzwyczaj wierny, bo choć na przestrzeni minionego stulecia na terenie Valsoldy powstało nieco nowych domostw, jednak nie tak wiele, aby zdecydowanie zmienić charakter tych stron.


W zasadzie jedyną taką rzeczą jest asfaltowa droga Porlezza - Lugano, która powstała w okresie międzywojennym. Jej budowa sprawiła, że musiano poświęcić niektóre ogrody, jednak mieszkańcy chyba zrobili to bez żalu, zważywszy na fakt, iż poprzednio komunikacja na wybrzeżu jeziora była mocno utrudniona i ludziom pozostawały piesze wędrówki lub droga wodna. Oczywiście, podczas ciepłych miesięcy rejs statkiem czy łódką był przyjemnością sam w sobie, ale kiedy nadchodził okres niepogody, podróżnym zapewne nie było do śmiechu (taką sceną podróży podczas deszczu i zawieruchy, rozpoczyna się "Piccolo mondo antico") tym bardziej, że wzburzone wody jeziora niejednokrotnie na zawsze pochłaniały swoje ofiary. Tu chciałabym dodać, że również dramatyczny opis śmierci Ombretty był odbiciem realnego zdarzenia, kiedy to  Mariano, dziesięcioletni syn pisarza (imię otrzymał po dziadku ze strony ojca) nieomal się utopił w darsenie należącej do willi i z pewnością straciłby życie, gdyby nie matka, która w porę nadbiegła i wyciągnęła nieprzytomnego chłopca z wody. Podobnie jak Franco w powieści, także Antonio Fogazzaro przebywał wtedy w Lugano i dopiero po powrocie dowiedział się o wypadku. 


Pisarz dla całej trójki swoich dzieci był nadzwyczaj kochającym ojcem (oprócz syna miał jeszcze dwie córki) więc nie trudno sobie wyobrazić, co czuł w tej sytuacji... 
Tym razem los ich oszczędził, jednak dziesięć lat później dwudziestoletni Mariano niespodziewanie zmarł na tyfus, co dla Fogazzara było strasznym ciosem. W sukurs (podobnie jak Francowi) przyszła mu jego głęboka wiara w Boga, jednak ta strata sprawiła, że rozwiały się wszystkie nadzieje, jakie pokładał w tym mądrym i uzdolnionym chłopcu. To straszne przeżycie znalazło swe odbicie na kartach "Piccolo mondo antico" kiedy autor opisywał to, co się działo w domu Maironich po śmierci ich małej córeczki. Szczerze mówiąc, ta część powieści mocno mną wstrząsnęła, gdyż oprócz ogromu i różnorodności emocji opisanych przez autora, całość cechuje tak dogłębna analiza stanów duszy i umysłu, że było dla nie jasne, iż takie strony mógł napisać tylko ktoś, kto sam przeżył coś podobnego. Fogazzaro bardzo prawdziwie przedstawił  uczucia Franca i Luizy a także ich brak wzajemnego zrozumienia z powodu odmiennego przezywania żałoby, co doprowadziło do separacji i nieomal rozpadu małżeństwa. Z racji mojego zawodu bardzo często spotykałam się ze śmiercią i  musiałam patrzeć na rozpacz tych, którzy pozostali. Jestem też matką, dlatego mogę sobie wyobrazić, co czują rodzice po stracie dziecka; jednak wyobraźnia to jedno a znalezienie wiarygodnego sposobu aby myśli ubrać w słowa, to zupełnie inna sprawa... 

W następnych postach napiszę też o związkach Valsoldy z Polską, poprzez przybliżenie postaci kilku wybitnych artystów, urodzonych w okolicznych wioskach. To niespodziewane odkrycie było dla mnie wielkim zaskoczeniem i jednym powodem więcej, abym poczuła jeszcze silniejszą więź z tym pięknym miejscem.

Jeśli ktoś miałby ochotę obejrzeć więcej zdjęć z Orii i Porlezzy, jak zwykle zapraszam do albumu>




sobota, 28 grudnia 2013

Lombardia. Wokół jeziora Lugano - "Piccolo mondo antico".



