Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ponte Rialto. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ponte Rialto. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 31 grudnia 2015

Wenecja dzień drugi, wszędzie woda...



Kiedy następnego ranka obudziłam się po dobrze przespanej nocy, przede wszystkim szybko otworzyłam okiennice, żeby sprawdzić co się dzieje na zewnątrz i jaka jest pogoda. Poprzedniego dnia, gdy zainstalowałyśmy się w pokoju były one przymknięte i tak je pozostawiłyśmy wychodząc do miasta, więc nie zauważyłyśmy, że przylegający do hotelu spory kwartał pomiędzy domami, jest pięknym, zielonym ogrodem. Niestety, jeśli chodzi o aurę widok nie napawał optymizmem, niebo było bardzo zachmurzone a w powietrzu unosił się wilgotny opar, który szybko zamienił się w drobny, siąpiący deszczyk. Mimo to, mając w pamięci słowa Daria nie zamierzałyśmy rezygnować z wyjścia, nie mówiąc o tym, że bezczynne siedzenie w niewielkim pokoju byłoby po prostu karygodną stratą czasu. Zaufałyśmy naszym ciepłym, nieprzemakalnym kurtkom oraz odpornym na przemakanie butom i po śniadaniu ruszyłyśmy na zwiedzanie miasta. 




Miałam nadzieję, że uda się nam odwiedzić kilka weneckich kościołów, gdzie można zobaczyć piękne rzeźby i obrazy, jednak w tym względzie spotkała nas niezbyt miła niespodzianka. Ponieważ była niedziela i w kościołach odprawiano msze, przed drzwiami stały czujki parafian, broniące turystom dostępu do ich wnętrza, Trudno się dziwić takiemu nastawieniu, ponieważ ktoś, kto przychodzi uczestniczyć w zbiorowej modlitwie, z pewnością nie chce, aby mu przeszkadzali zwiedzający, którzy niejednokrotnie krążą po kościele w czasie mszy próbując robić zdjęcia (zdarzyło mi się być świadkiem podobnych zachowań). Przed pięknym Kościołem Braci Franciszkanów, znanym jako Santa Maria dei Frari, udało się nam uprosić panów z czujki, żeby pozwolili nam wejść do środka; zgodzili się bez entuzjazmu, pod warunkiem, że aparat fotograficzny schowamy do plecaka. Kiedy znalazłyśmy się w świątyni, natychmiast kilka głów odwróciło się w naszą stronę a parę osób zmierzyło nas niechętnym spojrzeniem.




Przemieściłyśmy się nieco w głąb, co pozwoliło nam choć rzucić okiem na wnętrze kościoła; moją uwagę zwrócił piękny nagrobek w kształcie piramidy wzbogaconej grupami symbolicznych rzeźb, wykonany z białego marmuru. Był to grobowiec Canovy, wykonany przez uczniów według jego rysunków (artysta stworzył je projektując monument pierwotnie przeznaczony dla Tycjana). Kryje on jedynie serce artysty, gdyż jego doczesne szczątki spoczywają w rodzinnej miejscowości. Kościół jest ogromny i raczej surowy o wspaniałych proporcjach i pięknej apsydzie, rozświetlonej strzelistymi oknami. Ołtarz główny zdobi obraz Tycjana przedstawiający Wniebowstąpienie Marii, zaś w bocznych kaplicach można zobaczyć miedzy innymi tryptyk Giovanniego Belliniego oraz rzeźbę Donatella przedstawiającą Jana Chrzciciela. Zgodnie z daną obietnicą unikałyśmy natrętnego zachowania; po dyskretnym rozejrzeniu się zmówiłyśmy modlitwę i po cichu wyszłyśmy. Obeszłyśmy kościół dookoła, oglądając z zaciekawieniem jego bryłę, gdyż z zewnątrz jest on równie imponujący i wyniosły; wzniesiony z czerwonej cegły, z wysoką dzwonnicą, ozdobiony białymi ornamentami i pięknymi płaskorzeźbami.

