Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Valle d'Aosta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Valle d'Aosta. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 8 września 2013

Valle d'Aosta, Gressoney - Saint Jean. Castel Savoya, czyli Stokrotka w górach.



Tym razem przeniesiemy się dość daleko od Monzy, ale ponieważ ta historia bezpośrednio nawiązuje do bohaterów jednego z poprzednich postów (link) postanowiłam dokonać tego nieoczekiwanego zwrotu i napisać o mojej wycieczce do pewnej alpejskiej doliny. Ta dolina to Valle di Gressoney, ciągnąca się pomiędzy wysokimi górami (niejednokrotnie liczącymi ponad 3000 metrów) aż do podnóża masywu Monte Rosa, wspaniałego czterotysięcznika, którego piękny szczyt w pogodny dzień jest doskonale widoczny również w północnej części Lombardii. To urzekająca okolica, która jak dotąd jedynie w niewielkim stopniu nosi niszczycielskie znamiona ludzkiej działalności.
Co prawda jest tu niezbyt szeroka, asfaltowa droga, łącząca wioski zbudowane nad brzegami Lys, malowniczej rzeki, która swój początek bierze ze źródła na stoku Monte Rosa, lecz niewielkie i pełne wdzięku miejscowości nadal mają ten sam charakter co wiele lat temu.

Nietrudno poddać się urokowi tej okolicy, a nawet zakochać się w niej bez pamięci, jak to się przydarzyło królowej Marghericie di Savoia... Margherita była córką Ferdynanda księcia Genui, brata panującego króla Wiktora Emanuela II, a po matce pięknej Elżbiecie Saksońskiej płynęła w niej krew niemiecka. Wcześnie straciła ojca, po jego śmierci wraz z matką i bratem żyła nadal na królewskim dworze w Turynie, otoczona splendorem przynależnym jej wysokiemu urodzeniu. Panujący król, a jej stryj, mimo bardzo bliskiego pokrewieństwa przeznaczył młodą księżniczkę na żonę dla swego syna, przyszłego króla Umberto I. Co ciekawe, ponieważ  król był wdowcem a później ożenił się ponownie z kobietą niskiego stanu, Margherita, jako najbliższa krewna płci żeńskiej pojawiała się u jego boku podczas oficjalnych uroczystości pełniąc funkcję "królowej bez korony". O rękę księżniczki starał się też inny dobrze urodzony pretendent, lecz Margherita, która darzyła Włochy ogromną miłością i nie chciała ich opuszczać zdecydowała, że przyjmie oświadczyny kuzyna. Było to typowe małżeństwo z rozsądku, jednak młoda para znała się od dzieciństwa i darzyła naturalnym w rodzinie przywiązaniem. Mogło to dobrze rokować na przyszłość, gdyby nie niepohamowane zainteresowanie Umberta dla płci pięknej. Nie wykluczone, że dla żony miał raczej braterskie, niż małżeńskie uczucia, choć zapewne nieobce były mu moralne skrupuły z powodu zdrad, jakich się dopuszczał. Miał szczególny obyczaj obdarowywania jej sznurem pereł po każdym „skoku w bok” więc jego bujny temperament sprawił, że dość szybko zaczęto o Marghericie mówić, iż posiada największą kolekcję pereł w Europie. 

Niewierność małżonka poważnie zachwiała związkiem, z którego w międzyczasie urodził się syn, przyszły król Wiktor Emanuel III. Umberto od bardzo wczesnej młodości miał liczne przygody z kobietami, do tego jeszcze przed ślubem nawiązał romans z piękną księżną Eugenią Bolognini, która podobno była miłością jego życia. Mówi się, że pewnego razu Margherita na własne oczy zobaczyła męża w łóżku kochanki, która nota bene, była od niej starsza o całe czternaście lat. Podobno doszło wtedy do dramatycznej sceny zazdrości i groźby definitywnego rozstania. Ostatecznym krokom zapobiegł król Wiktor Emanuel II przypominając synowej, że nie jest jedynie osobą prywatną i powinna być wierna swojej roli przyszłej władczyni. Prawdopodobnie Margherita była  zbyt dumna, aby stawać do walki z rywalką, która była jej damą dworu i zabiegać o względy niewiernego małżonka. Spełniła swój obowiązek dając krajowi przyszłego następcę tronu i zgodnie z wolą teścia nadal pełniła wszystkie funkcje przepisane protokołem, jednak coraz więcej czasu spędzała z dala od męża. Szczególnie przypadło jej do serca Gressoney, gdzie niegdyś jej ojciec udawał się na polowania. Pokochała je nie tylko z powodu pięknej okolicy, lecz przede wszystkim ze względu na to, że mieszkańcy doliny mieli niemieckie korzenie i nadal mówili językiem jej matki.