Jak pisałam w pierwszym poście na temat jeziora Lugano, jest on bardzo kręte i składa się z kilku odnóg. Starałam się chociaż w niewielkim zakresie pokazać ich urodę, więc długo wędrowaliśmy  wspólnie wzdłuż jego brzegów, aby na koniec znów dotrzeć do tej części, którą po raz pierwszy zobaczyłam kiedy popłynęłam statkiem z Lugano. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że obszar leżący na północnym brzegu, pomiędzy włoskim miastem Porlezza i szwajcarską Gandrią, nosi nazwę Valsolda. Ograniczają go szczyty Monte Boglia, Monte Fiorina i Monte dei Pizzoni, a  na zboczach i nad wodami jeziora znajdziemy dziesięć niewielkich, malowniczych wiosek. Pewnego lata dotarłam tam ponownie, tym razem od strony lądu - od tej pory to miejsce stało się dla mnie nie tylko celem częstych wycieczek, lecz przede wszystkim moją ulubioną okolicą, gdzie przeżyłam najpiękniejsze momenty wzruszeń, oczarowanie pejzażem i historią tej ziemi. Te moje wędrówki spowodowały, że nieco później sięgnęłam po kilka książek; ich przeczytanie zaowocowało dalszymi poszukiwaniami i lekturami, a następnie przyszedł czas na zastanowienie się nad wieloma istotnymi tematami... Znalazło się tu miejsce nie tylko dla refleksji nad podobieństwem dziejów Galicji i Lombardii, które przez długi czas wchodziły w skład Austro-Węgier, lecz przede wszystkim nad znaczeniem zasad moralnych w życiu człowieka a także wartości, jakim jest cierpienie oraz poświęcenie, niejednokrotnie tak ważne dla przejścia na wyższy stopień rozwoju duchowego. To wszystko wiązało się odkryciem pewnej przepięknej książki, opisującej dzieje Valsoldy i niewielkiej grupy mieszkających tam ludzi, których uczucia oraz problemy mimo nieco staroświeckiego anturażu nic nie straciły na aktualności. Co więcej, mimo iż od tamtych czasów minęło sto pięćdziesiąt lat, miejsca, jakie autor w niej opisuje, również prawie się nie zmieniły, więc mogłoby się zdawać, że za chwilę za zakrętem wąskiej uliczki zobaczymy rąbek czarnej sukni Luizy a na balkonie z widokiem na jezioro usiądzie Franco ze swoją popołudniową kawą...



Jednak najbardziej zadziwiający jest sposób, w jaki odkryłam Valsoldę oraz to, jak długą drogę przebyłam w przenośni i dosłownie, zanim tam dotarłam. Być może, właśnie owa droga dała taki walor mojemu spotkaniu z tą ziemią, leżącą nieco na uboczu, która nie wystawia swoich uroków na pokaz, lecz strzeże ich zazdrośnie dla tych, co zadadzą sobie trud jej odkrycia i pokochają bez zastrzeżeń. Zaczęło się to wszystko dawno temu, kiedy po przyjeździe do Włoch przez krótkie trzy miesiące mieszkałam w Bari. W owym  czasie moja znajomość włoskiego  była bardzo mizerna; jednak mimo to, nie stroniłam od oglądania telewizji, zarówno dla zabicia czasu, jak również  szybkiego osłuchania się z językiem. Pewnego razu miałam okazję obejrzeć film "Piccolo mondo antico" nakręcony (jak się później dowiedziałam) na podstawie powieści Antonio Fogazzaro. Nie mam pojęcia, co sprawiło, że historia wydała mi się znajoma, niewykluczone, że po prostu bardzo dawno temu czytałam tę książkę, bo chociaż nie znałam wielu słów, miałam wrażenie, że doskonale rozumiem o co w chodzi w filmie. Być może, było to również zasługą aktorów - Claudii Pandolfi i Alessandro Gassmana, którzy stworzyli bardzo wyraziste postacie? Kilka lat później przeczytałam ową powieść po włosku (co było dość istotnym wyzwaniem ze względu na styl i słownictwo) a na koniec Marta kupiła mi na Allegro jej  polskie tłumaczenie. Tak czy inaczej, ta historia niezwykle mnie zafascynowała, więc spróbuję ją pokrótce streścić, tym bardziej,  że ma ona istotne znaczenie dla dalszego rozwoju wypadków.



