poniedziałek, 28 maja 2012

Lombardia. Torno, czyli strach i starożytne grobowce.



Pisząc poprzedniego posta, wspomniałam o irracjonalnym strachu, jaki odczuwałam na myśl o samotnej wyprawie na San Zeno, mimo przemożnej, wręcz obsesyjnej chęci, aby zrealizować ten zamysł. Z natury nie jestem osobą bojaźliwą - raczej można mnie nazwać przewidującą, więc zgodnie ze swoją naturą planując jakieś przedsięwzięcie z reguły rozważam wszystkie możliwe warianty rozwoju sytuacji, w tym również "czarny scenariusz". W związku z tym, na ogół mam wrażenie, że jestem dobrze przygotowana na niespodzianki ( również te przykre) co pozwala mi zachować spokój i zdrowy dystans oraz nie tracić zimnej krwi, kiedy sprawy idą w złym kierunku. Mimo to, zawsze mogą się zdarzyć rzeczy, na które nie mam wpływu i to oczywiście rodziło moje zrozumiałe obawy. Jedną z nich są spotkania ze żmijami, które w rejonie Prealp są ponoć bardzo liczne. Piszę "ponoć” ponieważ na szczęście żywą żmiję widziałam tylko raz i to właściwie "pod przymusem " gdyż pokazał mi ją pewien kolega, który wypatrzył ją w trawie pod drzewem. 

Natomiast zdarzyło mi się widzieć kilka egzemplarzy na asfaltowych, górskich drogach, przejechanych przez samochody, zredukowanych do wysuszonej skórki; wielokrotnie też mówiono mi, aby w górach nie chodzić poza ścieżkami i nie siadać na trawie, gdzie te gady chętnie się kryją i są wtedy absolutnie niewidoczne. Moim środkiem ostrożności, jaki zawsze stosowałam był solidny ubiór -  długie spodnie i grube podkolanówki oraz buty trekkingowe z wysoką cholewką; jednak nigdy nie nosiłam ze sobą surowicy, mimo iż większość przewodników to zaleca. Innym straszakiem były dla mnie dziki, których podobno jest sporo w górskich lasach Lombardii. Na moje szczęście nigdy ich nie spotkałam, bo jak sądzę, wpadłabym w panikę robiąc dużo niepotrzebnego hałasu, co mogłoby jedynie zwrócić ich uwagę. Za to dwukrotnie miałam duszę na ramieniu, kiedy zdarzyło mi się zobaczyć jakiś zwierzęcy kształt, przedzierający się z trzaskiem gałęzi przez leśne chaszcze. Skończyło się na strachu, gdyż za pierwszym razem było to jedynie cielątko a za drugim, stado poczciwych kóz, gnające na łeb na szyję, za kozłem - przewodnikiem. Innym realnym zagrożeniem dla osoby chodzącej w pojedynkę jest "niekontrolowany poślizg" i tego zawsze obawiałam się najbardziej. Można by powiedzieć, iż w dobie telefonów komórkowych wezwanie pomocy w razie potrzeby nie powinno stwarzać większych problemów, ale niejednokrotnie okazywało się, że w górach telefon nie ma zasięgu; często zdarza się też, że co chwila gubi sieć co powoduje szybkie rozładowanie baterii. Prealpy nie są wysokimi górami, jednak absolutnie nie należy ich lekceważyć. Można tu znaleźć ścieżki dostępne przez cały rok, lecz na ogół uważa się, że lepiej unikać wędrówek zanim szlaki nie obeschną w wiosennym słońcu. Ziemia w zimie rzadko przemarza i w związku z tym, pod cienką warstwą maskującego śniegu niejednokrotnie napotka się sypki grunt a to może skutkować niebezpiecznym upadkiem. 

Początkowo chodziłam w góry bez kijka zwanego tu, „bastone” aż do chwili, kiedy otrzymałam takowy od mojego kolegi Carla, zgorszonego moim brakiem należytego przygotowania. Szybko przekonałam się o jego przydatności podczas drogi pod górę, niejednokrotnie też uchronił mnie przed przyśpieszonym zjazdem w dół na tylnej części ciała. Co ciekawe, mój pierwotny ekwipunek w większości otrzymałam w prezencie. Pierwsze buty dostałam od Patrycji (były świetne, niesamowicie lekkie i bardzo wytrzymałe) co wspominam z wielkim sentymentem, ponieważ  w pewnym sensie również i to zmotywowało mnie do górskich wypraw (wykazałabym się dużą niewdzięcznością, nie robiąc użytku z prezentu). Kijek, jak już pisałam był od Carla a wspaniały przewodnik po górach w okolicy Como, od krewnych jednego z pensjonariuszy Domu Opieki, gdzie pracowałam. Buty służyły mi parę lat, aż przyszedł dzień, kiedy musiałam się z nimi pożegnać i kupić nowe; natomiast kijek oraz przewodnik towarzyszyły mi wiernie, aż do końca mojego pobytu we Włoszech. Przez te lata trzy razy zmieniłam plecak, dwa razy kapelusz a la' Indiana Jones, zgubiłam też kilka par słonecznych okularów...

Ale wracając do strachów: muszę powiedzieć, że na trasach moich wędrówek nie brakowało mi wskazówek czego należy się obawiać w lombardzkich górach. Niejednokrotnie bowiem spotykałam niewielkie monumenty i pamiątkowe krzyże, w miejscach, gdzie ktoś upadł ze skutkiem śmiertelnym lub zginął od pioruna i wcale nie byli to górscy nowicjusze mojego pokroju... Nigdy nie potrafiłam przejść obojętnie koło tych smutnych pamiątek, które dla mnie były ostrzeżeniem i uczyły szacunku dla gór. Lecz, jak to zwykle bywa, prawdziwym lękiem nie napawa nas to, co możemy nazwać i przewidzieć, ale to, co nieuświadomione i irracjonalne. I tak moją piętą achillesową było przechodzenie koło porzuconych, pasterskich chatek. Czasy, kiedy Prealpy były pełne pasących się owiec dawno minęły i coraz rzadziej widzi się tu ich duże stada. Z minionego okresu zostały w górach liczne zabudowania, gdzie niegdyś na parterze chroniły się zwierzęta a na pięterku pasterz miał swoje mieszkanko. Te domki, wzniesione z drewna i górskiego kamienia, dziś w większości stoją zamknięte na głucho. Inne idą w ruinę, strasząc powyrywanymi drzwiami i okiennicami oraz zawalonymi stropami. 

Mijając te żałosne relikty dawnego życia zawsze miałam zimne dreszcze na plecach i przypominało mi się ulubione powiedzonko mojej córki Marty  "...to miejsce jest tak straszne, iż do pełni okropieństwa brak tylko widoku rozkładających się zwłok, leżących w trawie". Patrząc z punktu widzenia zdrowego rozsądku nie wiem, jakie niebezpieczeństwa miałyby na mnie czyhać w tych rozpadających się chatkach, okrutny morderca czający się w wysokich pokrzywach? Ogromy wąż a może inne straszne monstrum?
Z powodu tych wyimaginowanych strachów szczególnie zapamiętałam krótką wycieczkę, jaką zrobiłam w okolicy Torno. W liściastych lasach porastających zbocza gór powyżej tej miejscowości, znajdują się nadzwyczaj ciekawe grobowce, pochodzące z zamierzchłych czasów zwane tu "massi avelli” co można by w przybliżeniu przetłumaczyć, jako "kamienie - sarkofagi". Są to bardzo ciekawe znaleziska, charakterystyczne tylko dla niewielkiego obszaru Lombardii w pobliżu Como i w przygranicznych rejonach szwajcarskiego Kantonu Ticino.

