Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rzeźby Mimmo Paladino. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rzeźby Mimmo Paladino. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 lutego 2024

Lombardia. Mediolan - "Montagna di sale" instalacja Mimmo Paladino.



Nie wykluczone, że część czytelników przypomina sobie dwa wcześniejsze wpisy, w których już wspominałam o koniach Mimmo Paladino. Była o nich mowa w poście na temat wystawy prac tego artysty w Orcie, gdzie jednym z eksponatów był czerwony koń - „Cavallo Rosso”, natomiast pisząc o mojej wizycie w Vittoriale degli Italiani, wspominałam o podobnym koniu, lecz w kolorze niebieskim, noszącym nazwę „Cavallo Blu”.

Tym razem chcę napisać nie po pojedynczych egzemplarzach, lecz o całej instalacji z końmi, która swego czasu stanęła na placu pomiędzy mediolańskim Duomo a Palazzo Reale I Arengario. Ta instalacja nosząca nazwę  "Montagna di sale" (solna góra) nie była pierwszą tego rodzaju, w 1990 roku Paladino stworzył ją jako dekorację do  "Narzeczonej z Messyny" spektaklu wystawianego w Gibellinie na Sycylii, skąd później została przeniesiona do muzeum pod gołym niebem w Baglio di Stefano. Druga, podobna instalacja, przez pewien czas stała w Neapolu na Piazza del Plebiscito, zaś trzecią, mediolańską, wzniesiono z okazji wystawy upamiętniającej 150 rocznicę zjednoczenia Włoch. 

Całość konstrukcji miała imponujące rozmiary - jej szerokość u podstawy wynosiła 30 a wysokość 10 metrów. Szkielet wykonano z lekkich materiałów budowlanych a następnie całość pokryto grubą warstwą soli, którą  zabezpieczono przed  wilgocią poprzez zaimpregnowanie preparatem na bazie nie toksycznej żywicy. Na tej solnej górze umieszczono trzydzieści elementów rzeźbiarskich w postaci archaicznych sylwetek koni i ich fragmentów, tym razem w kolorze czarnym.

Oczywiście, każdy kto ogląda taką instalację, może mieć własne skojarzenia i przemyślenia, płynące z indywidualnych doświadczeń i wiedzy, jaką zgromadził, a także odniesień do kultury, w której się wychował i znajomości tej, której wyrazem jest dane dzieło. Bez wątpienia, od tych wszystkich uwarunkowań, preferencji, a także naszej indywidualnej wrażliwości i wyobraźni, zależy odbiór szeroko pojętych sztuk pięknych. Myślę tu o tzw. przeciętnym odbiorcy lub jak się to najczęściej mówi, amatorze; nie zamierzam tu nikogo deprecjonować, zważywszy, że to nieco  strywializowane określenie ma swój źródłosłów w pięknym łacińskim słowie "amare" czyli kochać. W tym sensie sama również jestem amatorką, nie tylko przez brak kierunkowego wykształcenia, lecz przede wszystkim dlatego, że sztukę, która jest istotnym elementem mojego życia, odbieram w sposób podświadomy i bardzo emocjonalny. Zawsze uważałam, że najpiękniejszy  jest moment, kiedy spotkanie z dziełem drugiego człowieka wywołuje we mnie falę wzruszenia i swego rodzaju gonitwę myśli, sprawiając, że czuję powinowactwo duchowe z twórcą, identyfikując się z jego sposobem postrzegania rzeczywistości i jej wyrażania. W takiej chwili kontekst dzieła nie jest mi niezbędny, żebym mogła pojąć je na swój własny sposób, jeśli wydobywa ono z mojej jaźni rzeczy, które zaledwie przeczuwałam a może po prostu z biegiem czasu pogrzebałam je zbyt głęboko... Jednak mimo wszystko, moje ulubione książki to biografie i pamiętniki twórców z różnych dziedzin sztuki, uwielbiam też wspomnienia z podróży, gdzie autor opowiada o swoich spotkaniach z architekturą, malarstwem, rzeźbą, czy muzyką lub opisuje niezwykłe pejzaże, sprawiające, że umysł człowieka otwiera się na nowe doznania, nie tylko estetyczne, ale i duchowe. Te książki są dla mnie nie tyle sposobem na poszerzanie  wiedzy, co raczej szukaniem punktów odniesienia i okazją do refleksji nad własnym sposobem widzenia świata. Z punktu widzenia praktyki, cenię również wydawnictwa, gdzie oprócz zdjęć i reprodukcji, można przeczytać pogłębioną analizę drogi twórczej i warsztatu artysty; oczywiście jest to bardzo przydatne, jednak ta znajomość kulisów rzadko powoduje, że zmienia się moje nastawienie do dzieła sztuki. Powiedziałabym, że jest w tym raczej szacunek dla intelektu twórcy i jego warsztatu; to coś na kształt małżeństwa z rozsądku, przeciwstawionego miłości, która spada jak grom z jasnego nieba i nawet nie ma sensu, ani potrzeby, żeby analizować to uczucie...