Jak to już zostało powiedziane, akcja powieści toczy się na pograniczu szwajcarsko - lombardzkim w spokojnym zakątku nad jeziorem Lugano, zwanym Valsolda. Jest rok 1850 a w Europie jeszcze pobrzmiewają echa Wiosny Ludów. Lombardia nadal pozostaje pod władaniem Austrii co powoduje, że lokalne społeczeństwo jest mocno podzielone na stronnictwo patriotyczne i pro habsburskie, nie brakuje również osób pracujących na rządowych posadach po prostu dla chleba, choć w duchu żywią antypatię dla okupantów. Stosunki pomiędzy Włochami i Austriakami są bardzo napięte, chyba bardziej niż w ówczesnej Galicji, która cieszyła się znaczną autonomią i przypominają raczej te, jakie panowały w tej części Polski, która się znajdowała pod zaborem rosyjskim. Austriacy mieli świadomość, że nadal prowadzone są konspiracyjne działania mające na celu przyłączenie Lombardii do Królestwa Sardynii ( w jego skład wchodził sąsiedni Piemont) więc nie wahali się przed ostrymi represjami wobec podejrzanych. Częste były rewizje w domach osób znanych ze swoich  patriotycznych przekonań;  w efekcie nawet z pozornie zupełnie błahego powodu można było trafić do więzienia. Wystarczyło jakieś niezbyt oględne zdanie w przechowywanym liście, stara pamiątkowa szabla po dziadku, zagraniczna książka lub gazeta, aby podejrzany stawał się przestępcą, winnym spisku zmierzającego do obalenia istniejącego porządku.



W takiej sytuacji geopolitycznej rozkwita miłość Franca Maironi i Luizy Rigey. Franco należy do miejscowej arystokracji, jest to młodzieniec o gorącym sercu i otwartej głowie, kochający poezję i muzykę, zagorzały patriota. Wraz z babką, markizą Orsolą Maironi swą jedyną krewną, mieszka w miejscowości Cerssogno w willi nad brzegiem jeziora.  Luiza pochodzi z burżuazji, jej ojciec, który był profesorem uniwersytetu już nie żyje, natomiast matka  ciężko choruje i nie opuszcza swego domu w małej, górskiej wiosce Castello, gdzie mieszkają obie panie. Panienka jest dobrze wychowana, równie piękna jak mądra, oprócz tego odznacza się nieugiętym charakterem. Mimo jej osobistych zalet babka Franca absolutnie nie godzi się na ten nierówny związek i oznajmia wnukowi, że go wydziedziczy jeśli nie ożeni się w obrębie swojej sfery z osobą, którą ona zaakceptuje. Pomiędzy babką i wnukiem istnieje także otwarty konflikt na tle politycznym, ponieważ markiza jest znana ze swych pro austriackich sympatii.



Franco postanawia, że nie wyrzeknie się swych uczuć oraz poglądów za cenę majątku i potajemnie żeni się z Luizą. Małżeństwo zostaje zawarte pod osłoną nocy, w kościele w Castello. Kilka godzin po tej ceremonii profesor Gilardoni przyjaciel Franca wyznaje mu, że jakiś czas temu porządkując dokumenty swego zmarłego ojca będącego plenipotentem markiza Maironi dziadka Franca, odkrył kopię testamentu, z którego wynika, że cały majątek zapisał on nie żonie, lecz wnukowi. Profesor milczał o tym fakcie, gdyż nie chciał wywoływać rodzinnych niesnasek mając też na względzie to, że Franco tak czy inaczej odziedziczy wszystko po babce. Potajemny ślub i groźba wydziedziczenia sprawiły, że wyjawił tę dotąd skrzętnie skrywaną tajemnicę.