Początkowo bywała gościem barona Luigiego Beck Pecozz, również z pochodzenia Niemca. Rodzina Beck Pecozz posiadała tu swoje włości, w tym również willę "Margherita" nazwaną tak przez barona na cześć władczyni a także obszerny domek myśliwski. Po raz pierwszy królowa gościła w willi 1883 roku, później bywała tam wielokrotnie, aż do roku 1904. Serce ją ciągnęło w te strony, gdyż dobrze się czuła wśród mieszkańców doliny, którzy darzyli swą władczynię ogromną miłością. Krążyły różne domysły na temat jej zażyłej przyjaźni z baronem, podejrzewano nawet, iż łączy ich romans, ale nikt nie mógł powiedzieć na ten temat nic pewnego, ponieważ królowa była osobą bardzo dyskretną i nigdy nie dała bezpośrednich powodów do obmowy. Baron  Luigi był gentlemanem w każdym calu, zawsze zachowywał doskonałe formy, adorując królową niczym wierny rycerz, który rości sobie prawo jedynie do służenia swej pani, bez oczekiwania na nagrodę. Ich przyjaźń zakończyła nagła śmierć barona, który umarł na zawał serca podczas wycieczki na lodowiec del Grenz, pomiędzy Gressoney i Zermatt. Jego śmierć była dla królowej ogromnym wstrząsem i spowodowała, że od tej pory zaprzestała wycieczek w głąb gór, zadowalając się spacerami w dolinie. Nadal miała do swojej dyspozycji apartament w willi Margherita  i w domku myśliwskim barona gdzie bywała również po jego śmierci.

W tej sytuacji Umberto zachował się z klasą: postanowił, że skoro królowa chce tam spędzać czas, powinna posiadać siedzibę odpowiednią do swej pozycji. Z jego rozkazu rozpoczęto budowę niewielkiego, lecz bardzo wdzięcznego zameczku w miejscu zwanym Belvedere. Kamień węgielny położono w 1899 roku a budowę nowej siedziby zakończono już po śmierci króla, w roku 1904. Zameczek w neogotyckim stylu wzniesiono w świerkowym lesie na stoku góry, nieco na uboczu Gressoney- Saint Jean. Z jego okien królowa mogła podziwiać szczyt ukochanej Monte Rosa, gdzie niegdyś wyprawiała się wielokrotnie, również w zimie, w towarzystwie swojego niewielkiego dworu z nieodłącznym baronem Luigim u boku... Pamiątką tych wycieczek jest schronisko wzniesione nieopodal szczytu, które na cześć władczyni nazwano Capanna Margherita. Kiedy wędrując śladami królowej przyjechałam do Gressoney, jej zameczek był otoczony rusztowaniem, ponieważ właśnie remontowano elewację. Wokoło znajduje się piękny, leśny park z ogromnymi świerkami i prześlicznym ogrodem botanicznym, mającym charakter ogrodu skalnego. Rosną tu różne rośliny alpejskie, które wspaniale się prezentują w swoim naturalnym środowisku.