Co ciekawe, te tajemnicze niecki wykute w ogromnych głazach narzutowych, dotychczas nie wyjawiły swoich tajemnic i wszystko, co o nich wiadomo, to jedynie supozycje i przypuszczenia, nie mające naukowych dowodów. Jeszcze dziwniejsze jest to, że brak jest również miejscowych legend i opowieści, mogących rzucić światło na ich proweniencję. Powszechnie uważa się, że pochodzą z V - VI wieku naszej ery i nie mają nic wspólnego z kulturą rzymską, celtycką, czy wczesno- chrześcijańską, jakie kolejno następowały po sobie na tych ziemiach. Brak na nich jakichkolwiek inskrypcji a także innych wskazówek, bowiem wszystkie zostały sprofanowane w zamierzchłych czasach. Dotychczas zidentyfikowano trzydzieści dwa takie grobowce w obrębie Brianzy, okolicy Torno, Val Menaggio, Valle d'Intelvi i  Kantonie Ticino. Jest jeszcze siedem innych podobnych obiektów, lecz te budzą jeszcze więcej wątpliwości co do swego pochodzenia  (nie wiadomo nawet, czy można je połączyć w jedną grupę). Przyjęto teorię, że owe sarkofagi są dziełem któregoś z barbarzyńskich plemion, być może Gotów, lecz jedynym co mogłoby definitywnie wyjaśnić uczonym ich tajemnicę, byłoby odkrycie takiego grobowca w nienaruszonym stanie, na co się chyba nie zanosi, bo teren jest dość dobrze spenetrowany, jeśli nie przez specjalistów, to przez miejscową ludność. W gminie Torno, w jej frakcji zwanej Negrenza, na niewielkim obszarze znajdują się trzy z nich a dwa dalsze we frakcjach Maas i Resina. Do tych w Negrenza prowadzi ścieżka zwana "Ferro di Cavallo” czyli "Podkowa”, choć w istocie z podkową ma niewiele wspólnego, gdyż jej linia na mapie przypomina raczej rozciągnięty owal. Po wyruszeniu z Torno przebyłam pierwszy odcinek drogi wygodną mulatierą, która zaprowadziła mnie do antycznej bramy z czasów rzymskich. 
 
Nieopodal był niewielki mostek i mała kaplica poświęcona Madonnie. Tu rozpoczynała się właściwa ścieżka do grobowców, niestety, nie mogę powiedzieć, że jej oznaczenie wzbudziło mój szczególny entuzjazm. Niejednokrotnie bowiem dochodziłam do miejsc gdzie się rozdwajała i w zasadzie nie wiadomo było czy dalej należy iść w prawo, czy w lewo? Właśnie na tym odcinku dały znać o sobie moje strachy, gdyż napotkałam kilka rozpadających się zabudowań, których tak nie lubię, więc półgłosem zaczęłam się besztać za niezdrową ciekawość, jaka mnie tu zaprowadziła, choć z drugiej strony, w głębi ducha usprawiedliwiałam się możliwością zobaczenia tych niecodziennych zabytków. Kiedy doszłam do jednego z wyjątkowo nieprzyjemnych miejsc, na pociechę tuż za walącymi się zabudowaniami, zobaczyłam pierwszy grobowiec. Rzeczywiście robił wrażenie! Ogromny głaz, w którym wykuto prostokątne wgłębienie o lekko zaokrąglonych kątach, był w większej części ukryty w ziemi. Kiedy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że w jednym z krótszych boków niecki znajduje się swego rodzaju wezgłowie. Miała ona regularny kształt i została bardzo starannie wykonana. Nie było żadnych śladów po ewentualnej pokrywie, nic, tylko to wgłębienie wypełnione deszczówką... Można przypuszczać, iż ten grobowiec z racji bliskości pasterskiego domku, zapewne przez wiele lat służył za cysternę i poidło dla owiec. Nieopodal znalazłam następny, podobny sarkofag, również do połowy zaryty w ziemi i wypełniony wodą a nieco dalej trzeci, wykuty w ogromnym głazie widocznym w całej okazałości. Stała przy nim drabina zbita z okrąglaków, po której wdrapałam się, aby zajrzeć do środka. Z boku sarkofagu zauważyłam otwór odpływowy umieszczony przy jego górnej krawędzi; w tym również znajdowało się sporo wody i tu także widoczne było charakterystyczne wezgłowie. 

Po dokładnym obejrzeniu wszystkich grobowców zadumałam się nad ich historią, gdyż te zadziwiające znaleziska istotnie sprawiają niesamowite wrażenie. Powszechnie uważa się, że były miejscem pochówku osób mających wielkie znaczenie dla ludu, z którego pochodzili, być może wodzów lub znamienitych wojowników. Dziwne jednak jest to, iż czas, na który są datowane jest stosunkowo krótki a grobowce, przynajmniej te w okolicy Torno, są dość liczne na raczej niewielkiej przestrzeni. Przyznam się też, że przez moment zrodziła się w mojej głowie myśl o mistyfikacji, ale czemu miałaby ona służyć? I kto mógłby wykonać tak gigantyczną pracę? Chciałabym dożyć momentu, kiedy grobowce odkryją przed nami swe zagadki i dowiemy się, kto i dla kogo je wykuł w tych ogromnych głazach. Mimo nieprzyjemnego wrażenia związanego ze zrujnowanymi chatkami, koło których znów przyszło mi przechodzić, miałam oczywiste powody do zadowolenia z tej wycieczki. Sadzę, że mając na uwadze moją pasję do zwiedzania interesujących miejsc, byłoby z mojej strony niewybaczalnym zaniedbaniem, gdybym zaniechała ich obejrzenia, mając taką możliwość praktycznie w zasięgu ręki...

niedziela, 20 maja 2012

Lombardia. Monte San Zeno.


Wycieczka na Monte San Zeno była jedną z tych, do których zbierałam się jak przysłowiowa sójka za morze, bowiem czekała ona na realizację nieomal pięć lat... Pierwszy raz zwróciłam uwagę na tę górę dość dawno, podczas rejsu statkiem po Jeziorze Como. Było późne popołudnie i właśnie wracałam do domu po jednej z moich wypraw na prealpejskie szlaki. Mając do wyboru powrót do Como autobusem lub statkiem, wybrałam ten drugi, gdyż przy okazji chciałam zrobić kilka zdjęć. Byliśmy właśnie na wysokości Argegno, kiedy niespodziewanie załamała się pogoda i zaczęło zbierać się na burzę. Tak dobrze mi znana panorama okolicznych gór, nagle nabrała zupełnie innego wymiaru. Najczęściej widziałam ją przy dobrej pogodzie lub spowitą uroczym welonem lombardzkiej mgiełki; tym razem, na tle ciemnych, burzowych chmur kontury wzniesień rysowały się wyraziście, niczym na dziewiętnastowiecznej litografii, stanowiącej ilustrację w romansie grozy.