Jednak Franco nie chce zrobić użytku z dokumentu, ponieważ wejście w prawa do spadku wymagałoby procesu sądowego i udowodnienia babce, że jest oszustką co jego zdaniem okryło by hańbą całą rodzinę. Zabrania przyjacielowi wspominać o tym komukolwiek a zwłaszcza babce i Luizie, prosi go też o spalenie testamentu, lecz mimo danej obietnicy profesor nie spełnia jego życzenia. Markiza, będąca osobą małoduszną i pozbawioną skrupułów wyrzeka się wnuka, kiedy dowiaduje się o jego potajemnym małżeństwie. Młodzi zamieszkują u Piera Ribeiry wuja Luizy, który posiada dom w niedalekiej Orii. Wuj pracuje jako inżynier w Como, więc przebywa z nimi jedynie okazjonalnie. Wkrótce umiera matka Luizy, młoda para żyje z niewielkiego funduszu, jaki Franco ma po matce i dzięki finansowej pomocy wuja. Z biegiem czasu pomiędzy małżonkami coraz bardziej uwidaczniają się różnice charakteru i światopoglądu, Luiza jest bowiem osobą bardzo zasadniczą, w duchu skłania się do filozoficznych poglądów swego ojca, zagorzałego materialisty. W przeciwieństwie do żony Franco żarliwie wierzy w Boga a jego podejście do życia jest pełne ideałów; cechuje go ogromne zamiłowanie do sztuk pięknych a także pracy w ogrodzie, gdzie każdą roślinę traktuje jak równą sobie istotę. Wszystko to nieco drażni Luizę i powoduje, że w pewnym sensie ma ona do męża ukrytą pretensję, iż żyje w swojej wieży z kości słoniowej, kiedy ona i wuj troszczą się o byt materialny. Mimo tych różnic nadal łączy ich głęboka i namiętna miłość. Ich rodzina powiększa się, przychodzi na świat córka Franca i Luizy, Maria, zwana Ombrettą. Kiedy dziecko ma trzy lata zdarza się coś, co sprawia, że egzystencja rodziny chwieje się w posadach... Okazuje się, że babka Franca nie zaprzestaje snucia intryg z austriacką policją, skierowanych przeciwko wnukowi. Przybierają one na sile, gdy markiza dowiaduje się od profesora Gilardoni, że Francowi jest znana historia testamentu. Zresztą Franco i bez tego jest dla Austriaków osobą wysoce podejrzaną, gdyż powszechnie wiadomo, iż potajemnie spotyka się z liberałami i emisariuszami pracującymi na rzecz zjednoczenia Włoch.


Dochodzi do nocnej rewizji w domu wuja Piera i ostrzegawczego aresztowania Franca, który dość szybko zostaje zwolniony, ponieważ tym razem babce zależało jedynie na jego zastraszeniu. Wkrótce markiza powoduje, że wuj Piero zostaje odprawiony na emeryturę, skutkiem czego jego zasoby pieniężne znacznie się kurczą a rodzinie zaczyna brakować środków na godziwe życie. W tej sytuacji Franco z bólem serca podejmuje decyzję o rozstaniu z bliskimi. Przekracza zieloną granicę i ucieka z Lombardii by udać się do Turynu, gdzie podejmuje pracę w redakcji gazety. Ten wyjazd jest istotny także dla jego bezpieczeństwa, ponieważ policja nadal żywo się nim interesuje. W Turynie przyłącza się do grupy miejscowych radykałów, którzy nie przestają pracować na rzecz zjednoczenia kraju i wyrugowania Austriaków z Lombardii oraz Veneto.