Jednak od każdej reguły są odstępstwa, więc i mnie czasem się zdarzało, że musiałam przyznać, iż znajomość kontekstu jakiegoś dzieła sztuki znacząco wpłynęła na moje zrozumienie jego przesłania. Tak właśnie było z końmi Mimma Paladino, szczerze przyznaję, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam "Czerwonego konia" nie skojarzył mi się absolutnie z niczym (zresztą podobnie, jak jego niebieski brat w Vittoriale) i zarejestrowałam jedynie jego aspekt czysto wizualny. Nie robiłam sobie z tego powodu wyrzutów, ponieważ inne rzeźby, które wtedy widziałam, dostarczyły mi takiego ładunku emocji, że absolutnie nie narzekałam na niedosyt wrażeń. Poza tym, aczkolwiek lubię patrzeć na piękne i eleganckie sylwetki rasowych koni, to prawdę powiedziawszy, kiedy myślę o tym zwierzęciu, widzę przede wszystkim znane mi z dzieciństwa biedne, spracowane konie, ciągnące wyładowane wozy jadące na targ. Zapewne dlatego miałam problem z prawidłowym odczytaniem przekazu "Solnej góry" i tu głęboko mi się ukłonił właśnie kontekst kulturowy, o którym usłyszałam z ust jej twórcy, podczas wywiadu transmitowanego przez telewizję. Dowiedziałam się wtedy, że dla Paladina koń jest uosobieniem  dążenia do wolności i doskonałości, walki z własnymi słabościami a także nosicielem najpiękniejszych cech charakteru ludzi z południa, jak wierność, poświęcenie, odwaga i samozaparcie. Nie ukrywam,  że w tym momencie doznałam oświecenia i cały przekaz tej instalacji ukazał mi się jak na dłoni. Stało się też dla mnie jasne, dlaczego stylizowane sylwetki koni od pierwszej chwili tak bardzo skojarzyły mi się z rysunkami na greckich wazach, przecież południowe wybrzeże Włoch to dawna Magna Grecia, region, gdzie kultura ma helleńską proweniencję a ziemia nadal kryje niezliczone pamiątki tamtych czasów. Natomiast nie miałam problemu z odgadnięciem symboliki góry soli, gdyż w europejskiej kulturze jest ona bardzo silnie zakorzeniona i chyba nikomu nie trzeba jej wyjaśniać. Podczas mojego pobytu we Włoszech miałam też okazję poznać historię włoskich salin i koszmarnie ciężkich warunków pracy przy ich eksploatacji, z jakimi przez stulecia borykali się robotnicy zwani salinieri. Dziś pozyskiwanie soli z wody morskiej jest częściowo zmechanizowane a pracownicy mają różne środki ochrony osobistej, jednak jeszcze w latach 20 i 30-tych XX wieku, była to praca niemal niewolnicza a do niektórych czynności zatrudniano również dzieci i osoby w podeszłym wielu. Tak więc przysłowiowa szczypta soli - "un grano di sale", zanim trafiła na czyjś stół, była okupiona ciężkim, zbiorowym wysiłkiem wielu osób. Kiedy  te wszystkie znaczenia i symbole ułożyły się w mojej głowie, niczym kawałki puzzli dające pełny obraz, innymi oczami spojrzałam na tę wielką masę soli, w której brną i zapadają się nieszczęsne konie, mimo wszystko podążające wzwyż, chociaż nie wszystkim będzie dane osiągnąć szczyt...W tym momencie przyszło mi na myśl, że  ta góra wraz z końmi może mieć o wiele więcej znaczeń, że można ten temat rozwijać niby nitkę z motka, szukać własnych odniesień i kontekstów; pomyślałam też, że właśnie to jest piękne, bo każdy z nas może do tej historii dopisać własną jej część, znaną tylko sobie. 