Natomiast kiedy patrzymy na zamek trudno się oprzeć wrażeniu, że wygląda on niczym ilustracja w książce z bajkami. Niewielka, trzykondygnacyjna budowla posiada pięć wież, z których każda jest inna. Wnętrze można zwiedzać w małych grupach, w towarzystwie przewodnika. Ten, który mnie oprowadzał był bardzo kompetentnym, młodym człowiekiem, wspaniale przygotowanym do pracy, więc dzięki niemu poznałam nie tylko historię tego miejsca, ale także dowiedziałam się wielu ciekawostek na temat królowej Margherity i rodu di Savoia. Ponieważ oprócz mnie nie było innych zwiedzających, mogłam swobodnie zadawać pytania i na wszystkie otrzymałam wyczerpujące odpowiedzi. Zameczek jest zbudowany według bardzo przemyślanego planu i mimo swoich niewielkich rozmiarów zapewniał królowej nie tylko poczucie prywatności, ale i wszelki komfort. Jego pierwsza kondygnacja to salon, jadalnia i obszerna weranda, nad nimi usytuowane były pokoje królowej i jej dam, a na najwyższej apartament dla dworzan płci męskiej. Królowa zapewne żyła tu bardzo wygodnie i mogła się cieszyć do woli intymną atmosferą tego domostwa, gdzie przebywała z niewielką grupą zaufanych osób. Wnętrze jest bardzo bogato zdobione, są tu witrażowe okna, ogromne kominki i wspaniałe boazerie. 

Drewniane sufity oraz część ścian pokrywają malowidła w stylu naśladującym XV wiek, powtarzają się na nich symbole bliskie sercu  królowej: herb domu Savoia, litera M, węzły marynarskie (aluzja do tytułu jej ojca, który był diukiem Genui) i stylizowana stokrotka. Z uwagi na niewielkie rozmiary tego budynku zastosowano ciekawe rozwiązanie, pozwalające uniknąć zapachów gotujących się potraw. Mianowicie kuchnię umieszczono nieopodal, w oddzielnym budyneczku, połączonym z głównym korpusem za pomocą podziemnego korytarza. Dzięki temu można było transportować gotowe dania do zamku, a następnie przesyłać bezpośrednio do jadalni za pomocą małej windy. Całość budowli wykonano z ciosanego górskiego kamienia i drewna, jest ona rzeczywiście bardzo wdzięczna mimo nieco przyciężkiego stylu, jaki dominował w owej epoce. Niestety z apartamentów zniknęły wszystkie meble, więc trudno sobie wyobrazić, jak wyglądały wnętrza za życia królowej. Jedyną pamiątką tamtych czasów jest piękny portret Margherity w skromnym, lecz bardzo twarzowym stroju, jaki nosiły kobiety z doliny. Składał się on z białej koszuli, czerwonej spódnicy z czarnym fartuchem, czarnego aksamitnego gorsetu oraz nakrycia głowy w postaci białego, płóciennego czepka.

Królowa prezentuje się w nim bardzo ładnie, więc nic dziwnego, że za życia nosiła go z ogromnym upodobaniem, co oczywiście powodowało  jeszcze większe uwielbienie poddanych. Margheritę trudno dziś nazwać piękną (choć współcześni mieli o jej urodzie wysokie mniemanie) ale można śmiało powiedzieć, że była przystojną blondynką słusznego wzrostu, mimo zbyt krótkich nóg. Maskowała ten niedostatek nosząc bardzo wysokie koturny, które nadawały jej sylwetce lepsze proporcje. Krótkie nogi odziedziczył po niej syn, ale u niego była to już widoczna deformacja, powodująca, że jego wzrost był dużo poniżej średniej. Jednak dzięki temu można z całą pewnością zaprzeczyć plotce, jaka krążyła na temat narodzin następcy tronu. Mianowicie chodziły słuchy, że przyszła królowa w istocie wydała na świat córkę, więc aby krajowi zapewnić sukcesję podmieniono ją w kołysce z chłopaczkiem niewiadomego pochodzenia. Szczerze mówiąc, sądzę że ta historia "nie trzyma się kupy” bo nawet gdyby istotnie pierwszym dzieckiem była córka, to przecież Margherita była bardzo młodą, zdrową kobietą i mogła urodzić więcej dzieci, jeśli nie z miłości to z poczucia obowiązku.