Dla Luizy i jej wuja nastają bardzo ciężkie czasy, młoda kobieta nie tylko rezygnuje z wielu rzeczy, aby ograniczyć wydatki na utrzymanie domu, podejmuje również pracę przy przepisywaniu tekstów. Wtedy niespodziewanie ponownie wychodzi na światło dzienne sprawa testamentu. Luiza, która dowiaduje się o nim przez przypadek przeżywa ogromną rozterkę duchową, gdyż ma świadomość, że  jej pogląd  na tę sprawę jest w niezgodzie z decyzją Franca, natomiast osobiście uważa, iż nie należy tolerować podobnego oszustwa. Postanawia spotkać się z markizą i powiedzieć jej to prosto w oczy a ponieważ wie, że ma ona przybyć do sąsiedniego Albogasio, idzie tam by poczekać na jej przybycie. Jednak  do rozmowy nie dochodzi, gdyż nadbiegają kobiety z Orii wołając, że coś złego przydarzyło się małej Ombretcie. Okazuje się, że choć w domu było kilka dorosłych osób, dziewczynka sama zeszła do darseny, gdzie cumowano łódkę, żeby pobawić się małym stateczkiem i wpadła do wody. Luiza biegnie o domu, gdzie zastaje nieprzytomną córeczkę; niestety, mimo całonocnych wysiłków miejscowego lekarza dziecko umiera. Franco potajemnie przybywa do domu i chociaż stara się wesprzeć żonę, ten dramatyczny wypadek stawia między nim i Luizą barierę nie do przebycia. Franco ponownie wyjeżdża do Turynu a jego głęboka, żarliwa wiara w Boga pozwala mu przetrwać i pogodzić się ze stratą dziecka. Natomiast Luiza pogrąża się w rozpaczy graniczącej z szaleństwem, nie tylko codziennie chodzi na cmentarz i rozmawia tam z córką, jakby dziecko nadal żyło, ale zaczyna uczestniczyć w seansach spirytystycznych, gdzie próbuje przywoływać jej ducha. Wuj Piero stara się jej pomóc w tym trudnym okresie, lecz otwarcie potępia takie postępowanie mówiąc, że jest to wbrew rozsądkowi i naturze. Wspomina również, że powinna urodzić drugie dziecko, co dla Luizy jest czymś absolutnie nie do pomyślenia. Tymczasem nadchodzą wielkie zmiany polityczne, jakie przynosi rok 1959. Królestwo Sardynii przy pomocy Francji szykuje się do wojny z Austrią, więc Franco wierny swym ideałom zaciąga się w szeregi armii. Pisze do żony list prosząc ją, aby spotkała się z nim na Isola Bella, wyspie leżącej na Lago Maggiore. Luiza nie chce tego spotkania, ponieważ uważa, że jej miłość do męża umarła i obawia się, że będzie on oczekiwał fizycznego zbliżenia, na jakie ona nie potrafi się zdobyć. Kiedy wuj Piero dowiaduje się o liście grozi Luizie, że pomimo słabego zdrowia sam pojedzie a na wyspę, aby spotkać się z Frankiem i wyjawi mu brutalną prawdę o stanie jej ducha i umysłu. Luiza ma świadomość, że mąż może umrzeć na polu bitwy z przekonaniem, iż kobieta, z którą związał się na dobre i na złe, po raz drugi opuściła go w decydującej chwili życia. Postanawia, że mimo wszystko pojedzie na wyspę by pożegnać się z mężem, choć dzieje się to niejako pod przymusem i wbrew jej chęciom.



Dla obojga jest to bardzo trudne spotkanie ze względu lata rozłąki i cierpienie będące ich udziałem, jednak Franco, człowiek otwarty i prostolinijny nie pozwala, żeby ten zły nastrój ich rozdzielił. Przypomina Luizie początek ich miłości i prosi, aby powtórzyła słowa, jakimi przed laty wyznała mu, że go kocha. Ta prośba oraz inne wspomnienia powodują, że w Luizie budzą się wszystkie dobre uczucia, jakie nadal ma dla męża i spędzają razem noc w hotelu na wyspie. Następnego dnia Luiza i Piero żegnają Franca, który wsiada na statek płynący na piemoncki brzeg, skąd wyruszy na wojnę. Wuj idzie na taras, żeby jeszcze raz popatrzeć na piękne widoki roztaczające się wokół i niespodziewanie umiera na serce. Luiza jeszcze nie wie, że w jej łonie rodzi się nowe życie...