Niestety, kiedy podeszłam bliżej i  obeszłam instalację dookoła, ogarnęło mnie  zdziwienie połączone z niedowierzaniem, na widok zniszczeń, jakie tam się dokonały. Przy kilku koniach podłoże zostało uszkodzone, inne ewidentnie były nie na swoim miejscu, zauważyłam też robotnika, który krzątał się przy naprawie egzemplarza, bez wątpienia połamanego na wiele części, o czym świadczyły liczne ślady kleju na nogach i korpusie rzeźby. Za płotkiem odgradzającym instalację stały różne maszyny, leżały też worki z solą; gdyby nie to, iż wiedziałam, że powstała ona niemal miesiąc wcześniej, mogłabym pomyśleć, że nadal jest w budowie. Bez dwóch zdań, zdarzyło się tam coś dziwnego, czego nie potrafiłam sobie wytłumaczyć. Jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy, to jakiś kataklizm pogodowy w rodzaju trąby powietrznej, chociaż z tego co wiedziałam, nic takiego nie miało miejsca, bo w ostatnim czasie  pogoda dopisała i była stabilna. Wiele osób, podobnie jak ja, zwracało uwagę na tę sytuację, ale nie słyszałam żadnych istotnych komentarzy, więc postanowiłam, że po powrocie do domu spróbuję poszukać w internecie czegoś, co rzuciłoby trochę światła na tę sprawę.





Nie ukrywam, że cała ta sytuacja bardzo mnie zniesmaczyła i to z wielu powodów. Pierwszym i najważniejszym był obraz destrukcji Instalacji Paladina, ale równie złe wrażenie robił też ogólny bałagan wokoło, spowodowany remontem wschodniego skrzydła Arengario, szykującego się do wielkiej metamorfozy (niebawem powstało w nim muzeum poświęcone sztuce XX stulecia). Palazzo dell' Arengario składa się z dwóch niemal identycznych budynków przedzielonych ulicą; według pierwotnego zamysłu miał je połączyć łuk a to by stworzyło nowoczesne pendant do Galerii Wiktora Emanuela, stojącej po drugiej stronie Placu Duomo. Niestety, budowę przerwała II Wojna Światowa a ponieważ budynki ucierpiały podczas bombardowań, ostatecznie ukończono je dopiero w latach 50-tych. Muszę powiedzieć, że styl, w jakim wzniesiono  Arengario nie jest moim ulubionym, ponieważ zbyt jednoznacznie kojarzy mi się z okresem faszyzmu; mam nieodparte wrażenie, że w tym wypadku ideologia wysuwała się na plan pierwszy, podporządkowując sobie pozostałe wartości. Cały ten trend wspaniale podsumował Frederico Fellini, nazywając go "pompatyczną i uroczystą głupotą" Jednak jak się dowiedziałam, było to niejako w programie, gdyż  twórca i projektant Arengario architekt Giovanni Muzio, należał do mediolańskiej grupy artystów "Novocento Italiano", która powstała w celu propagowania  sztuki w duchu faszystowskim. Co ciekawe, grupa ta była w opozycji do futurystów, lecz życie w pewnym sensie pogodziło obie zwaśnione strony, gdyż w nowo powstałym Museo del Novecento, jest bardzo bogata kolekcja malarstwa futurystycznego...
Jednak mimo braku admiracji dla stylu, jaki prezentuje Palazzo dell' Arengario  z biegiem czasu przyzwyczaiłam się do jego widoku i do tego, że kłóci się z pozostałymi budynkami wokół placu, gdyż polubiłam jego wielkie okna, pięknie odbijające błękit nieba i sylwetkę Duomo.