Jednak niewątpliwe podobieństwo rodzinne i krótkie nogi odziedziczone po matce, mogły świadczyć o pochodzeniu księcia nie gorzej od certyfikatu DNA. Zresztą historia z zamienionym dzieckiem nie jest w tym wypadku jedyną, gdyż podobne pomówienia spotkały samego Wiktora Emanuela II.
Ten z kolei, brzydki, niski i krępy, był zupełnie niepodobny do swego ojca, mężczyzny pięknego, wysokiego i szczupłego. Budziło to powszechne zdziwienie, do tego stopnia, że zaczęła krążyć plotka, jakoby był on synem pewnego rzeźnika. Podobno swego czasu w pałacu wybuchł pożar, z którego służący opiekujący się małym księciem uratował go cudem, narażając przy tym własne życie. W tym samym czasie pewien rzeźnik ogłosił światu tajemnicze zaginięcie swojego syna. W konsekwencji pojawiła się plotka, iż mały książę w istocie zginął w pożarze, zaś następca tronu naprawdę jest tym zaginionym dzieckiem. Patrząc na dość pospolitą fizys tego władcy i znając jego wprost organiczną niechęć do nauki, można by odnieść wrażenie, że coś w tym jest, gdyby nie fakt, iż jego prawnuk, Umberto II, był właśnie wysokim i przystojnym blondynem, uderzająco podobnym do pra-pra dziadka, co mogłoby świadczyć o tym, że odezwały się w nim geny przodków.

Niezależnie od tych dynastycznych problemów i plotek krążących wokół rodziny de Savoia, królowa Margherita z całą pewnością była kobietą nieprzeciętną. Bardzo lubiana i szanowana przez poddanych, zapisała się na trwałe w pamięci Włochów z wielu powodów, w tym również dzięki narodowemu daniu, jakim jest pizza Margherita, nazwana tak właśnie na jej cześć. 

Kiedy przyjechałam do Gressoney, okazało się, że  w przeciwieństwie do Lombardii (gdzie był ładny słoneczny dzień) pogoda w dolinie jest "w kratkę"... Padał przelotny deszcz a chmury przesłaniały szczyty gór. Byłam bardzo zawiedziona, tym bardziej, że prognoza meteo dla tego regionu również była pomyślna. Tymczasem nie tylko zmarzłam mimo ciepłej bluzy, również część zdjęć, jakie wtedy zrobiłam z powodu mżawki nie wyszła najlepiej. Niestety, wewnątrz zamku jest absolutny zakaz fotografowania...a szkoda!

Więcej zdjęć jest w albumie>


sobota, 29 grudnia 2012

Valle d'Aosta. Mont Blanc, czyli z wizytą na poddaszu Europy.



W zasadzie o tej górze powinnam chyba napisać "Monte Bianco", gdyż byłam na jej zboczu leżącym po włoskiej stronie a właśnie tak ją nazywają Włosi. Jednak w Polsce na dobre przyjęła się francuska nazwa, więc pozostanę przy pierwszej, bliższej nam wersji. Chyba jestem też winna słowo wyjaśnienia odnośnie tytułu tego posta a konkretnie użytego przeze mnie słowa "poddasze". To taki żartobliwy zwrot, ponieważ w odniesieniu do Mont Blanc często używa się określenia "dach Europy"; jednak ja nie postawiłam nogi na jej szczycie ( 4807 m n.p.m.) a jedynie w miejscu zwanym Punta Helbronner leżącym dużo niżej, na wysokości zaledwie 3462 m, więc w najlepszym razie mogę mówić o mojej wizycie na poddaszu...