Ta książka, którą tu dość pobieżnie streściłam, jest pierwszą z czterech części tetralogii, gdzie  Antonio Fogazzaro uważany za wybitnego pisarza owej epoki (był kandydatem do Nagrody Nobla) zawarł swe poglądy i idee. Z pozostałych tomów ( ich akcja toczy się w okolicy Vicenzy i Rzymu) dowiadujemy się, że Franco wrócił do domu, lecz zmarł skutkiem rany odniesionej w walce a Luiza także odeszła na zawsze niedługo po narodzinach drugiego dziecka. Protagonistą staje się ich syn poczęty na Isola Bella, który po wujecznym dziadku otrzymał imię Piero. Splatają się w nim dominujące cechy obojga rodziców, co sprawia, że jest on postacią naprawdę nieprzeciętną. Piero pod wpływem okoliczności życiowych przechodzi istotną przemianę duchową i niczym święty Franciszek bez reszty poświęca się  idei odnowy kościoła katolickiego, który sam Fogazzaro uważał za instytucję skostniałą i daleką od prawdziwie chrześcijańskiego ducha. 

Jednak mimo tych szczytnych celów, jakie sobie postawił autor pozostałe części cyklu są pod względem literackim nieco słabsze od pierwszej,  brakuje im dramatycznego napięcia i dyskretnego humoru, które sprawiają, że w pierwszej powieści widzimy kawałek prawdziwego życia. Są one bardziej wyrozumowane niż odczute i przeżyte, jakby autor tworzył szereg scen, będących nie tyle zwierciadłem życia, co ilustracją jego tezy filozoficznej. To sprawia, że postacie bohaterów nie przemawiają do czytelnika z tą siłą prawdy, jaka cechowała pierwszą część. Natomiast "Piccolo mondo antico"  to nie tylko piękna, choć bolesna historia dwojga ludzi, którym przypadła w udziale trudna miłość w trudnych czasach; to również historia miejsca, gdzie żyją, pokazująca jego niewątpliwe, choć surowe piękno. Całość jest wspaniale opowiedziana z głęboką analizą psychologiczną wszystkich postaci, zarówno głównych bohaterów, jak i całej galerii pomniejszych (o których tu nie wspominałam) dzięki czemu powieść jest również ciekawym przyczynkiem do poznania realiów owej epoki. 

W następnych postach chciałabym opowiedzieć o moich wędrówkach śladami Antonia Fogazzaro oraz jego bohaterów i o tym, jak poznawałam Valsoldę, gdzie toczy się akcja powieści a także przybliżyć emocje, jakie mi towarzyszyły. Zapraszam na ciąg dalszy.


Zdjęcia z Valsoldy można zobaczyć  w albumie >



sobota, 23 listopada 2013

Lombardia. Wędrując wokół Jeziora Lugano, Brusimpiano - Ardena, sanktuarium i fortyfikacje.



Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Lavena Ponte Tresa nad jeziorem Lugano  i rozejrzałam się wokoło, mój wzrok zatrzymał się na  długim wzniesieniu po prawej stronie. Porastał je ciemnozielony las; dzięki pięknej pogodzie, na tle niebieskiego nieba wszystkie szczegóły pejzażu widać było jak na dłoni. Zapowiedź tego wspaniałego widoku miałam już wtedy, gdy dojeżdżałam do celu; ponieważ droga wiedzie dość wysoko pomiędzy górami i dopiero nieopodal miasta schodzi serpentyną w dół z okien autobusu świetnie widać  jezioro oraz całą okolicę Podobną wspaniałą wizytówkę prezentuje przybyszowi również miasto Como, jeśli przyjeżdża się pociągiem lub samochodem od północnej strony. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż kiedy po raz pierwszy byłam w Como, mój wzrok zatrzymał się na zielonym wzgórzu ponad miastem, gdzie widniała piękna biało - różowa willa w stylu liberty a ten widok spowodował, że natychmiast zapragnęłam jak najszybciej znaleźć się tam, na górze...


Natomiast tutaj mój wzrok przyciągnął niewielki kościółek z barokową fasadą w ciepłych barwach, zatopiony w zieleni. Nieopodal widać było szeroką przesiekę i w pierwszej chwili miałam nadzieję, że jest tam kolejka linowa, lecz szybko zorientowałam się, że to jedynie trakcja elektryczna, więc jeśli chciałabym tam dotrzeć pozostawał mi spacer na własnych nogach. Kiedy obejrzałam bulwar i przylegającą do niego frakcję miasteczka, postanowiłam niezwłoczne poszukać drogi na górę lub znaleźć kogoś, kto mógłby być źródłem wiedzy na ten temat. Zwykle dopisywało mi szczęście jeśli chodzi o dobór przygodnych informatorów i na ogół na moje pytania otrzymywałam bardzo szczegółową odpowiedź wraz z różnymi dodatkowymi wskazówkami. Szczerze powiem, że było to nadzwyczaj miłe i mam wrażenie, że oprócz zwykłej ludzkiej grzeczności, dochodził tu do głosu lokalny patriotyzm mieszkańców, dumnych z tego, że mogą przybyszowi z innych stron pokazać uroki swej ziemi.