Zresztą żeby być szczerą do końca, muszę tu powiedzieć, że parząc na ten zakątek Mediolanu, rzadko miałam poczucie harmonijnego zagospodarowania przestrzeni. Ponieważ Palazzo Reale jest miejscem licznych wystaw, zwyczajowo również przyległy plac pomiędzy nim a Arengario i boczną ścianą  Duomo, dość często staje się galerią pod gołym niebem i gości wielkogabarytowe instalacje i rzeźby. Jest to zrozumiałe, gdyż okolica katedry jest swego rodzaju salonem miasta i szczerze mówiąc, chyba nie ma innego miejsca, gdzie można by je wyeksponować z nadzieją, że zobaczy je naprawdę szeroka publiczność. Jednak to co praktyczne, niekoniecznie jest gustowne, więc niejednokrotnie miałam wrażenie, że niektóre eksponaty są zupełnie nie na miejscu i zamiast pokazać swoją oryginalność i piękno, wręcz tracą w tym otoczeniu. Jest to dylemat trudny do rozwiązania, lecz według mnie, tak też się stało z instalacją Mimma Paladino. Z tego, czego się dowiedziałam nieco później, pierwotnie "Góra soli" stanęła na wprost frontonu katedry, lecz bardzo szybko została przeniesiona przed Palazzo Reale w związku z dużą imprezą, mającą się odbyć na Placu Duomo. Rozumiem konieczność, lecz czy był to pomysł szczęśliwy, każdy może ocenić patrząc na pierwsze zdjęcie. Może efekt byłby lepszy, gdyby instalacji nie otoczono paskudnymi metalowymi barierkami (co jak się później okaże, nie na wiele się zdało) i nie dodano jej da towarzystwa ogromnej, bo pięciometrowej rzeźby Philipa Haasa zainspirowanej "Zimą" Arcimboldiego. W sumie nie jestem przeciwniczką umieszczania nowoczesnych rzeźb w historycznej przestrzeni, bo niejednokrotnie rodzi się z tego coś naprawdę ciekawego i  cieszącego oko, jednak tym razem nie dało się tego powiedzieć, przynajmniej w moim odczuciu.





W sumie cała ta sytuacja zdegustowała mnie i zasmuciła, bo piękna idea jaką niosła "Góra soli" została zdegradowana dosłownie i w przenośni, więc by otrząsnąć się z przykrego wrażenia spowodowanego zagadkowym zniszczeniem instalacji, poszłam na spacer po deptaku Corso  Vittorio Emanuele, aby obejrzeć wystawę fotogramów, przedstawiających interesujące zakątki Szwajcarii. Prawda, którą poznałam niebawem, okazała się tak zaskakująca, jak suspens w filmie Hitchcocka. Otóż do zniszczenia instalacji doszło  7 maja, za sprawą kibiców zespołu AC Milan, uszczęśliwionych faktem, że ich ukochana drużyna zdobyła "scudetto" i została mistrzem Włoch w piłce nożnej. Co prawda mecz odbył się w Rzymie, lecz kibice, którzy pozostali na miejscu, postanowili godnie uczcić zwycięstwo i zrobili sobie święto w centrum miasta. Były nie tylko pamiątkowe napisy sprayem, race, okrzyki i śpiewy; wybito też kilka witryn sklepowych a spora grupa osób sforsowała barierki, wdarła się na solną górę i zniszczyła część koni z czego osiem w sposób nieodwracalny. Wszystko zostało nagrane na miejskim monitoringu a film upubliczniono w sieci (miałam okazję go oglądać, był po prostu wstrząsający). Całe zajście wywołało straszny skandal, co prawda klub AC Milan (nota bene, w tym czasie własność Berlusconiego) podjął się naprawienia szkód, lecz mimo to, wielki niesmak pozostał, tym bardziej, że renowacja instalacji bardzo się ślimaczyła, gdyż w dniu 30 maja, kiedy byłam w Mediolanie, widać było, że sprawy nie idą najlepiej. Co gorsza, taką samą sytuację zastałam w dwa tygodnie później 14 czerwca, czyli po pięciu tygodniach od całego zajścia. W moim odczuciu, sam akt wandalizmu był dostatecznie skandaliczny, lecz opieszałość w naprawieniu szkód chyba była jeszcze gorsza. Trudno się oprzeć  wrażeniu, że wokół całej tej sprawy miały miejsce jakieś niejasne kontrowersje, nie wykluczone, że również polityczne, gdyż działo się to w okresie poprzedzającym wybory burmistrza i rady miasta, a  z tego co wiem, pomysłodawcami przedsięwzięcia były aktualne władze. Abstrahując od polityki, faktem jest, że w Mediolanie część osób podeszła do pomysłu z ustawieniem instalacji dość krytycznie, twierdząc, że artysta kopiuje sam siebie, powiela własne pomysły i zarzucając mu, że pozwala, aby go traktowano niczym ikonę popkultury. Reasumując, w całej tej historii jest jakaś ironia a nawet (rzec  można) chichot losu, gdyż ekspozycja, która powstała z okazji rocznicy wydarzeń tak istotnych dla historii Włoch, niechcący stała się symbolem rozłamu pomiędzy północą i południem kraju (Paladino pochodzi z Kampanii, urodził się w Benewencie, nieopodal Neapolu) i w sumie nie jest ważne, czy było to przemyślane i zamierzone, czy po prostu sprawił to czysty ślepy traf. Osobnym elementem tej układanki jest  fakt, że instalacja, która miała być wystawiona przez niewiele ponad trzy miesiące, połowę tego czasu straszyła swoim wyglądem. Ponieważ po jedenastoletnim pobycie we Włoszech zżyłam się z tym krajem i jego mieszkańcami, chciałabym mieć nadzieję, że  koń, którego zdjęcie zamieściłam poniżej, z pogruchotanymi nogami i pęknięty na pół a następnie pracowicie posklejany, nie jest trafną, choć zupełnie przypadkową metaforą włoskiego zjednoczenia...  