Spacerowałyśmy po okolicy zatrzymując się na niewielkich, malowniczych placykach, gdzie na ogół centralne miejsce zajmowała kamienna, cembrowana studnia, przykryta metalową pokrywą. Pogoda nadal była kiepska, od czasu do czasu padał przelotny deszcz a wąskie zaułki były niemal całkowicie bezludne. Zupełnie przypadkowo zauważyłyśmy piękną bramę zamykającą niewielki dziedziniec, otoczony budynkami, których architektura wskazywała, że powstały na pograniczu gotyku i renesansu.  Jak się okazało, była to Scuola Grande di San Giovanni Evangelista, będąca niegdyś siedzibą bractwa biczowników. Biczownicy nie cieszyli się w Wenecji estymą a ich praktyki szybko zostały zakazane. Bractwo szczyciło się tym, że posiada relikwie św. Krzyża, z którymi wiązano legendy o licznych cudach. Przedstawiono je na cyklu obrazów pędzla tak znanych artystów jak Perugino, Carpaccio i Gentile Bellini. Relikwie do dziś znajdują się w Oratorium Scuoli, natomiast obrazy przeniesiono do galerii Akademii. Co ciekawe, ponieważ przedstawiono na nich scenerię ówczesnej Wenecji, przez niektóre kręgi były traktowane jako swego rodzaju dokument, odnoszący się do faktów historycznych a nie odzwierciedlenie legendy. Niestety, Scuola niezbyt często otwiera swoje podwoje dla zwiedzających*, więc nie miałyśmy okazji zobaczyć jej wnętrza, gdzie nadal można podziwiać dzieła Tintoretta i Tiepola. Za to zobaczyłyśmy coś, co choć nie zasługiwało na miano dzieła sztuki, ani na miano cudu, również wywołało nasze ogromne zadziwienie.


Było to stadko gołębi, które pracowicie rozdziobywały ceglany mur na wysokości kilkudziesięciu centymetrów od ziemi. Prawdopodobnie robiły to od dawna, ponieważ w tym miejscu w ścianie było widać znaczne ubytki. Zastanowiło nas to dość niezwykłe zachowanie, ja sądziłam, że być może w murszejącej ścianie zagnieździły się jakieś larwy stanowiące ich przysmak, natomiast Marta uważała, że w ten sposób dostarczają sobie mikroelementów służących do budowy skorupki jaj (według mnie w tym celu powinny raczej dziobać tynk lub wapień, którego wokoło nie brakuje). Podumałyśmy chwilę nad tym zagadkowym zjawiskiem, zrobiłyśmy ptakom zdjęcie i ruszyłyśmy na dalszą wędrówkę. Deszcz rozpadał się na dobre; kiedy dotarłyśmy na plac Św. Marka, okazało się, że jest on cały  zalany wodą, która wystąpiła na nabrzeże na wysokość kilkunastu centymetrów. W najbardziej uczęszczanych miejscach ustawiono kładki z wysokich podestów aby mogli się po nich przemieszczać ludzie, których tu nie brakowało mimo paskudnej pogody. Zapewne w większości byli to turyści, którzy podobnie jak my nie dawali za wygraną i mimo niesprzyjającej aury postanowili realizować swój program zwiedzania Wenecji .




Na podestach stały kilkusetmetrowe kolejki do katedry i Pałacu Dożów, jedynie dzwonnica nie cieszyła się powodzeniem, co nietrudno było zrozumieć, bo widoczność z jej szczytu podczas deszczu zapewne była znikoma, nie mówiąc o wietrze szalejącym na wysokości kilkudziesięciu metrów. Ponieważ deszcz zamienił się w ulewę, postanowiłyśmy dołączyć do kolejki stojącej przed Pałacem, która mimo imponującej długości dość szybko się przemieszczała, więc do środka weszłyśmy po zaledwie kilkunastominutowym oczekiwaniu. O ile bez przeszkód mogłyśmy swobodnie podziwiać okazały, renesansowy dziedziniec, wspaniałe, monumentalne schody i stojące u ich szczytu posągi dłuta Sansovina, to wewnątrz zastałyśmy prawdziwe tłumy, podobnie jak poprzedniego dnia w bazylice Św. Marka. Pojedynczy zwiedzający mógł się przyłączyć do jednej z licznych grup oprowadzanych przez przewodników, można też było zwiedzać samodzielnie i jedynie od czasu do czasu słuchać informacji, jakie dobiegały ze wszystkich stron (język do wyboru). Jednak mimo niezaprzeczalnej wspaniałości tego miejsca, podobnie jak w bazylice trudno było się skupić na dziełach sztuki pokrywających ściany i sklepienia.