O Mont Blanc po raz pierwszy usłyszałam jako małe dziecko i swoim zwyczajem zaczęłam się domagać większej ilości szczegółów. Mama powiedziała mi, iż to najwyższa góra w Europie, tak ogromna, że jej szczyt ginie w chmurach. Dowiedziałam się też, że ta nazwa oznacza "Białą Górę" ponieważ na jej zboczach leży wieczny śnieg. Byłam wtedy kilkuletnim brzdącem a moja znikoma znajomość świata miała swoje źródło w książeczkach dla dzieci, więc natychmiast wyobraziłam sobie coś na kształt szklanej góry z bajki o śpiącej królewnie. Co więcej, to bajkowe wyobrażenie przetrwało w mojej świadomości w zasadzie do niedawna, do chwili, kiedy kilka lat temu, już podczas pobytu we Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam ją w całej okazałości na zdjęciu zrobionym "z lotu ptaka" i przekonałam się, że jej kształt jest dość przysadzisty i w niczym nie przypomina np. wyniosłego, szpiczastego szczytu Matterhornu.
Kiedy byłam w szkole średniej, omawialiśmy "Kordiana" oraz scenę, w której główny bohater wygłasza swój pamiętny monolog na szczycie Mont Blanc. Sądziłam wtedy, iż jest jest to po prostu romantyczna "licentia poetica" która kazała poecie umieścić swego bohatera właśnie w tym miejscu. Oczywiście, niejednokrotnie słyszałam o alpinistach wspinających się na nią z narażeniem życia,  widziałam też jakieś zdjęcia z takich wypraw, lecz to jedynie potwierdzało moje domniemania o jej niedosiężności. Dlatego też bardzo mnie zdziwił i zaskoczył rozziew między jej rzeczywistym kształtem i tym w  mojej imaginacji, kiedy zobaczyłam zdjęcie tego ogromnego masywu, nie mającego nic wspólnego z bajkowym szczytem. Wtedy zrodził się w mojej głowie pomysł, aby na własne oczy zobaczyć tę górę, tym bardziej, że pomiędzy Mediolanem i leżącym u jej podnóża Courmayeur jest bezpośrednia komunikacja autobusowa. Co prawda, było to dość problematyczne ze względów logistycznych, gdyż musiałam jechać pierwszym rannym pociągiem do Mediolanu, następnie czekała mnie jeszcze jazda metrem na dworzec Lampugnano skąd odchodził autobus a wszystkie połączenia były "na styk". Niestety, pierwsza wyprawa spaliła na panewce z tych właśnie powodów, więc po upływie kilku tygodni ponowiłam próbę. 

Tym razem wszystko poszło po mojej myśli i jeszcze przed wschodem słońca wyjechałam z Mediolanu w stronę Aosty. Dwu i półgodzinna jazda przysporzyła mi wiele wrażeń, ponieważ jechaliśmy drogą wśród coraz wyższych wzniesień. W pewnej chwili, pomiędzy ich zielonymi zboczami, na tle błękitnego nieba zobaczyłam wielki, kopulasty szczyt, pokryty śniegiem. Tak mnie to ucieszyło, że chwyciłam telefon komórkowy i natychmiast zadzwoniłam do Marty, żeby się z nią podzielić tą radosną informacją.Kiedy autobus dotarł na miejsce i wysiadłam na centralnym placu Courmayeur, nieco mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary tego miasteczka, będącego jednym z renomowanych ośrodków narciarskich, w którym przewija się mnóstwo ludzi. W zasadzie turyści przybywają przez cały rok, gdyż oprócz tras zjazdowych w okolicy są też liczne  ścieżki trekkingowe oraz możliwość uprawiania wspinaczki, lecz oczywistą koleją rzeczy, szczyt sezonu przypada właśnie na miesiące zimowe. W istocie, mimo niewielkiego centrum Courmayeur zajmuje znaczny obszar, jednak zabudowania są dość luźno rozrzucone, więc nasze mocno zagęszczone Zakopane w porównaniu z nim to prawdziwa metropolia. 