Więcej zdjęć "Góry soli" i wiosennego Mediolanu można zobaczyć w albumie>


Komentarze czytelników są bardzo mile widziane, jednak ze względu na otrzymywany spam są one moderowane i w związku z tym mogą się ukazywać z niewielkim opóźnieniem.

czwartek, 27 września 2012

Piemont. Orta San Giulio i wystawa Mimmo Paladino.



Orta to maleńkie piemonckie miasteczko, którego nazwa pochodzi od łacińskiego słowa "hortus"czyli ogród, więc nie jest niczym dziwnym to, że w jego herbie widnieje zielony, smukły cyprys. Właściwie jej pełna nazwa brzmi "Orta San Giulio" z powodu związku tego miejsca z obecnością świętego Juliusza, który tu żył w zamierzchłych czasach na niewielkiej wysepce, gdzie został pochowany i która do dziś nosi jego imię. W sezonie letnim do Orty przybywają liczni cudzoziemcy, bowiem miasteczko, mimo iż niewielkie, ma ogromne walory turystyczne. Właściwie nie wiem, jak te walory uszeregować, bo znajdziemy tu wszystko, czego można zapragnąć do pełni turystycznego szczęścia.  Jest przepiękny pejzaż, wspaniała zabytkowa architektura sprawiająca, że wygląda ono jakby czas tu zatrzymał się w miejscu oraz dwa niezwykłe zabytki - Sacro Monte, o którym pisałam poprzednio i wspomniana już przeze mnie wyspa San Giulio z bazyliką i kompleksem klasztornym.


Jedyne czego tu nie ma, to święty spokój w tzw. sezonie, gdyż rzesze chętnych do smakowania tych uroków są nieprzeliczone. Jest to miejsce naprawdę niezwykłej urody i chyba właśnie dlatego, miałam pewne opory przed podjęciem tego tematu z obawy, że nie zdołam go opisać w sposób, na jaki zasługuje. Również mój projekt odwiedzenia Orty długo czekał na realizację z powodów bardzo banalnych a mianowicie, trudności komunikacyjnych. Podczas pobytu we Włoszech korzystałam z publicznych środków transportu i niejednokrotnie robiłam sobie wyrzuty, że nigdy nie zdecydowałam się na uzyskanie prawa jazdy... Prawdę mówiąc, w Polsce nie było mi ono niezbędne, do tego hamowała mnie świadomość, iż w chwili zmęczenia lub pod wpływem gorszego niż zwykle samopoczucia, moja zdolność do koncentracji bardzo spada i często, jak to się mówi "zawieszam się" co czasem graniczy z drzemką, więc strach pomyśleć, co by było, gdyby coś takiego przytrafiło mi się w czasie jazdy... Dodatkowym problemem jest to, że jestem z natury leworęczna i choć dzięki wyrobionemu nawykowi używam ręki prawej, mam poważny problem z odruchowym wskazaniem prawej i lewej strony. W związku z tym, miałam uzasadnione obawy, iż mogę się stać klasycznym przykładem pirata drogowego, co mogłoby mieć tragiczne konsekwencje. Będąc we Włoszech, niejednokrotnie cierpiałam z tego powodu, gdyż brak samochodu poważnie tu ogranicza możliwości na rynku pracy, natomiast podczas moich wypraw krajoznawczych z reguły traciłam masę czasu, gdy przyszło mi jechać "rzemiennym dyszlem" do upatrzonej miejscowości. Kiedy mieszkałam w Limbiate, nie było żadnej możliwości, abym dotarła do Orty, nie tracąc przy tym większości dnia, choć samochodem można tam dotrzeć w godzinę! Dopiero moja przeprowadzka do Saronno sprawiła, że mogłam zrealizować ten zamysł.