Moją uwagę przykuło jedno z nich, przypominające kształtem zalesiony stożek (lub bardziej prozaicznie - ogromną kopę zielonego siana) znajdujące się w niecce leżącej u podnóża Monte Generoso, w części Prealp, zwanej Valle d’Intelvi. Zafascynował mnie  piękny, regularny kształt tego wzniesienia, więc zaczęłam przyglądać się z uwagą widokowi, jaki miałam przed sobą. Miałam wrażenie, że na szczycie zobaczyłam coś, co przypominało kościelną wieżę. Pomyślałam wtedy, że to dość dziwne miejsce na budowę kościoła z racji sporej odległości od okolicznych wiosek, niemniej, znając włoski obyczaj umieszczania kaplic i sanktuariów na szczytach gór, doszłam do wniosku, że to prawdopodobnie jedno z tych miejsc, gdzie wierni udają się na pielgrzymkę, ofiarowując swój trud w sobie tylko wiadomej intencji...Wtedy, na widok tego fascynującego wzniesienia przyszło mi do głowy, że byłaby to z pewnością bardzo ciekawa wyprawa. Próbowałam rozpytywać znajomych, czy wiedzą coś o tej tajemniczej górze i widocznej tam budowli, lecz nikt nie miał pojęcia, o jakie miejsce mi chodzi a tym bardziej o tym, jak tam dotrzeć. Wtedy przyszło mi do głowy, że dobrym źródłem informacji mogą być kierowcy lokalnych autobusów, rekrutujący się z Como i okolicznych wiosek, którzy z racji swej pracy ustawicznie krążą po całym regionie.  
Okazało się, że był to pomysł genialny w swojej prostocie! Pewnego razu, jadąc do Bellagio, gdy po drugiej stronie jeziora ukazało się interesujące mnie miejsce, wskazałam górę kierowcy i zapytałam, czy może mi coś powiedzieć na jej temat. Trafiłam na wiarygodne źródło, ponieważ ów pan był członkiem Klubu Alpejskiego i osobą dobrze poinformowaną. Dowiedziałam się wtedy, że ta góra to Monte San Zeno a na szczycie znajduje się  zabytkowy kościół, który przez wiele lat stał w ruinie. Kierowca uprzedził mnie, że szlak jest raczej mało uczęszczany i w związku z tym, może być nieco zapuszczony a cały szczyt góry porasta gęsta roślinność. Nie była to dobra wiadomość i  nieco ostudziła mój zapał, lecz idea odwiedzenia tego miejsca odżyła, kiedy weszłam w posiadanie książkowego przewodnika po pieszych szlakach turystycznych w okolicy Jeziora Como. Znalazłam też  inne, niezbędne mi wskazówki, dowiedziałam się również, że kościół wzniesiono w 1215 roku lecz w latach 50 skutkiem uderzenia pioruna stracił dach i dzwonnicę. Choć nigdy mi nie brakowało planów, ani zamierzeń czekających w długiej kolejce na realizację, umieściłam projekt wycieczki na San Zeno na mojej dość długiej liście miejsc do odwiedzenia. Dziwna rzecz, ale pomimo wręcz obsesyjnej chęci, aby dotrzeć na ów szczyt, z niewyjaśnionych powodów odczuwałam jakiś dziwny lęk na myśl o samotnej wyprawie, tym dziwniejszy, że przecież z reguły wszystkie wycieczki, również i te górskie, robiłam w pojedynkę. 
Chyba właśnie z tego względu zwlekałam z jej realizacją, mimo iż niejednokrotnie jadąc autobusem do San Fedele, Pelio, czy innych wiosek Valle d’Intelvi, skąd prowadzą szlaki po tej malowniczej okolicy, San Zeno nieodmiennie przyciągało mój wzrok niczym magnes. Przez kilka lat nadaremnie szukałam kogoś, kto mógłby mi dotrzymać kompanii, lecz tak się składało, że na przeszkodzie stały problemy ze zgraniem dni wolnych od pracy, pogodą lub obowiązkami rodzinnymi moich potencjalnych towarzyszy. Tak minęło prawie pięć lat i wreszcie przyszedł dzień, kiedy powiedziałam sobie, iż albo pójdę sama, albo będę zmuszona zrezygnować z tego pomysłu. Ponieważ rezygnacja nie leży w mojej naturze, postanowiłam, że jeśli tylko pogoda będzie w miarę sprzyjająca, najbliższy wolny dzień bez względu na okoliczności, przeznaczę na tę wyprawę. Szczerze mówiąc, od początku wszystko składało się na opak... Obudziłam się otępiała z okropnym bólem głowy i z ledwością zdążyłam na pociąg do Como. Teraz czekała mnie jazda autobusem do Argegno, przesiadka do San Fedele d’Intelvi a następnie po prawie godzinnym oczekiwaniu, jazda jeszcze jednym autobusem do wioski Casasco d’Intelvi, gdzie zaczynał się właściwy, pieszy szlak. Jak widać, wyprawa na San Zeno była prawdziwą podróżą „rzemiennym dyszlem” jak mawiali nasi przodkowie. Dla zabicia czasu pospacerowałam po niewielkim San Fedele, gdzie podobnie, jak w większości górskich, lombardzkich wiosek, znajduje się interesujący romański kościół. 
Gorzej, bo już w chwili wyjazdu z Como pogoda nie była najlepsza, mimo dość dobrej prognozy meteo (niestety, w tym regionie bardzo często mylnej). W głębi ducha miałam jednak nadzieję, że niebo się rozjaśni i zniknie foschia co poprawi  widoczność. Niestety, kiedy dojechałam do Casasco, na niebie pojawiły się jeszcze ciemniejsze, wyraźnie deszczowe chmury. Ponieważ pierwszy odcinek szlaku przebiega asfaltową drogą, przy której od czasu do czasu spotyka się pojedyncze zabudowania i gdzie ewentualnie można szukać schronienia, postanowiłam, że jednak przejdę jeszcze kawałek drogi i zawrócę, jeśli  aura nie zmieni się na lepsze. Na szczęście, ciemne chmury gdzieś się rozpłynęły i mimo nie najlepszej widoczności pogoda stała się znośna. Po przejściu kilku kilometrów asfaltową drogą, skręciłam w lewo i weszłam na ścieżkę prowadzącą w stronę szczytu. Monte San Zeno nie jest wysoką górą, liczy  jedynie 1025 m n.p.m. natomiast wioska Casasco jest położona dość wysoko, więc aby dotrzeć na szczyt miałam do pokonania zaledwie niespełna trzysta metrów przewyższenia i odległość około 5-6 kilometrów. Szlak prowadził poprzez las w pobliżu pastwisk, gdzie pasły się stada owiec; od czasu do czasu z wiatrem dobiegało mnie ich beczenie i dźwięk dzwoneczków. Wzdłuż ścieżki napotkałam liczne, drewniane krzyże, co wskazywało na fakt, iż jest to trasa pielgrzymek, podczas których wierni wędrują na górę odmawiając poszczególne tajemnice różańca.



Na San Zeno prowadzi kilka ścieżek. Ta z Casasco choć  dość długa, jest chyba najłatwiejsza i w sumie dobrze utrzymana, wznosi się bardzo łagodnie, dopiero na  ostatnim kilometrze biegnie po stromym zboczu. Kiedy dotarłam do celu zastałam kościół  zamknięty, lecz jak się okazało, został on pieczołowicie odrestaurowany. Ślady restauracji są wyraźnie widoczne, ponieważ stara i nowa część znacznie różnią się kolorem. Kościółek to bardzo prosta budowla z niewysoką dzwonnicą, wzniesiona z lokalnego, szarego kamienia. Mimo zamkniętych drzwi do wnętrza można zajrzeć przez zakratowane okienko, co pozwala zobaczyć ołtarz z wykonanym współcześnie wizerunkiem Świętego Zenona. Obiekt ten, niezależnie  swojej wartości historycznej, przez wiele lat był kompletnie opuszczony. Tak się złożyło, że w czasie, kiedy dojrzewałam do realizacji tego pomysłu nadal trwały tam prace restauracyjne. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam tę tajemniczą budowlę na tle ciemniejącego nieba, była ona ledwie widoczna spośród otaczającej ją roślinności, Obecnie szczyt góry oczyszczono z drzew i krzaków, co daje możliwość oglądania wspaniałej panoramy okolicy, z jeziorem Como widocznym w niecce otaczających je gór. Niestety, tym razem pogoda nie dopisała na tyle, abym mogła naprawdę cieszyć się widokiem, jaki można podziwiać w słoneczny dzień, nie mówiąc o zrobieniu przyzwoitych zdjęć. Był to niewątpliwie minus tej wycieczki, lecz nie powiem, aby mnie to specjalnie zmartwiło. 

