Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szwajcaria pejzaż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szwajcaria pejzaż. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 listopada 2023

Do Szwajcarii przez przełęcz San Gottardo. Kaskady Trummelbach i Lucerna.



Aczkolwiek moje wycieczki najczęściej odbywałam w pojedynkę lub z moją córką Martą, to podczas pobytu w Włoszech trzykrotnie się zdarzyło, że skusiła mnie oferta biura podróży w Saronno, gdzie w tym czasie mieszkałam. Oferowało ono jednodniowe, niedzielne wycieczki autokarowe, pod opieką pilota, który miał pełnić również rolę przewodnika. Były to propozycje wyglądające bardzo atrakcyjnie, więc postanowiłam zaryzykować, gdyż miejsca docelowe były dość odległe i bez własnego środka komunikacji raczej słabo dostępne. Na pierwszy ogień wybrałam wycieczkę do Szwajcarii; skusiła mnie możliwość zobaczenia Lucerny i jej krytych mostów a do tego w planie była jeszcze piękna alpejska dolina Lauterbrunnental, słynąca ze swoich siedemdziesięciu dwóch wodospadów, z czego dwa najsłynniejsze to Staubbach i Trummelbach. Z Saronno wyjechaliśmy skoro świt i po chwili autokar (wypełniony  do ostatniego miejsca) ruszył w kierunku Como. W Chiasso przekroczyliśmy granicę ze Szwajcarią a następnie przez Lugano i Bellinzonę udaliśmy się w stronę przełęczy San Gottardo. 
Tu czekała na nas wspaniała niespodzianka - ponieważ droga szybkiego ruchu wiedzie nieopodal bardzo malowniczej, starej dziewiętnastowiecznej drogi, która pnie się niezliczonymi zakosami po zboczach Doliny Tremolo, widok z okien autokaru był po prostu niesamowity. Ciasne zakręty serpentyny pięły się po zielonej ścianie stromego zbocza, przyprawiając o zawrót głowy. Żałowałam, że z racji szybkości, z jaką jechał autokar nie byłam w stanie zrobić żadnego zdjęcia, gdyż sceneria zmieniała się po prostu w mgnieniu oka. Nowa droga również jest serpentyną, lecz jej zakręty nie są aż tak liczne. Niebawem osiągnęliśmy najwyższy punkt na przełęczy (2108 m n.p.m.), gdzie autokar zatrzymał się na chwilę, abyśmy mogli popatrzeć na przepiękną panoramę Alp Lepontyńskich (tam zrobiłam zdjęcie tytułowe). Po tym krótkim postoju pojechaliśmy dalej i niebawem mogliśmy podziwiać głęboką, szmaragdowo zieloną dolinę Schollenen.


Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów dojechaliśmy do dwóch jezior rynnowych- Brienzersee i Thunersee. Nazwy jezior pochodzą od miejscowości, leżących na ich przeciwległych krańcach a pomiędzy nimi jest przesmyk lądu, gdzie rozsiadło się miasteczko (nomen omen) Interlaken. Tu autobus skręcił na południe i wjechał w dolinę Lauterbrunnental. Środkiem doliny płynie rzeka o spienionych, białych wodach, nie bez powodu nosząca nazwę Weisse Lutschine a wzdłuż jej koryta biegnie droga prowadząca w głąb doliny. Dolina jest dość szeroka; po jej obu stronach ciągną się wyniosłe pasma Alp Berneńskich. Z lewej strony autokaru widzieliśmy ich pochyłe, zalesione stoki, zaś z prawej kilkusetmetrowe, pionowe skalne ściany, gdzie z ogromnej wysokości spadały w dół większe i mniejsze strumienie wody, tworząc przepiękne wodospady. Miałam nadzieję, że zatrzymamy się w tym miejscu choć na chwilę, tym bardziej, że przejeżdżaliśmy koło największego z nich, niemal trzystumetrowego wodospadu Staubbach. Niestety, nie mieliśmy tego w planie a poza tym czekała na nas główna atrakcja, czyli wodospad Trummelbach. Bardzo żałowałam, ale cóż, musiałam się zadowolić robieniem zdjęć przez okno autokaru, który na moje szczęście w tym miejscu jechał dość wolno. Obiecałam sobie, że jeśli będzie taka możliwość, spróbuję to samo zrobić w drodze powrotnej, co mi się zresztą udało, bo już wiedziałam, na czym mam skupić uwagę.