Jeśli o mnie chodzi, w oczach po prostu dwoiły mi się i troiły nagie i ubrane postacie ludzi, mitycznych bohaterów, bogów i bogiń, alegorie i symbole. Żywe, jaskrawe kolory i złocenia oszałamiały swoim bogactwem a do tego Sala Wielkiej Rady po prostu przytłaczała  ogromem. Jej ściany i sufit zdobią malowidła świetnych malarzy, jednak nie są to freski, lecz cykl obrazów wykonanych na płótnie, ujętych w drewniane, złocone ramy a imponujący efekt ich pracy może przyprawić o zawrót głowy. W zdobieniu pałacu mieli udział min. Veronese, Tintoretto i Jakub Palma Młodszy. Obrazy te powstały po wielkim pożarze, który w dużej mierze zniszczył poprzedni wystrój. Aby pałac na powrót odzyskał swój dawny splendor, malarze musieli jak najszybciej wykonać  powierzone im zadanie. Prawdopodobnie ten pośpiech spowodował, że (jak uważają znawcy sztuki) nie są to najwybitniejsze dzieła tych skądinąd bardzo zdolnych i uznanych artystów. Jednak mimo to, Pałac nadal robi ogromne wrażenie a w czasach świetności Republiki był z pewnością świadectwem jej bogactwa i potęgi. Niestety, podobnie jak w bazylice, nadmiar szczegółów wartych aby im się uważnie przyjrzeć, niezbyt dobre oświetlenie a także mnóstwo ludzi kręcących się dokoła, spowodował, że nie byłam w stanie skupić się na zwiedzaniu w sposób, na  jaki ten obiekt zasługuje. Pozostałam z wrażeniem, że owszem, byłam tam, ale nie miałam możliwości obejrzenia Pałacu tak dokładnie, jak bym tego chciała. Stało się tak nie tylko z powodów, jakie wymieniłam powyżej, lecz z tej prostej przyczyny, że mój system nerwowy nie był w stanie przystosować się do przetworzenia tego nadmiaru bodźców i informacji.



Po zwiedzeniu wszystkich pięknych sal na pierwszym i drugim piętrze, wraz z grupą turystów przeszłyśmy na Most Westchnień, gdzie  przez ażurowe okno mogłyśmy spojrzeć na tonącą w deszczu wyspę San Giorgio. Zapewne nikomu nie jest obcy fakt, że romantyczne miano mostu nie pochodzi od westchnień kochanków, lecz skazańców, którzy tędy przechodzili ponieważ most łączy salę, gdzie wydawano wyroki, z budynkiem więzienia zwanym Prigioni Nuove i salą tortur. Część cel były to tzw. pozzi (studnie), lochy znajdujące się poniżej lustra wody w których więźniowie faktycznie byli pogrzebani za życia w towarzystwie wszędobylskich szczurów, natomiast w pomieszczeniach na najwyższej kondygnacji umieszczonych pod ołowianym dachem, w letnich miesiącach wprost umierali z gorąca i braku powietrza. Miałyśmy okazję zobaczyć taką celę, niewielką, o niskim, kolebkowym sklepieniu. Swego czasu czytałam pamiętniki Casanowy, który jako jedyny zdołał stąd uciec; podobno dokonał tego wyczynu robiąc otwór w stropie i wychodząc przez dach. Zastanawiałam się jak mu się to udało, bo podobno jego jedynym narzędziem był metalowy pręt a jeszcze bardziej dziwiło mnie to, że jego zabiegi pozostały przez nikogo niezauważone. Choć Casanowa opisuje całe zajście bardzo dokładnie, w moim sceptycznie nastawionym umyśle zrodziło się podejrzenie, że może po prostu przekupiono kogo trzeba, po czym niewygodny więzień został dyskretnie wypuszczony a dla zatarcia śladów przekupstwa stworzono historię o jego brawurowej ucieczce (ale to moja prywatna teoria).




Kiedy po ponad dwóch godzinach zwiedzania wyszłyśmy z pałacu było wczesne popołudnie, ulewa minęła, lecz deszcz nadal padał, choć ze zmiennym natężeniem. Znowu przeszłyśmy pod Wieżą Zegarową, po czym ruszyłyśmy przez mostki i zaułki w stronę mostu Rialto. Im bliżej byłyśmy, tym więcej było uliczek zalanych wodą. Co prawda, nie były to rwące strumienie ani woda do kostek, jak na placu Św. Marka, ale i tak miałyśmy powody aby błogosławić nasze solidne trzewiki, dzięki którym mogłyśmy chodzić z suchymi nogami. Gdy doszłyśmy nad Wielki Kanał, okazało się, że i tu woda wystąpiła z brzegów, zalewając miejsca, gdzie były wystawione stoliki z okolicznych barów i kawiarni. Patrząc na moknącą okolicę musiałyśmy przyznać rację Dariowi, że Wenecja podczas deszczu jest nie mniej malownicza, jak podczas słonecznej pogody. Piękne pałace po obu stronach kanału tonęły w szaro - perłowej poświacie i choć ich kolory były przygaszone, to nie mniej tworzyły naprawdę wspaniałą perspektywę. Przy palach pomalowanych w kolorowe, spiralne pasy cumowały gondole przykryte plandekami; pływały jedynie nieliczne, gondolierzy dla ochrony przed deszczem pozakładali czarne sztormiaki a ich pasażerowie chronili się pod parasolami.