Pierwszy raz wybrałam się do Orty w maju. Nie był to najszczęśliwszy moment, ponieważ w maleńkim miasteczku zastałam niewiarygodne tłumy turystów, przede wszystkim z  Francji i Niemiec oraz pobliskiej Szwajcarii, więc w jego centrum wprost trudno było swobodnie się poruszać. Do tego przybyło kilka szkolnych wycieczek i choć włoskie dzieciaki w takich sytuacjach są raczej karne i spokojne, to siłą rzeczy, zamieszanie było ogromne. Mimo tej niedogodności Orta oczarowała mnie z punktu i doszłam do wniosku, że muszę tam wrócić. Postanowiłam też, że poczekam do jesieni, kiedy przyjedzie do mnie Marta, gdyż bardzo chciałam jej pokazać ten prześliczny zakątek, w jego najpiękniejszej, złoto - brązowej, jesiennej szacie. Tak też się stało a na nasze szczęście, mimo zaawansowanej jesieni pogoda była wspaniała i sprzyjająca zarówno wycieczkom, jak i fotografowaniu. Ponieważ środkami publicznej komunikacji można dojechać jedynie do niedalekiego Miasino, musiałyśmy przejść jeszcze około dwóch kilometrów, co samo w sobie było bardzo miłą wyprawą, gdyż połowa drogi z Miasino do Orty prowadzi wygodną ścieżką obok drogi jezdnej, biegnącej wzdłuż brzegu jeziora. Byłyśmy oczarowane, zarówno pięknym dniem jak i widokiem, który się przed nami roztaczał. Brzegi tego niedużego jeziorka noszącego nazwę Lago di Orta porasta dość gęsty, liściasty las; jego złoto - brązowe i czerwonawe kolory, rozbija i podkreśla ciemna zieleń rosnących gdzieniegdzie pinii, świerków i ogromnych cyprysów. W całej okolicy panowały cisza i spokój, niebiesko- srebrne wody jeziora lśniły w słońcu a na jego drugim brzegu unosiły się smużki dymu z palących się ognisk. Kiedy dotarłyśmy do pierwszych domów miasteczka, zobaczyłyśmy coś niezwykłego. Była to monumentalna rzeźba wykonana z metalu, przedstawiająca kobietę otwierającą drzwi. Ustawiono ją pomiędzy budynkami w wąskiej przestrzeni, gdzie z ulicy schodzi się nad wodę. Zrobiła na nas ogromne wrażenie, tym większe, że absolutnie nie spodziewałyśmy się podobnego widoku.