Abstrahując od niemiłej niespodzianki, jaką sprawiła mi pogoda, miałam ogromną satysfakcję, ponieważ osiągnęłam to, co tak długo chodziło mi po głowie i w tym momencie było to dla mnie najważniejsze. Oczywiście, byłam też bardzo zadowolona z tego, że zobaczyłam to miejsce nie w ruinie, ale doprowadzone do stanu, na jaki zasługuje, zadbane i otoczone opieką. Na niewielkiej łączce obok kościoła, zrobiłam sobie mały piknik. Nieopodal posilała się włoska rodzina z dwójką bliźniaków, która pojawiła się prawie równocześnie ze mną. Jak się okazało, przyszli oni od strony Cerano, wioski leżącej u podnóża góry, o wiele niżej niż Casasco. Od nich dowiedziałam się ciekawych szczegółów na temat rewitalizacji tego miejsca. Wymieniliśmy się także informacjami na temat ścieżek; zdecydowałam, że z powrotem pójdę drogą, którą przyszli Włosi i vice-versa, oni postanowili wracać tą, którą ja przybyłam. Ścieżka, którą poszłam w dół, była dość stroma, zapuszczona i pełna wyrw po niedawnych ulewach, lecz o wiele krótsza, więc po niedługim czasie znalazłam się w Cerano. Nie obawiałam się problemów z powrotem do San Fedele, gdyż wyruszając na wyprawę zawsze mam przy sobie książeczkę z rozkładem jazdy lokalnych autobusów, co pozwala mi na ewentualną zmianę trasy, jeśli zachodzi taka konieczność.

Po drodze zastanawiałam się, dlaczego tak długo zwlekałam z realizacją tego pomysłu i skąd się wziął ten irracjonalny lęk, który mnie powstrzymywał. Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że być może to moja "kocia intuicja" podpowiadała mi, iż to jeszcze nie jest odpowiedni czas? Gdybym poszła tam wcześniej, zastałabym prace budowlane w toku a szczyt góry zarośnięty drzewami i krzakami, bez możliwości popatrzenia na okolicę, co przecież zawsze jest najpiękniejszym momentem, kiedy wreszcie osiąga się cel wędrówki... Było mi nieco żal straconej okazji sfotografowania jeziora z tej wysokości, ale mówi się trudno! Podobne widoki widziałam już wiele razy, więc w moich albumach nie brakowało podobnych ujęć. Na pociechę udało mi się zrobić "portret" fiołka alpejskiego w jego naturalnym środowisku oraz zdjęcie interesującej rzeźby, wykonanej przez anonimowego artystę w pniu, czy też korzeniu, którą zupełnie nieoczekiwanie zobaczyłam na skraju lasu.

Jak większość obiektów tego rodzaju, również kościółek na Monte San Zeno posiada swoją bardzo ciekawą historię, ściśle związaną z nieprzeciętnym zdolnościami niegdysiejszych mieszkańców tej okolicy. Z Valle d’Intelvi wywodzili się  romańscy i średniowieczni rzeźbiarze oraz architekci, którzy przeszli do historii sztuki jako „magistri antelami" od nazwiska mistrza zarządzającego pracownią lub "intelvesi” od nazwy krainy, z której pochodzili. Najsławniejszym z nich był właśnie Benedetto Antelami, jego wspaniałe płaskorzeźby zdobią między innymi baptysterium w Parmie i Duomo w Fidenzie. Legenda związana z kościółkiem na górze nieopodal Casasco mówi, że grupa artystów - kamieniarzy,  pracujących przy wzniesieniu i dekoracji kościoła San Zeno w Veronie, podczas powrotu w rodzinne strony, została zaskoczona na jeziorze Como przez niezwykle gwałtowną burzę. Nieszczęśni podróżni zagrożeni utratą życia, żarliwie modlili się o ocalenie właśnie do św. Zenona. Na szczęście burza ucichła i zostali uratowani, więc w podzięce zbudowali tę niewielką świątynię. Przypomina o tym tablica wmurowana w lewą ścianę prezbiterium kościoła. Kiedy wyszłam z lasu na drogę prowadzącą do Cerano, jeszcze wiele razy oglądałam się za siebie, aby spojrzeć na górę i kościół na jej szczycie. Miałam trochę czasu do odjazdu, więc obejrzałam zabytkowy kościół po wezwaniem San Tomaso, który również ma bogatą historię. Jego budowę rozpoczęto we wczesnym średniowieczu, o czym przypomina tysiącletnia dzwonnica, zwana wieżą królowej Teodolindy.



Ten uroczy mostek znajduje się na ostatnim odcinku drogi, tuż przed Cerano. Na mostku wierni towarzysze moich wędrówek: plecak , kijek i kapelusz.

P.S. Jak się niedawno dowiedziałam, prace restauracyjne trwały jeszcze długo po mojej wycieczce. Po ich zakończeniu kościół konsekrowano w 2015 roku i nadano mu miano "Kościoła na trzecie tysiąclecie". 

Więcej zdjęć  z Monte San Zeno oraz Valle d'Intelvi można jak zwykle zobaczyć w albumie>

wtorek, 15 maja 2012

Lombardia. Civate, opactwo San Pietro al Monte.


Jadąc drogą z Como do Lecco, po lewej stronie mijamy ciąg zielonych wzniesień, które stanowią pierwszy łańcuch Prealp. Jest tu wiele ciekawych miejsc i interesujących pieszych szlaków turystycznych. To pasmo często jest nazywane naturalnym balkonem Lombardii, ze względu na piękne widoki, roztaczające się z górskich szczytów w większości liczących ponad 1000 m n.p.m. W pobliżu Lecco znajdują się dwa z nich: Monte Cornizzolo i Monte Rai, tu też zaczynają się liczne ścieżki, prowadzące na okoliczne wzniesienia oddzielające płaską dolinę Padu od alpejskich olbrzymów.

W pogodne dni, Lombardia widziana z góry, wygląda bardzo pięknie. Błękitno -zielona, na ogół jest spowita leciutkim oparem wilgoci, sławetną lombardzką mgiełką, zwaną "foschia", która opalizuje w słońcu i sprawia, że okoliczne wzniesienia i miejscowości wyglądają niczym urocza fatamorgana. Na stoku Monte Cornizzolo znajduje się obiekt o niezwykłej wartości z punktu widzenia historii i architektury, romańska bazylika San Pietro al Monte. O jej istnieniu dowiedziałam się przez przypadek, kiedy pewnej jesieni wybrałam się do Cantu, małego miasteczka położonego w pobliżu Como, gdzie we frakcji zwanej Galliano, znajduje się jeden z najcenniejszych zabytków Lombardii, romański kościół San Vincenzo, bardzo piękna bazylika z cennymi freskami i stojącym obok baptysterium o kształcie rotundy. Podczas rozmowy z oprowadzającym mnie wolontariuszem dowiedziałam się, że w niedalekim Civate (a właściwie na stoku pobliskiej góry Monte Cornizzolo) znajduje się prawdziwa perła romańskiego stylu, kompleks noszący nazwę San Pietro al Monte. 