Ponieważ ciągnęło nas do dalszego zwiedzania, poświęciłyśmy krótką chwilę na obejrzenie mostu  Rialto i pobieżnie rzuciłyśmy okiem na sklepy pod jego podwójnymi portykami, gdzie oprócz tradycyjnych, weneckich pamiątek można kupić także wysmakowaną, oryginalną biżuterię wykonaną ze złota i srebra. Zeszłyśmy z mostu i ponownie zapuściłyśmy się w zaułki dzielnicy San Marco, szukając ulotnej atmosfery tonącego miasta; znów jak poprzedniego dnia przekraczałyśmy kolejne mostki i słuchałyśmy wody cicho uderzającej o murszejące fundamenty. Mijałyśmy nieliczne domy pięknie odnowione i te, które ząb czasu nadkruszył i pokrył zaciekami wilgoci. Znowu uderzyła nas cisza wyludniającego się miasta, umierającego powolną śmiercią, tak bardzo odmiennego od pozłocistego, kolorowego obrazka, jaki można oglądać na placu Św. Marka. Patrzyłyśmy na kruszejące detale wykute w jasnym kamieniu, wysokie kominy, balkony, portale i ostrołukowe okna. Po oszołomieniu wspaniałościami bazyliki i Pałacu Dożów oraz kilkugodzinnym przebywaniu w tłumie, tu znalazłyśmy zupełnie inną atmosferę, ciszę, spokój i odosobnienie. Co prawda, od czasu do czasu spotykałyśmy innych przechodniów; niekiedy byli to stali mieszkańcy a innym razem zakochane pary albo pojedyncze osoby, podobnie jak my szukające miejsc, gdzie można być sam na sam z miastem, jednak to w żaden sposób nie mąciło naszego poczucia, że mamy je tylko dla siebie...



Kilkakrotnie weszłyśmy w ślepe uliczki, na koniec chyba zabłądziłyśmy krążąc po labiryncie podwórek i zaułków, zresztą nie zależało nam szczególnie na tym, żeby trzymać się mapy. Tak, czy inaczej, obszar w którym się poruszałyśmy był dość ograniczony, poza tym pociągał nas ten aspekt niespodzianki i zaskoczenia, kiedy raptem ukazywała się nam jakaś budowla widziana niedawno, lecz pod innym kątem i w innej perspektywie. Prawdopodobnie obeszłyśmy dzielnicę dookoła, ponieważ po jakimś czasie znów znalazłyśmy się w sąsiedztwie bazyliki. Choć zapadał wieczór, zalany wodą plac nie opustoszał i nadal było tam sporo ludzi. Moją uwagę zwróciła pewna dziewczyna, która pośród turystów ubranych w ciepłe kurtki oraz sportowe buty lub kalosze, wyróżniała się nadzwyczaj oryginalnym strojem a także dość niebanalną urodą. Nieduża i drobna, w zasadzie nie była pięknością, miała szeroką twarz o bardzo jasnej cerze a  niemal białe włosy sprawiały, że można było ją wziąć za albinoskę. Była upudrowana, miała też mocno uróżowane policzki, czym nieco przypominała rokokowe damy, jednak jej strój w żaden sposób nie nawiązywał do tej epoki. Ubrana była w krótką, powiewną sukienkę w odcieniu bardzo jasnego różu, widoczną spod kremowego, dopasowanego płaszcza a na nogach miała złote balerinki i białe pończochy. Jej jasne włosy sięgały ramion, zdobił je wianek z drobnych kwiatów, w dłoniach także trzymała podobne kwiaty, zebrane w niewielki bukiet. Kiedy tak stała samotnie w tłumie ludzi, wyglądała niczym dziwaczna panna młoda, czekająca na swojego oblubieńca. Zastanawiałam się, co ma znaczyć to niezwykłe ubranie-przebranie, czy jest zabłąkaną cosplayerką, aktorką, która nie zdjęła kostiumu po spektaklu, uczestniczką ulicznego happeningu a może zwykłą dziewczyną, która postanowiła w obcym mieście, gdzie nikt jej nie zna, w ten sposób wyrazić swoją osobowość, na co dzień głęboko ukrytą pod bardziej banalnym strojem? Nie miałam odwagi zrobić jej zdjęcia, więc ten obraz przetrwał jedynie w mojej pamięci...



Z placu ponownie ruszyłyśmy w stronę Wielkiego Kanału, który przekroczyłyśmy przez Ponte dell'Accademia i późnym wieczorem dotarłyśmy do hotelu. Ten deszczowy dzień pokazał nam inną Wenecję, niż ta, którą widziałyśmy po przyjeździe, ale jak słusznie powiedział Dario - Venezia e' sempre Venezia...

* Scuola Grande di San Giovanni Evangelista jest siedzibą Komisji Weneckiej, czyli Europejskiej Komisji na rzecz Demokracji przez Prawo, będącej organem Rady Europy.

Zdjęcia z drugiego dnia w Wenecji są tutaj>