Podobnie było i tym razem, zagadnęłam pewną starszą panią i dowiedziałam się, że ów kościółek to sanktuarium w Ardenie, niewielkiej frakcji miejscowości Brusimpiano a drogi są dwie; jedna to asfaltowa droga jezdna (zdecydowanie dłuższa) i mulatiera, która co prawda szybko mnie zaprowadzi na górę, jednak ma tę niedogodność, że w zasadzie jest nieużywana i z tego powodu nieco zaniedbana. Pani powiedziała mi też, że za czasów jej młodości okoliczna ludność często chodziła tamtędy na modlitwę, jednak to się zmieniło, ponieważ dziś te praktyki nie są już tak powszechne a do tego większość wiernych jeździ tam samochodami. 
Z tego powodu, obecnie owa mulatiera służy przede wszystkim turystom, którzy podobnie jak ja, preferują piesze wędrówki. Pani wspomniała też, że po drodze mogę zobaczyć okopy i stanowiska należące do Linii Cadorna. Był to jeszcze jeden argument za wybraniem tej drogi, bo chociaż jestem przeciwniczką wszelkich wojen, zawsze mnie interesowały również i te świadectwa przeszłości. 
W okolicy jest wiele takich stanowisk, rozrzuconych w różnych miejscach wzdłuż granicy ze Szwajcarią pomiędzy Varese i Luino; podobne umocnienia widziałam również w górach nad jeziorem Como. Mulatiera rzeczywiście wyglądała na nieuczęszczaną, w niektórych miejscach było sporo połamanych gałęzi a nawet przewróconych drzew, leżących w poprzek drogi. Jej szerokość wskazywała na to, że była to raczej tzw. strada militare a nie dróżka, którą wieśniacy przemieszczali się na pola i pastwiska. Muszę powiedzieć, że ta krótka trasa, którą można swobodnie przejść w ciągu trzydziestu minut, sprawiła na mnie bardzo niemiłe wrażenie. Nie ukrywam, że szłam robiąc sobie w duchu wyrzuty, iż chyba jakiś diabeł mnie podkusił, abym wybrała tę drogę, bo skóra mi ścierpła na plecach, kiedy dotarłam do okopów połączonych tunelami i krytymi przełazami, dzięki którym niegdyś można było bezpiecznie pokonywać różnicę poziomów. Przyjrzałam im się z zewnątrz, ponieważ nie mając żadnego przygotowania w tej mierze, czy chociażby latarki, nie odważyłabym się w pojedynkę zapuszczać do ich wnętrza. Oprócz tego, jak już pisałam, przez całą drogę czułam dziwny i niewytłumaczalny niepokój...
Osoby, które regularnie czytają tego bloga, być może pamiętają, jak już wcześniej wspominałam o tym, że kilkakrotnie zdarzało mi się, iż miałam wrażenie, że znajduję się w miejscu emanującym jakąś nadzwyczajną energią. Czasem było to uczucie przyjemne, pozwalające mi doładować mój wewnętrzny akumulator, zaś innym razem towarzyszył mi zupełnie irracjonalny lęk i poczucie zagrożenia. Z natury jestem osobą rozsądną, nie szukam sensacji tego rodzaju, poza tym uważam, że podobne odczucia w większości dają się wytłumaczyć w sposób, jak najbardziej naukowy, To, czy te wrażenia odbieramy zupełnie jednoznacznie, czy też jako zaledwie dostrzegalną zmianę aury, w dużej mierze zależy od naszej osobniczej wrażliwości, która może być zmienna na różnych etapach naszego życia. Jednak mimo wszystko nie odżegnuję się od poglądu, że na ziemi i niebie są rzeczy o jakich nie śniło się filozofom, gdyż nie wszystko co nas otacza daje się zważyć i zmierzyć. Być może, pierwotna, zwierzęca część naszej natury czasami dochodzi do głosu  i wtedy mamy do czynienia z emocjami, których nie potrafimy zrozumieć...