Jeszcze bardziej byłam zaskoczona tym, że Masyw Mont Blanc jest z miasteczka mało widoczny, gdyż częściowo przesłania go Mont Chetif, spore wzniesienie, leżące w centrum miejscowości. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałam do Biura Informacji Turystycznej, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób mogę zrealizować swoje zamierzenie. Tam mi powiedziano, że jest to okres, kiedy kolejka linowa w Courmayeur jest w konserwacji (był  przełom września i października) natomiast w sąsiedniej miejscowości La Palud znajdę czynną kolejkę, którą nie tylko można wjechać na stoki góry, lecz również przemieścić się na francuską stronę, do Chamonix. W związku z tym, wsiadłam do lokalnego autobusu  i po kilku minutach byłam u celu. Nie miałam najmniejszego problemu ze znalezieniem stacji kolejki, gdyż jej budynek góruje wysokością nad miasteczkiem a do tego na jego dachu umieszczono wielkie, czerwone litery, składające się na napis "Funivie Monte Bianco". Co prawda, cena przejazdu w wersji "tam i z powrotem" nie należy do niskich, ale doszłam do wniosku, że nie jest to sytuacja, kiedy należało by oszczędzać, w obliczu bądź co bądź, jedynej w swoim rodzaju okazji pójścia w ślady Kordiana...Natomiast ominął mnie problem z oparciem się chęci wykupienia dość drogiego biletu do Chamonix. Jak się okazało, kursy kolejki na francuską stronę zostały zawieszone ze względu na warunki pogodowe (chodziło chyba o oblodzenie trakcji) i najdalszym punktem, do którego można dojechać jest ostatnia stacja po stronie włoskiej, Punta Helbronner. Nie będę ukrywać, że perspektywa wjazdu kolejką linową na taką wysokość była dla mnie naprawdę ekscytująca, mimo iż wcześniej wielokrotnie korzystałam z tego środka lokomocji i raczej nie budzi on we mnie lęku. Do kabiny wsiadam w dość licznym, międzynarodowym towarzystwie; mimo tłoku udało mi się zająć miejsce przy oknie, dogodne do fotografowania. Kolejka w stronę szczytu jedzie etapami, w związku z tym, trzeba się dwukrotnie przesiadać - po raz pierwszy na stacji Pavillon du Mont Frety i ponownie, na wysokości schroniska Torino. Widoki, które mogłam oglądać w czasie wznoszenia się kabiny były wprost trudne do opisania. Nie wiedziałam, czy patrzeć na panoramę doliny, którą właśnie pozostawiliśmy za sobą i otaczające ją łańcuchy gór, czy na niemal pionowe stoki po prawej stronie, gdzie po zboczach spływały w dół liczne, nitkowate potoczki o spienionej wodzie, czy też na lewo, gdzie pośród skalnych grani widać było ogromny jęzor lodowca Brenva.


Dwa pierwsze etapy jazdy kolejką trwają 10 i 8 minut, natomiast trzeci jedynie 2, lecz cała ta 20 minutowa podróż niesie wprost niezapomniane przeżycia. Kiedy się patrzy na ogromne, poszarpane skały wyłaniające się z wiecznych śniegów, czy prawie pionowe stoki, do których przyczepione są pylony kolejki, sprawiające wrażenie stojących nie pionowo lecz ukośnie, nie sposób nie podziwiać zarówno kunsztu inżynierskiego, jak i fizycznego wysiłku ludzi, którzy zrealizowali ów projekt.