Bardzo mnie zainteresowała ta wiadomość a moją ciekawość podsyciła entuzjastyczna opowieść przewodnika, ponieważ jak już pisałam, styl romański jest mi szczególnie bliski. Podczas moich wędrówek miałam okazję zobaczyć wiele pięknych, tysiącletnich kościołów, gdyż Lombardia i sąsiednie Ticino już w VI w były kolebką mistrzów, którzy na przestrzeni kilkuset lat rozsławiali lombardzki styl nie tylko we Włoszech, lecz również w wielu krajach Północnej Europy. Stąd wywodzą się artyści i rzemieślnicy znani w historii sztuki, jako "magistri comacini"  "luganesi" i "antelami". Zadziwiającym zbiegiem okoliczności jest to, iż w małych miejscowościach położonych na zielonych wzniesieniach Valle d'Intelvi oraz w okolicy Como i Lugano, urodziło się tak wielu uzdolnionych kamieniarzy i architektów. To właśnie oni, tworząc wędrowne grupy, przemieszczające się po Europie z jednej wielkiej budowy na drugą, byli zaczątkiem późniejszych organizacji masońskich. 

Na wzniesionych przez siebie budowlach zostawiali swoisty podpis - wykutą w kamieniu różę o sześciu płatkach, starożytny symbol, niekiedy nazywany też "alpejskim słońcem". Kiedy nadeszła wiosna a wraz z nią czas sprzyjający wypadom w góry, wybrałam się lokalnym autobusem do Civate. Po ponad godzinnym marszu ścieżką prowadzącą na szczyt Monte Cornizzolo, dotarłam do  opactwa, leżącego na wysokości ponad 662 m n.p.m. Istotnie, mój informator miał stuprocentową rację zachęcając mnie do odwiedzenia tego miejsca. San Pietro al Monte to rzeczywiście przepiękny, imponujący zespół budynków, wykonanych z szarego, lokalnego kamienia. Z jego powstaniem wiąże się interesujący przekaz na pograniczu historii i legendy. Mówi on, iż w tym miejscu w roku 772 Adelchi (Adalgiso) syn Dezyderiusza, ostatniego króla Longobardów, w trakcie polowania został zraniony przez rozsierdzonego dzika.

Rany były na tyle poważne, że strapiony ojciec ślubował zbudować kaplicę w intencji ocalenia potomka. Adelchi istotnie wyzdrowiał, podobno za sprawą wody z miejscowego źródła, którą obmywano jego rany. Inna wersja legendy mówi, iż ścigany dzik wpadł do maleńkiej, górskiej kaplicy, którą opiekował się pewien mnich. Zwierzę schroniło się przy ołtarzu a ścigający je królewicz w tym momencie stracił wzrok, lecz podobno odzyskał go dzięki wodzie z cudownego źródła i modlitwie zakonnika. Po uzdrowieniu syna król Dezyderiusz przyjął wiarę chrześcijańską, dotrzymał też ślubowania i z jego rozkazu na stoku góry zbudowano kaplicę wotywną. W drugiej połowie IX wieku, na jej miejscu powstało obecne opactwo, które na przestrzeni następnych dwóch stuleci znacznie rozbudowano. Niestety, w XII wieku mnisi weszli w układy z wrogiem Mediolanu, Fryderykiem Barbarossą, co po zwycięstwie nad cesarzem stało się przyczyną ich wygnania. W kwitnącym niegdyś klasztorze zostało zaledwie kilku braci - pustelników a w XVI wieku opactwo przejął zakon oliwetanów. 

Kiedy Napoleon utworzył w Lombardii Republikę Cisalpińską, opustoszało ono definitywnie, jednak na szczęście nie popadło w kompletną ruinę a obecnie jest pod dobrą opieką. 
W okresie, kiedy  się tam wybrałam, wewnątrz świątyni trwały prace renowacyjne. Zważywszy na jej tysiącletnią, burzliwą historię i długie okresy opuszczenia, jest ona naprawdę bardzo dobrze zachowana. W znacznym stopniu odzyskała też swój pierwotny splendor, dzięki pracom konserwatorskim podjętym w 1927 roku i trwającym do dziś. Kompleks składa się z właściwego kościoła, przylegającego do niego budynku klasztornego i niewielkiego oratorium, pod wezwaniem San Benedetto. Interesujący jest fakt, iż budowli tak skonstruowanych we Włoszech praktycznie się nie spotyka, choć podobne opactwa można zobaczyć we Francji. Ma ono niezwykły, nietypowy kształt - kościół posiada tylko jedną nawę (w przeciwieństwie do większości  romańskich bazylik z reguły trójnawowych) i swego rodzaju atrium z monumentalnymi schodami. Wnętrze zdobią piękne, dobrze zachowane freski i wspaniałe cyborium, pod którym mieści się ołtarz. 

Z nawy kościelnej można zejść do podziemnej krypty, najstarszej części świątyni. Byłam pod ogromnym wrażeniem tej niezwykłej architektury, jak i wspaniale ozdobionego wnętrza. Wprost nie mogłam oderwać oczu od  fresku przedstawiającego Apokalipsę, na którym zasęp aniołów włóczniami spycha w otchłań Szatana, mającego postać ogromnego smoka. W jego centralnej części wyobrażono Chrystusa siedzącego na tronie, lecz z niewiadomych przyczyn czyjaś ręka usunęła część malowidła i w miejscu jego głowy widzimy jedynie szarą plamę tynku. O dziwo, podobny brak ma miejsce na fresku w oratorium, którego jednak nie widziałam, gdyż w czasie mojej wizyty było zamknięte z powodu toczących się prac. Mimo upływu czasu freski są bardzo dobrze zachowane, ich rysunek nadal jest wyraźny a kolory żywe.   

W okolicy Como, mimo obecności Longobardów, dość długo utrzymywały się wpływy Cesarstwa Wschodniego, co prawdopodobnie spowodowało stylistyczne podobieństwa pomiędzy mozaikami bizantyjskimi  i lombardzkimi freskami. Widzimy tu podobne hieratyczne pozy, postacie stojące ciasno jedna przy drugiej oraz ręce z otwartymi dłońmi wzniesione w  geście błogosławieństwa. W świątyni możemy też podziwiać wspaniałe kolumny pokryte stiukiem i ozdobione motywami roślinnymi, zadziwiające swoją delikatnością a także dwa wyobrażenia ze świata mitycznego: chimerę i gryfa. Umieszczono je na  płytach po obu stronach niewielkiego korytarzyka, prowadzącego do krypty. Stanowią one niezwykły kontrast z surowym, kamiennym wnętrzem kościoła, zarówno ze względu na subtelny rysunek przywodzący na myśl wschodnie arabeski, jak i delikatny kolor terakoty, w której je wykonano. Mimo swego odosobnionego położenia, San Pietro al Monte to miejsce nadal żywe i uczęszczane; ludzie przybywają tu zarówno od strony Civate, jak i drogą prowadzącą ze szczytu Monte Cornizzolo.

Obok kościoła jest rozległa łąka, gdzie można odpocząć podziwiając ten przepiękny kompleks, na tle skalistego grzbietu Monte Rai i soczystej zieleni lasu, porastającego dolne partie zbocza.  Zabytek od 1975 roku ma swoją grupę wolontariuszy, która zajmuje się obsługą logistyczną, oprowadzaniem turystów, pomocą w pozyskiwaniu funduszy na prace konserwatorskie oraz opracowaniem i wydawaniem materiałów wizualnych.


Do wioski schodziłam w towarzystwie jednego z tych niezwykłych ludzi. Nawiązaliśmy bardzo sympatyczną rozmowę a przy tej okazji ów pan opowiedział mi historię powstania  koła "Przyjaciół San Pietro al Monte". Usłyszałam wtedy zdanie, które chyba zapamiętam na zawsze.

"Proszę pani, ten kościół stoi tysiąc lat, dlatego my musimy zrobić wszystko, żeby stał nadal".