Tym razem sądziłam, że to przykre uczucie powoduje obraz opuszczenia graniczący z ruiną, zwalone drzewa, połamane gałęzie i murki porośnięte mchem po obu stronach drogi. To wszystko wyglądało dość ponuro, więc miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie i byłam po prostu szczęśliwa, kiedy tak, jak mi powiedziała moja informatorka, droga dość szybko zaprowadziła mnie na niewielką łąkę u podnóża tarasu, na którym wzniesiono kościół. Niewiele wiadomo o tym, jak się przedstawia historia tego miejsca, podobno w wiekach średnich było tu oratorium, przy którym mieszkał pustelnik. Mówi się też, że swego czasu otaczano tu szczególną czcią wizerunek Czarnej Madonny, do którego zanoszono modły w czasach zarazy, jaka nawiedziła te okolice. 
Obecny kościół pochodzi z XVII wieku a w głównym ołtarzu widnieje obraz "Madonna del Latte", czyli Maria karmiąca Dzieciątko Jezus, który jak się przypuszcza pochodzi ze szkoły Bernardino Luini i jest datowany na XV wiek. Kościół jest niewielki ale bardzo harmonijny a jego główną ozdobą jest piękny portal i zegar słoneczny umieszczony na południowej ścianie.
Z tym kościołem wiąże się pewna niezwykła historia; podobno w latach siedemdziesiątych XX wieku miały tu miejsce zadziwiające zjawiska, zakwalifikowane jako paranormalne. Mówi się o przedmiotach przemieszczających się samoistnie i unoszonych w powietrze przez nieznane siły a także o tym, iż w biały dzień zaczynały dzwonić dzwony, choć nie było widać nikogo, kto by je wprawiał w ruch. Nie wiem na ten temat nic więcej, ale widocznie tajemnicze zjawiska ustały tak samo nagle, jak się pojawiły. Natomiast nieco później zupełnie przypadkowo znalazłam w internecie kilka ciekawostek na temat fortyfikacji, które mnie tak wytrąciły z równowagi. Otóż wynikało z nich, że te sensacje nie były tylko moim udziałem i swego czasu zainteresowali się nimi "łowcy duchów" czyli osoby próbujące w sposób fizykalny zbadać zjawiska uchodzące za paranormalne, przy użyciu bardzo czułej i skomplikowanej aparatury. Szczerze mówiąc, nie jest dla mnie do końca jasne, czy dwaj poszukiwacze potwierdzili fakt istnienia w tym miejscu niewyjaśnionych zjawisk. Co prawda oglądałam ich film na You Tube, ale nic nie wskazywało, że te działania zakończyły się spektakularnym sukcesem.


Jednak jak już wspomniałam, te przykre sensacje minęły jak zły sen, kiedy dotarłam na taras przed kościółkiem, gdzie wszystko rozjaśniał blask słońca i skąd roztaczał się widok na jezioro i góry. Przed sobą miałam miasteczko z mostem stanowiącym przejście graniczne, Monte Lema, o której pisałam w poprzednim poście a po lewej stronie była Monte Caslano i przesmyk u jej podnóża, gdzie właśnie przepływał statek zmierzający z Ponte Tresa do Porto Ceresio i dalej, do Lugano.



Piękne widoki wiosny rozkwitającej wokoło, szybko zatarły niemiłe wrażenie, jakie mi towarzyszyło podczas wędrówki przez las, ale dziś, kiedy wracam do wspomnień o tamtym dniu, nadal zadaję sobie pytanie, co właściwie mi się przydarzyło? Czy był to tylko nieprzyjemny nastrój, wywołany widokiem tego zaniedbanego i odosobnionego miejsca, czy może ja również jestem jedną z tych osób, które mogą zaświadczyć, że jest to naprawdę miejsce niezwykłe...

Więcej zdjęć jak zwykle w albumie >