Kiedy wagonik kolejki przybył do celu, wyszliśmy na rozległy, drewniany taras widokowy, skąd można popatrzeć na okolicę. Przez chwilę czułam ucisk w skroniach i mrowienie w całym ciele; po chwili te objawy ustąpiły, jednak przez cały czas pobytu na górze z powodu znacznej wysokości towarzyszyło mi uczucie lekkiego oszołomienia. Panowało dość przenikliwe zimno, więc ciepła kurtka, którą miałam w plecaku, okazała się bardzo przydatna, tym bardziej, że nadciągnęła wielka chmura i szczelnie otuliła cały wierzchołek.
Zredukowało to widoczność do minimum, więc aby nie tracić czasu poszłam obejrzeć nieduże, lecz bardzo interesujące muzeum minerałów. Można tam zobaczyć wielkie kryształy kamieni szlachetnych i półszlachetnych, jakie spotyka się w tym rejonie. Kiedy na zewnątrz ponownie nieco się przejaśniło wyszłam na taras, ale o ile po prawej stronie widać było niebieskie niebo, to z lewej, w okolicy szczytu, w dalszym ciągu utrzymywały się chmury. Na szczęście pomiędzy nimi co jakiś czas ukazywał się dość odległy, biały wierzchołek, po którego widoku tak wiele sobie obiecywałam. Byłam nieco zawiedziona, gdyż spodziewałam się, że będę mogła przyjrzeć mu się z bliska bez większych przeszkód, ale jak mi powiedział operator kolejki, pogoda w tym rejonie często płata podobne figle. Mimo to, miałam co podziwiać, gdyż jest tam wspaniały widok na szpiczastą, pojedynczą skałę zwaną Zębem Giganta i Lodowiec Giganta leżący w niecce poniżej tarasu. Bardzo mnie zaskoczył widok dużych, czarnych ptaków, które podczas jazdy kolejką widziałam w locie, natomiast tu zobaczyłam je ponownie, chodzące po śniegu. Były to wieszczki, wiedziałam, że można je spotkać w górach ale nie sądziłam, że bywają na tak znacznej wysokości, i tak niesprzyjającym środowisku...Szczerze mówiąc, żałowałam, że nie mogę jechać na francuską stronę, co pozwoliłoby mi na podziwianie Lodowca Giganta w całej okazałości. Operator powiedział mi, że w tym (bardzo trudnym konstrukcyjnie) fragmencie trakcji zastosowano specyficzne rozwiązania techniczne, które jednak niosą pewne ograniczenia, więc ze względu na bezpieczeństwo podróżnych zawiesza się kursy, jeśli warunki nie są wystarczająco dobre. Na Chamonix mogłam jedynie popatrzeć z daleka, gdyż chwilami, w miarę jak wiatr przemieszczał chmury, widać je było w dole, okryte mglistym oparem. Pomimo to, byłam ogromnie usatysfakcjonowana  wycieczką, gdyż sam fakt, że dane mi było znaleźć się w tym miejscu, sprawił mi nieopisaną frajdę. Pobyt na górze nie jest w żaden sposób ograniczony,  można tam spędzić dowolną ilość czasu, lecz ponieważ miałam zamiar obejrzeć rezerwat roślinności alpejskiej, znajdujący się na wysokości stacji Pavillon uznałam, że nadszedł moment, aby udać się w podróż powrotną.
Podczas jazdy w dół skupiłam się na widoku doliny i otaczających ją wzniesień. Był on po prostu nieziemski, gdyż lekkie zachmurzenie sprawiało, że słońce niczym sceniczny reflektor oświetlało jedynie niektóre fragmenty pejzażu,. Górskie łańcuchy przybrały już płową, jesienną barwę i zajmowały całą przestrzeń, ciągnąc się aż po horyzont. Wprost trudno było uwierzyć, że jednak gdzieś się kończą a dalej jest równina Padu i zielono - błękitna Lombardia, gdzie nadal jest niemal letnia pogoda ...U stóp Mont Blanc widać było dolinę Val Veny i strumień Dora a nieco bliżej Val Ferret z nitką drogi i maleńkimi punkcikami, pod którymi można było jedynie domyślać się ludzkich siedzib. Ten majestatyczny widok, oszałamiający swoim ogromem sprawił, że pomyślałam o wszystkich ludziach jacy wspinali się na te strome zbocza używając jedynie siły własnych mięśni a także o budowniczych kolejki, dzięki którym te widoki mogą podziwiać również inni, nie mogący marzyć o takim wyczynie.
Tak jak zamierzałam, wysiadłam na pierwszej stacyjce, aby pochodzić po stoku i obejrzeć ogród botaniczny z alpejskimi roślinami rosnącymi w swoim naturalnym środowisku. Co prawda, z racji pory roku większość z nich przeszła już w stan uśpienia, ale te, które pozostały, nadrabiały wspaniałymi kolorami, we wszystkich odcieniach żółci, brązu i czerwieni. Zauważyłam wiele poprzewracanych tabliczek z nazwami roślin i właśnie się zastanawiałam kim są wandale, którzy dokonali tego dzieła zniszczenia, kiedy zorientowałam się po pozostałościach przemiany materii,  że prawdopodobnie ci niszczyciele to stworzenia nie dwu- ale czteronożne, bez żadnych względów dla ludzkich wysiłków przychodzące tam, aby żerować. Wśród skał znalazłam malutki staw o białawej wodzie, gdzie niczym w lustrze odbijały się poszarpane skały. Dość długo spacerowałam wąskimi ścieżynkami, bo trudno mi było rozstać się z tym bajecznym pejzażem, jaki rozciągał się przede mną. Trochę żałowałam, że kupiłam bilet powrotny na całą trasę a przede wszystkim, że nie wzięłam ze sobą mojego kijka z którym zwykle chodziłam w góry, gdyż mogłabym zejść na piechotę do La Palud, korzystając z jednej z trzech ścieżek wiodących w dół. Jednak o ile mogłabym się pogodzić z niepotrzebnym wydatkiem na niewykorzystany bilet, to schodzenie bez kijka, w pojedynkę, po wąskich, kamienistych i dość stromych ścieżkach, nie wydawało mi się rozsądne, więc ponownie wsiadłam do wagonika, aby zjechać do wioski. W miarę jak pokonywaliśmy kolejne metry trasy wiodącej w dół, ogarniał mnie coraz większy żal, że opuszczam to miejsce, tak odmienne od wszystkiego, co widziałam dotychczas. Jednak mimo tego żalu, moja wysokogórska przygoda skończyła się nieodwołalnie, więc musiałam zjechać do La Palud a następnie pomaszerować do Courmayeur.