Niestety, ostatni rok przyniósł realne zagrożenie, nie tylko dla środowiska naturalnego Monte Cornizzolo, lecz także dla samego opactwa. Otóż międzynarodowa spółka "Holcim" mająca jeden ze swych zakładów  w niedalekim Merate, snuje projekty pozyskiwania surowca do produkcji cementu w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Planuje się stworzenie tunelu i wydobywanie kruszywa z wnętrza góry w odległości ok 400 metrów od tego zabytku! Ten pomysł spotkał się z dużym sprzeciwem lokalnych władz i mieszkańców okolicy, co pozwala mieć nadzieję, że tym razem rozsądek, szacunek dla historii oraz dorobku kulturalnego Lombardii, przeważą nad żądzą pieniądza.

P.S. Jak pisałam, ta sprawa bardzo mi leżała na sercu, więc nawet po powrocie do Polski, co jakiś czas śledziłam doniesienia na ten temat, zamieszczane we włoskim internecie. Obecnie wszystko wskazuje na to, że opór społeczny, który przerodził się w wieloletnią batalię na argumenty, przeważył szalę i spółka Holcim ostatecznie zrezygnowała ze swego pomysłu.

Więcej zdjęć  w albumie >


sobota, 12 maja 2012

Lombardia. Opactwo Piona.


Ten wpis chciałabym zadedykować Adzie, która podobnie jak ja, ma sentyment do stylu romańskiego.

Jak już wielokrotnie wspominałam, architektura i malarstwo były moją pasją od wczesnego dzieciństwa. Oczywiście, nie można tu mówić o jakimś świadomym odbiorze, gdyż w owym czasie moja wiedza na ten temat była minimalna, lecz raczej o swego rodzaju instynktownym podziwie dla rzeczy pięknych i harmonijnych. Zawsze pociągały mnie wszelkiego rodzaju książki, albumy i fotografie związane ze sztuką, które chętnie oglądałam od najmłodszych lat życia. Kiedy jako małe dziecko zamieszkałam na Mazurach, bardzo tęskniłam za domkiem babci w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości, gdzie się urodziłam. Z tego też powodu, moja mama co jakiś czas wsiadała wraz ze mną do pociągu i jechałyśmy w odwiedziny. Pamiętam, że kiedy  przyjeżdżałyśmy do Warszawy, niejednokrotnie upierałam się, aby z bliska zobaczyć pomnik lub kościół, który widziałam w perspektywie ulicy. Czasami mama spełniała te zachcianki, ale zdarzało się też, że odmawiała a wtedy wydawało mi się, że moje życie straciło wszelki sens i ominęło mnie coś cudownego, bez czego nie potrafię egzystować... 

Minęło nieco czasu, podrosłam, lecz w dalszym ciągu corocznie większość wakacji spędzałam u babci; mając trzynaście, czternaście lat, niejednokrotnie wybierałam się sama do Warszawy, aby odwiedzić jakieś muzeum lub pozwiedzać ciekawe zakątki miasta. (Swoją drogą, jak inne było życie w tamtych czasach, że moja babcia nie bała się o mnie, kiedy wybierałam się na te samotne wyprawy...)
Najchętniej przemierzałam na piechotę trasę od Starego Miasta do Łazienek, przy okazji oglądając kościoły i podziwiając pięknie odbudowane kamienice. Był to czas, kiedy moim ulubionym stylem był barok i płomienisty gotyk, choć nie gardziłam również miękkimi liniami secesji. Sądzę, że nadmiar ozdób i pokrętne linie współgrały z moim stanem ducha, charakterystycznym dla okresu dojrzewania, kiedy dopada nas wewnętrzny niepokój a świat wydaje się otchłanią chaosu. Z biegiem czasu, moje preferencje nieco się zmieniły, zaczęłam doceniać spokój i równowagę a im najbardziej odpowiadał styl klasycystyczny. 

Teraz, kiedy jestem osobą dojrzałą, patrzącą na świat z perspektywy minionego czasu, najwyżej sobie cenię surową powagę oraz prostotę stylu romańskiego; właśnie prostota, czasem nawet granicząca z naiwnością, jest dla mnie największym walorem tego okresu. Mimo to, absolutnie nie chciałabym umniejszać artystycznej wartości dzieł z innych epok, lecz w sztuce, zwłaszcza sakralnej, ta skromność i brak rozbuchanych dekoracji, wydaje mi się najbliższa duchowi Ewangelii. Zauroczyły mnie ciężkie bryły romańskich budowli, ich wąskie okienka, przez które widać skrawek błękitnego nieba i nadgryzione zębem czasu, niezgrabne kolumienki z zaskakująco ozdobnymi kapitelami. Kocham też freski, delikatne linie motywów roślinnych i zwierzęcych,  postacie o dziwnych proporcjach, sztywne niczym na bizantyjskich mozaikach, ich za duże lub za małe głowy, ręce o zbyt długich palcach i charakterystycznie ustawione bose stopy w rzymskich sandałach... W ciągu mojego dziesięcioletniego pobytu we Włoszech widziałam ich wiele, lecz nigdy mnie nie znużył ten styl, jednocześnie archaiczny i ponadczasowy, płynący z głębi ludzkiej jaźni, niczym rysunki dzieci, które mimo swojej niezręczności bezbłędnie oddają istotę rzeczy.

Właśnie ta dziecięca naiwność tak mnie zafascynowała... Patrząc na sztukę romańską, zawsze miałam poczucie mistycznej więzi z mistrzem, który w zamierzchłych czasach brał do ręki dłuto lub pędzel, aby podzielić się swoim sposobem widzenia świata. To właśnie w tych kościołach i opactwach, zbudowanych z szarego, górskiego kamienia, nie mogłam się oprzeć poczuciu, że przez sam fakt mojej tam obecności staję się częścią tego samego świata, do którego należeli ich budowniczowie... Podczas moich wędrówek spotkałam wiele takich świątyń i klasztorów, przed niektórymi z nich postawił mnie czysty przypadek, inne zaś były głównym celem mojej wyprawy. Opactwo Piona należy do tej drugiej kategorii, lecz z racji niedogodności związanych z dotarciem do celu, wybierałam się tam przez kilka długich lat. 

Było ono dla mnie dość trudno dostępne, leży bowiem w górnej części Jeziora Lario na jego  wschodnim brzegu (potocznie jest ono nazywane Como, choć według atlasów tę nazwę nosi jedynie  zachodnia odnoga). Można tam bez trudu dotrzeć samochodem w ciągu mniej więcej półtorej godziny, jadąc na wschód w stronę Lecco i dalej, wschodnim brzegiem, ale ja w czasie moich wycieczek korzystałam z transportu publicznego, co znacznie komplikowało sprawę. Istnieje też możliwość dotarcia do Piony statkiem z Como, jednak jest to impreza dość droga i czasochłonna a do tego pozostawia niewiele czasu na zwiedzanie. Statek płynący tam bezpośrednio z reguły porusza się bardzo szybko i rzadko zawija do przystani, co sprawia, że obserwacja okolicy jest utrudniona i trudno się sycić przepięknym pejzażem. W moim przypadku czekałaby mnie podróż pociągiem do miasta Como a następnie dość długi rejs statkiem; w sumie w podróży musiałam spędzić (łącznie z drogą powrotną) prawie pięć godzin.