Kiedy ją zobaczyłam, doznałam czysto fizycznego uczucia skurczu w okolicy splotu słonecznego, jakbym otrzymała nieoczekiwany cios. Rzeźbę można było obejrzeć zarówno z tyłu, jak i z przodu;  muszę przyznać, iż pomysł z ustawieniem jej w tym miejscu wydał mi się po prostu genialny. Kobieta została przedstawiona w momencie, gdy stoi przed na wpół otwartymi drzwiami, lecz jeszcze nie przekroczyła progu. Trudno mi wyrazić słowami, co zrodziło się w mojej głowie na jej widok, zresztą to chyba nie były nawet myśli, raczej emocje, jak gdybym stanęła w obliczu wielkiej tajemnicy, której jeszcze nie poznałam do końca, ale już wiedziałam, że to coś bardzo ważnego, koło czego nie można przejść obojętnie... Z tabliczki na postumencie dowiedziałyśmy się, że twórcą rzeźby jest Mimmo Paladino a jej tytuł brzmi "Porta d'Oriente" czyli "Drzwi na Wschód". Ten tytuł sprawił, że moje dotąd bezładne skojarzenia, nagle nabrały wyraźnego kształtu. Wschód, to przecież słoneczne światło i dzień, który się rodzi; to również podróż, tajemnica i iluminacja a przecież podróż to nie tylko działanie związane ze zmianą miejsca, to również "...wszystkie drzwi, które się przed nami otwierają i zamykają za nami..." także te niematerialne drzwi naszego umysłu i naszej duszy...Podczas zwiedzania miasteczka odnalazłyśmy następne rzeźby. Na centralnym placu ustawiono ogromy dysk "Disco per Beuys" wykonany z drewna i miedzi, przypominający planiglob ziemi, Paladino umieścił na nim liczne elementy w postaci kapeluszy, wyglądających jakby je porwał wiatr. Taki kapelusz był znakiem rozpoznawczym Josepha Beuys'a, niemieckiego rzeźbiarza i teoretyka sztuki. Beuys rzadko się z nim rozstawał, ponieważ w czasie wojny odniósł ranę głowy, po której została bardzo widoczna blizna. Propagował on ideę demokratyzacji sztuki w myśl zasady, że każdy z nas  ją tworzy kształtując swoje otoczenie, więc każdy jest artystą. Jest to teoria dość kontrowersyjna, jednak dysk Palladina w wielkim skrócie myślowym i bardzo trafnie oddaje tę ideę. Nieco później, płynąc motorówką na wyspę San Giulio, w oddali zobaczyłyśmy sylwetkę czerwonego konia, wyłaniającą się z kobaltowej wody jeziora. Koń stał na niewielkiej platformie zakotwiczonej do dna; na długich nogach, z lekko pochyloną głową, wyglądał jakby czekał, aż spłynie z niego woda. Przyznam, że ten widok wydał mi się bardzo malowniczy, lecz wtedy nie wzbudził we mnie szczególnych skojarzeń.  Dopiero kiedy po upływie dwóch lat usłyszałam wywiad z artystą, jego przesłanie stało się dla mnie jasne. Koń, to jeden z ulubionych motywów Mimma Paladino, który podobnego rumaka w kolorze niebieskim wykonał dla Wttoriale degli Italiani w Gardone Riviera, oprócz tego w Mediolanie widziałam ogromną instalację z czarnymi końmi jego autorstwa (o czym zmierzam napisać w przyszłości, gdyż zafascynowała mnie twórczość tego rzeźbiarza). 

Według Paladina, jest to wyraz ekspansji w najlepszym znaczeniu tego słowa; sam koń jest dla niego symbolem szlachetności, dumy i niezależności, ale również pracowitości, ofiarności i poświęcenia. Po wysłuchaniu tej wypowiedzi pomyślałam, że czerwony koń z Orty umieszczony w wodach jeziora miał zapewne obrazować legendę o świętym Juliuszu, którą przytoczę, kiedy będę pisała o wyspie jego imienia. Jeszcze jednego konia choć nieco odmiennego w formie, spotkałyśmy na pięknym  dziedzińcu, gdzie stanowił część rzeźby pod tytułem "Architettura".