Po drodze zwróciłam uwagę na przepiękne kwiaty, zdobiące przydomowe ogródki i miejskie kwietniki. Nie tylko uwodziły oczy swoimi kolorami, ale zadziwiały niezwykle bujną wegetacją, zaskakującą w tym dość ostrym klimacie, gdzie wieczory i noce są bardzo chłodne.
Resztę czasu, jaki mi pozostał do odjazdu, spędziłam na zwiedzaniu miasteczka. Co prawda, mówienie o zwiedzaniu w tym wypadku jest mocno na wyrost, gdyż ścisłe centrum to  zaledwie kilka niewielkich uliczek a jedyne bardziej okazałe budowle (oprócz kilku niezbyt ładnych, klockowatych hoteli) to kościół i piękny, stylowy budynek Stowarzyszenia Przewodników Alpejskich. Stoją one przy niewielkim placyku z ławkami i kwietnikami, pełniącym też rolę tarasu widokowego, gdyż leży on nieco wyżej niż centralny plac miasteczka i daje możliwość podziwiania okolicznych gór. Na placyku znajduje się piękny pomnik, poświęcony ludziom  zmarłym w górach a w szczególności przewodnikom alpejskim, którzy stracili życie podczas niesienia pomocy potrzebującym. Jest on niezmiernie wymowny, ma formę nagrobka z krzyżem, na nim leży porzucona peleryna, czekan oraz drabina a przy nich spoczywa wierny pies, który już się nie doczeka powrotu swego pana... Późnym popołudniem, kiedy wsiadałam do powrotnego autobusu jadącego w stronę Mediolanu miałam wrażenie, że minęło o wiele więcej czasu od chwili, gdy rankiem stałam w tym samym miejscu.


Chociaż w Courmayeur spędziłam zaledwie jeden dzień, tyle się wydarzyło w ciągu tych kilkunastu godzin, zobaczyłam tyle niezwykłych rzeczy, że wrażeń wystarczyło by mi na o wiele dłuższy pobyt. Kiedy autobus ruszył, przesiadłam się na  tylne siedzenie, żeby po raz ostatni  popatrzeć na ośnieżony szczyt najwyższej góry w Europie...



Więcej zdjęć z wycieczki do Courmayeur i na Mont Blanc można zobaczyć w albumie>