Po dokładnym przestudiowaniu wszystkich rozkładów jazdy doszłam do wniosku, że będzie prościej jeśli z Como pojadę autobusem wzdłuż zachodniego brzegu do miasteczka Gravedona, gdzie będę mogła wsiąść na statek a ten przewiezie mnie na przeciwległy brzeg, gdzie leży opactwo. To był dobry plan, pozwolił mi też na przyjrzenie się północnej części jeziora, której w zasadzie nie znałam, w przeciwieństwie do jego części południowej i okolicy Como. Na północy otaczają je dość wysokie góry o skalistych szczytach, nie widzi się też mnóstwa cukierkowych willi z prywatnymi przystaniami, za to z racji silnych wiatrów jest to prawdziwy raj dla żeglarzy i surferów. Miasteczko Gravedona również ma swój wspaniały zabytek z epoki romańskiej, kościół Madonna del Tiglio (o którym napiszę przy innej okazji). Oczekując na statek mogłam nacieszyć się panoramą przeciwległego brzegu, gdzie wśród ciemnej zieleni drzew widać było maleńką zatoczkę - to właśnie była Piona. Ponad nią góruje masyw Legnone i nieco mniejsza góra Legnoncino a po lewej stronie perspektywę zamyka skalista ściana Valchiavenny. Jak zwykle, zachwyciłam się tym widokiem w szmaragdowo - błękitnym kolorze, otulonym leciutkim welonem wilgotnego oparu sprawiającego, że kontury gór nabierają miękkości. 

Kiedy statek przybił do przystani opactwa okazało się, że z racji, iż była to niedziela i pełnia lata, zjawiło się tam wielu odwiedzających, w tym kilka zorganizowanych grup. Szczerze mówiąc, było to sporą niedogodnością, gdyż trudno kontemplować arkana sztuki, kiedy wokoło biegają znudzone dzieci, co chwilę ktoś nam wchodzi w pole widzenia albo ni stąd ni zowąd, liże nas piesek trzymany przez właściciela pod pachą. Mimo to, urok tego miejsca jest niezaprzeczalny, choć nieco mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary opactwa, otoczonego bardzo okazałymi drzewami. Kościół i klasztor wzniesiono z jasnoszarego, lokalnego kamienia, którego jest pod dostatkiem w tej okolicy. Obiekt, jaki dotrwał do naszych czasów, jest datowany na początek drugiego tysiąclecia, lecz rzeczywista historia klasztoru jest o wiele dłuższa. W VII wieku istniało tu bowiem niewielkie oratorium pod wezwaniem Świętej Justyny Męczenniczki, tutejsi mnisi sprawowali opiekę duchowną nad mieszkańcami okolicy oraz zajmowali się pochówkiem zmarłych. W XI wieku zostali oni objęci reformą kluniacką i weszli w skład zakonu benedyktynów. Był to dobry okres,  poskutkował nie tylko wzrostem prestiżu klasztoru, ale również jego rozbudową. Wzniesiono obecny jednonawowy kościół, który w późniejszych czasach wzbogacono o barokową dzwonnicę. Wewnątrz świątyni przechowywana jest stela z napisem wykutym na zlecenie Agrypina, biskupa Como, który mówi o założeniu w tym miejscu pierwszego oratorium. Mnie jednak szczególnie zachwyciły dwie marmurowe kropielnice u wejścia, mające formę mis dźwiganych przez lwy, z których każdy trzyma w szponach baranka. 


Lwy niezbyt przypominają zwierzę, jakie mają przedstawiać, bowiem są raczej  symbolicznym wyobrażeniem lwiego okrucieństwa a nie wiernym wizerunkiem. Ich nienaturalnie okrągłe głowy świadczą o tym, iż artysta, który je wykuł nie widział nigdy żywego lwa, za to starał się oddać wrażenie grozy, poprzez umieszczenie w jego otwartym pysku dwóch rzędów straszliwych, trójkątnych zębów. To symboliczny wizerunek Księcia Ciemności, trzymającego ludzkie dusze w szponach grzechu, którą znak krzyża i woda wiary może obmyć ze zmazy i przywrócić jej stan łaski... Podobne kamienne lwy spotykałam też w innych miejscach i nieodmiennie przyciągały mój wzrok, swoją tak oczywistą symboliką i naiwnością wyobrażenia. Bywa, że ich kształt zatarł czas, więc dziś są one zaledwie cieniem pierwotnej formy i niejednokrotnie można odróżnić jedynie okrągły kształt wzniesionej głowy oraz zarys łap... Obecność symboli zawsze była czymś bardzo mi bliskim, czego niejednokrotnie nawet nie starałam się zrozumieć ani ubrać w słowa, raczej zdawałam się na moją podświadomość lub po prostu instynkt, podpowiadający mi, iż pewien detal czy ornament, jest w jakiś sposób związany z moim „ja” że to coś istotnego, co niesie ważną dla mnie, zaszyfrowaną wiadomość. Nie próbowałam tego analizować, wystarczyło mi, że "to" jest a ja nie tylko dostrzegam jego obecność, lecz ją odczuwam całym moim jestestwem. 

Tu chyba znajduje się źródło tego wewnętrznego spokoju i poczucie harmonii świata, jakie dają mi romańskie kościoły, ze swymi surowymi murami, łagodnymi krzywiznami absyd i poczerniałymi belkowaniami sklepień. W innych świątyniach mój wzrok goni za tysiącem szczegółów a umysł analizuje kunszt artystów, którzy go ozdobili. Kościół romański po prostu jest. Kamienne płyty wydeptane przez tysiące nóg, zachęcają do zgięcia kolan i zatopienia się w niemej modlitwie lub po prostu we własnych, najskrytszych myślach. Kolumny i łuki absyd, są niczym ręce wzniesione do nieba a niewielkie okienka niczym oczy, patrzące na świat, jaki jest na zewnątrz nas...
Po niesprzyjającej kontemplacji atmosferze zatłoczonego kościoła,  wewnętrzny ogród opactwa (choć również tam było kilku zwiedzających) wydawał się oazą spokoju. To wspaniały przykład klasztornego założenia a jego symboliczny kształt jest odzwierciedleniem Świata Idealnego, którego wyrazem jest Brama Niebios, Klasztorny Raj. Kwadratowy wirydarz otaczają portyki z pięknymi kolumnami, umieszczonymi pomiędzy czterema potężnymi słupami narożnymi, symbolizującymi Trójcę Świętą, istotę ludzką, cztery żywioły i cztery strony świata. 

Ilość kolumn w poszczególnych rzędach jest nieregularna; jeden z boków ma ich jedenaście, na pamiątkę jedenastu apostołów, którzy pozostali przy Chrystusie po zdradzie Judasza. W drugim jest ich dziesięć, niczym dziesięć przykazań, trzeci liczy dwanaście, bo dwanaście było plemion Izraela a czwarty osiem, gdyż ósemka wyraża nieskończoność i jest symbolem zmartwychwstania. Na środku wirydarza rośnie ogromne drzewo laurowe, symboliczne Drzewo Życia, obok niego umieszczono kamienną studnię, Zdrój Zapieczętowany. Był to chyba najpiękniejszy klasztorny wirydarz, jaki widziałam; jego ozdobne kolumny są zapowiedzią nowej epoki a ściany ponad nimi, zbudowane z szarego  kamienia i różowawej cegły, zdobią niewielkie, dwudzielne okienka "bifora". Kiedy go zobaczyłam, słońce malowało jasne kwadraty na posadzce portyku i oświetlało freski na jego ścianach. Do naszych czasów zachowała się jedynie ich niewielka część, przedstawiają one męczeństwo świętego Wawrzyńca, świętych Małgorzaty i Katarzyny oraz część fresku z późniejszej epoki z motywem „Noli me tangere". 