Na wyspie San Giulio na trawiastym cyplu obok przystani dla łódek odkryłyśmy następną rzeźbę. Przedstawiała postać człowieka z lekko rozłożonymi ramionami, na którym przysiadły ptaki. Człowiek miał otwarte dłonie, jakby czekał w gotowości na przyjęcie czegoś dobrego i pięknego; był w tym ptasi śpiew i przeczucie lotu, radość i uniesienie. Rzeźba nosi tytuł "Caduto a ragione" co można przetłumaczyć jako "Nierozsądny" lub "Ten, co stracił rozum" co jednak jest pewną trywializacją, gdyż sądzę, że chodzi tu raczej o osobę odbiegającą od pospolitych schematów zachowania, ponadprzeciętnie wrażliwą i niejako żyjącą we własnym świecie. Jej przesłanie chyba naturalną koleją rzeczy skojarzyło mi się ze świętym Franciszkiem, którego wielu współczesnych uważało za szalonego a i dzisiaj zdarza się, że w stosunku do niego i jemu podobnych, używa się określenia "szaleńcy boży", co oczywiście nie zawiera żadnego pejoratywnego znaczenia. 
W alejce niedaleko cmentarza leżącego przy drodze wiodącej na Sacro Monte, napotkałyśmy jeszcze jedną rzeźbę a właściwie raczej instalację, składającą się z wielu elementów, przy której długo chodziłyśmy w milczeniu, oglądając i fotografując jej poszczególne części. Nosiła ona lakoniczny tytuł "Treno" czyli "Pociąg" a którą na mój prywatny użytek nazwałam "Pociągiem cierpienia". Podobne do klatek elementy przypominały więzienne prycze, sczepione ze sobą niczym wagony towarowego pociągu wiozącego ból i śmierć. Artysta umieścił na tej konstrukcji głowy, stopy i dłonie oddzielone od ciał oraz ludzkie postacie w pozycji embrionów. Podłużne kawałki metalu zawieszone ponad nimi zdawały się godzić w te bezbronne istoty niczym włócznie. Dostrzegłyśmy też karabiny i wiele innych przedmiotów: dachówki, kapelusze, miski, banalne elementy codzienności, budzące grozę swoim oderwaniem od rzeczywistości, której mogłyby służyć.


Kojarzyło się z tym widokiem wszystko, co może człowieka przerazić, upodlić i złamać. Więzienne cele, miejsca tortur i bydlęce wagony jadące do obozów zagłady. Nie komentowałyśmy tego ani nie rozmawiałyśmy na ten temat. Był to moment, kiedy słowa nie są potrzebne, bo wystarczy być blisko kogoś, kogo się zna, żeby wiedzieć co myśli i czuje. Nigdy nie uważałam siebie za szczególną miłośniczkę rzeźbiarstwa, gdybym miała wybierać pomiędzy nim a malarstwem, bez wahania wybrałabym malarstwo. Oczywiście, kiedy widzę dobrze wykonaną rzeźbę, naturalną koleją rzeczy doceniam czysto techniczny kunszt artysty, lecz rzadko robi to na mnie naprawdę piorunujące wrażenie. Jednak tym razem stało się inaczej i dziś nie wiem - czy był to jakiś podskórny przepływ emocji, może szczególne otoczenie a może po prostu to bagaż moich doświadczeń spowodował, że chyba nie tylko na mój własny sposób zrozumiałam te rzeźby, ale je po prostu przeżyłam. Być może, moje odczucia nie były zgodne z zamysłem twórcy, jednak sądzę, sztuka to nie przepis ani recepta, lecz katalizator myśli i emocji, więc pozwolę sobie pozostać przy mojej interpretacji...

Zanim wyjechałyśmy z Orty, miałyśmy okazję zobaczyć jeszcze inne dzieła Mimmo Paladino. Także one dały nam okazję do różnych przemyśleń, lecz emocje z nimi związane były jednak dość dalekie od tych, jakie opisałam. Wystawę pokazano w ramach przedsięwzięcia Ortissima 2009. Zainteresowanych tą bardzo ciekawą ekspozycją zapraszam jak zwykle do obejrzenia albumu, gdzie jest więcej zdjęć>


Ogółem przedstawiono dziesięć dzieł tego artysty, a oto ich tytuły:
Porta d'Oriente
Elmo
Disco per Beuys
Senza titolo (Uomo con la sbarra)
Architettura
Caduto a ragione
1953-film (Bicicletta)
Treno
Cavallo
Senza titolo (San Gennaro)

Muszę tu powiedzieć, że jestem raczej przeciwna mieszaniu stylów, gdyż rzadko jest to udany związek i jak dotąd nie przetrawiłam pomysłu z piramidą na dziedzińcu Luwru, ani budowy betonowych bloków w bliskim sąsiedztwie gotyckich kościołów. Jednak w tym przypadku pomysł był bardzo szczęśliwy, chyba z racji geniuszu Mimma Paladino, którego wielu krytyków uważa za rzeźbiarza pierwszego od czasów Rodina, zasługującego na tak wysoką ocenę.

W następnych wpisach postaram się pokazać Ortę historyczną a także jezioro i wyspę San Giulio z jej piękną bazyliką i niezapomnianym nastrojem.