Wraz z upływem czasu  niegdyś jaskrawe kolory wyblakły, kształty uległy zatarciu, nikt też nie zna imienia ich twórcy...Na zwornikach pomiędzy kolumnami można zobaczyć liczne płaskorzeźby orłów, będących symbolem duszy wznoszącej się do Boga. Ku mojemu zaskoczeniu, dostrzegłam tam niewielką główkę, czy też raczej łeb zwierzęcia o demonicznym wyrazie. Wiele osób dziwi ten symbol, snuto nawet przypuszczenia o jakimś satanistycznym odchyleniu kamieniarza, który ją stworzył. Wydaje mi się, że jest to dość bezsensowna teoria i sądzę, że raczej umieszczono ją tam jako swego rodzaju memento, ostrzeżenie, że nawet w miejscu przeznaczonym na modlitwę i kontemplację, możemy wpaść w sidła demona grzechu. 
Świetność opactwa nie trwała długo, w XV wieku zaczęło ono podupadać, aby ulec likwidacji w czasach Napoleona, kiedy to przeszło w ręce osób nie związanych z kościołem. 

Kilkakrotnie sprzedawane, w latach trzydziestych XX stulecia stało się własnością Pietro Rocca, którego dotknęła ogromna rodzinna tragedia. Otóż jego brat Cesare, wraz z żoną Lidią przebywał w Erytrei, gdzie był zatrudniony jako inżynier przy budowie drogi. Miało to miejsce w czasie wojny abisyńskiej, której front przebiegał nieopodal placu budowy. Kiedy doszło do przerwania jego linii, małżonkowie Rocca i inni włoscy pracownicy zostali zamordowani. Pietro Rocca postanowił wtedy, że poświęci swe siły i majątek, aby dać nowe życie opactwu i stworzyć w ten sposób pomnik upamiętniający tę tragedię; w związku z tym, na jednej ze ścian nieopodal wejścia, umieszczono pamiątkową tablicę poświęconą Cesare i Lidii Rocca. Zamysł Pietra ostatecznie zrealizowano (z niemałym trudem i przy współudziale wielu osób), dopiero w 1970 roku. Zakonnicy, którzy tu dziś mieszkają, zajmują się kościołem i klasztorem, pielęgnują należący do niego ogród a także prowadzą Oazę Benedyktyńską, gdzie pracują z osobami pragnącymi wyjść z narkomanii. Podobnie jak w większości klasztorów, jest tu sklep, gdzie można kupić zioła, nalewki, soki, miód, drobne rękodzieło a także obrazy, gdyż jeden z braci, Fra Pier, jest malarzem. Wczesnym popołudniem ponownie wsiadłam na statek, pogoda była przepiękna, słońce stało wysoko i wiał dość silny wiatr.

Na jezioro wypłynęła duża grupa ludzi ze szkółki surfingowej. 
Szybowali po wodzie na swoich deskach z kolorowo obrzeżonymi żaglami, niczym stado fantastycznych ptaków. Patrzyłam na ich lot i myślałam o dawnym świecie, jakiego już nie ma, po którym przetrwała jedynie pamięć, paradoksalnie ocalona poprzez osobistą tragedię, wojnę i śmierć...

niedziela, 6 maja 2012

Lombardia. Mediolan, dach Duomo.


Dach Katedry okazał się jedną z najmilszych niespodzianek, jakie Mediolan kryje w swoim zanadrzu. Kiedy zaczęłam poznawać miasto, nie miałam pojęcia o tej atrakcji, gdyż oglądając kościół z zewnątrz, skupiałam się przede wszystkim na jego niezliczonych detalach architektonicznych. Mediolańska katedra swój obecny kształt przybrała (zważywszy na jej długą historię) w zasadzie niedawno i chyba bije rekord pod względem ilości posągów, płaskorzeźb, pinakli i ażurowych attyk. Patrząc na to niezmierzone bogactwo, nie zastanawiałam się nad obecnością niewielkiej, brzydkiej budki przyklejonej do bocznej ściany i napis „salita” czyli „wejście na górę”.

  
Jednak pewnego razu zupełnie przypadkowo, patrząc z większej odległości na katedrę, pomiędzy pinaklami zobaczyłam ludzkie sylwetki. Zapytałam jakiegoś przechodnia, co robią te osoby na dachu? Otrzymałam bardzo wyczerpującą odpowiedź i dzięki temu dowiedziałam się, że dach jest dostępny dla zwiedzających, można się tam dostać windą albo po schodach (wejście to była właśnie owa tajemnicza budka) i że warto się tam  pofatygować. Oczywiście, nie trzeba było mi tego powtarzać dwa razy. Przekonałam się na własne oczy, iż warto było pokonać 201 stopni schodów  (stromych, wąskich i pełnych zakrętów) żeby znaleźć się na dachu. Jest on zupełnie inny niż można by oczekiwać - pokryty nie dachówką lub miedzianą blachą, lecz płytami z marmuru, tego samego, którym oblicowano całą Katedrę. Dla przeciętnie sprawnej osoby wejście na dach nie jest szczególnym wyczynem a stopnie pokonuje się nadspodziewanie szybko. Jedynym utrudnieniem jest wymijanie  innych ludzi, zwłaszcza na licznych zakrętach, gdyż chwilami robi się tu naprawdę tłoczno.



Natomiast po dotarciu do celu, przed zwiedzającym otwierają się doprawdy nieoczekiwane i zaskakujące perspektywy. Jest to niesamowite uczucie, kiedy można zobaczyć z bliska te wszystkie detale, subtelne niczym koronka, posągi świętych, męczenników i fantastyczne w formie rzygacze. Dach składa się z ułożonych  piętrowo tarasów, gdzie przy dobrej pogodzie krążą tłumy zachwyconych turystów. Nad prezbiterium znajduje się dodatkowa konstrukcja w kształcie misternej wieży, zwieńczona pozłacaną figurą Madonny. Mieszkańcy Mediolanu są z niej bardzo dumni i nadali jej pieszczotliwą nazwę „Madonnina”.




Z góry rozciąga się przepiękny widok na dachy miasta, Plac Duomo i pobliską Galerię Wiktora Emanuela. Podczas mojej pierwszej wizyty miałam to szczęście, że dzień był pogodny i mogłam podziwiać łańcuch ośnieżonych Alp na horyzoncie. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie ażurowe przypory, ciągnące się na kształt tuneli wzdłuż głównego korpusu Duomo, na wysokości pierwszego tarasu. Krążąc po dachu i podziwiając ogrom pracy architektów i rzeźbiarzy, nabrałam szacunku dla mieszkańców Mediolanu i ich determinacji w chęci uczynienia ze swojej katedry czegoś niepowtarzalnego, chociaż muszę przyznać, że osobiście nie do końca mi się ona podoba, ponieważ mojemu sercu bliższe są budowle w innym stylu. Po tej pierwszej przechadzce jeszcze kilkakrotnie byłam na dachu Duomo, aby popatrzeć z góry na miasto i po raz kolejny szukać interesujących detali, jakie być może umknęły moim oczom. 




Dzięki temu, mogłam  go zobaczyć w delikatnym błękicie letniego dnia, wydobywającego naturalny, biało-różowy kolor marmuru i później, podczas przepięknego, jesiennego popołudnia (było to niezapomnianym przeżyciem) gdy pomarańczowy blask zachodzącego słońca nasycał marmur barwą miodu a niebu dawał odcień ultramaryny. Jednak najbardziej fascynowało mnie to, że miałam wrażenie, iż architektura i zwiedzający stanowią w pewnym sensie odrębny świat, małą próbkę społeczności, zawieszoną w przestworzach. Podobnie jak na placu u stóp Katedry, również na dachu można zobaczyć zarówno karne wycieczki z przewodnikiem, zadumanych samotników, flirtujące pary i wygłupiające się dzieciaki. Ludzie jedzą, opalają się i robią zdjęcia a wszystko to dzieje się w milczącej asyście niezliczonych posągów i wszędobylskich gołębi...




 Wszystkich czytelników zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć w albumie>