Niebawem dotarliśmy do końca doliny, gdzie w głębi był parking, schronisko i kilka dużych plansz informacyjnych na temat wodospadu. Szczerze mówiąc, nie odrobiłam lekcji i przed wyjazdem nic nie poczytałam na ten temat, więc zaskoczyło mnie to, że jedynie jego niewielka część, a właściwie tylko ujście do rzeki, znajduje się na zewnątrz, zaś cały ten ogromy strumień wody kłębi się w skalnych korytarzach we wnętrzu góry. 
Niezwykłość wodospadu Trummelbach polega na tym, że jest dostępny jedynie latem, dzięki wymyślnemu systemowi szybów i wind a do jego oglądania służą wykute w skale chodniki i platformy widokowe. Cały wodospad ma ok 140 metrów wysokości i składa się z dziesięciu  krętych tuneli na różnych poziomach. Jego wody pochodzą z topniejących lodowców na zboczach Eigeru, Jungfrau i Mnicha; w łożysku wodospadu przemieszcza się ona w ilości aż 20 000 litrów na sekundę, spada z ogromną siłą i w dalszym ciągu żłobi skałę. Podobno ilość wypłukanego materiału oblicza się na 20 000 ton rocznie. Aby obejrzeć ten cud natury, trzeba cierpliwie poczekać na swoją kolej, gdyż chętnych jest sporo a ze względów bezpieczeństwa tworzy się niezbyt duże, bo czterdziestoosobowe grupy. 




Wszyscy zwiedzający są przewożeni nowoczesną, szybkobieżną windą na wysokość 100 m. po czym cała grupa przemieszcza się w dół po chodnikach i platformach, dzięki którym można z bliska oglądać wodospad. Nie ma problemu, że ktoś zabłądzi albo stanie mu się krzywda, ponieważ droga, choć kręta, nieuchronnie prowadzi do wyjścia a solidne barierki zabezpieczają przed upadkiem. Korytarze są oświetlone lampami elektrycznymi, jednak i tak panuje w nich półmrok, dlatego też robienie zdjęć jest bardzo trudne a chwilami wręcz niemożliwe. Poza tym woda chlapie bez miłosierdzia, tworząc w powietrzu tysiące kropelek i zalewa obiektyw. To samo dotyczy zwiedzających - wejście bez nieprzemakalnej kurtki z kapturem jest skazane na porażkę, tym bardziej, że w korytarzach jest nie tylko mokro ale i zimno. Szczerze mówiąc, osobiście czułam się tam niesamowicie oszołomiona; półmrok, woda spadająca z hukiem w szaleńczym pędzie i konieczność ciągłego ocierania oczu z wszechobecnej wilgoci sprawiły, że czułam się niczym w transie. Kiedy przemierzyłam całą trasę i wreszcie wyszłam na zewnętrzny taras, na widok zieleni i słońca niemal westchnęłam z ulgą.




Oczywiście, było to bardzo ciekawe doznanie, jednak bez wątpienia dość zaskakujące ekstremalnymi warunkami, jakie panują w głębi zbocza. Nie jest to wycieczka dla wszystkich, nie można zabierać na nią młodszych dzieci oraz zwierząt, jest też niewskazana dla osób nie do końca sprawnych fizycznie, cierpiących na klaustrofobię, czy łatwo wpadających w panikę. 

Krótki piknik nad rzeką i kawa w schronisku, zakończyły tę część wycieczki. Kiedy nasza grupa zebrała się ponownie, wyruszyliśmy drogą wzdłuż rzeki, lecz tym razem w odwrotną stronę. Znów przez okna autokaru mogliśmy oglądać srebrne strugi wodospadów spadających ze skalnych ścian i góry wypiętrzające się coraz wyżej w miarę, jak rosła przestrzeń, która nas od nich dzieliła.






Po wyjeździe z doliny pojechaliśmy na północny wschód, w stronę ostatniego etapu naszej wycieczki. Po drodze minęliśmy bardzo malowniczy, południowy kraniec Jeziora Czterech Kantonów i niebawem wysiedliśmy w Lucernie. Jest to miasto niespełna stutysięczne i uchodzi za jedno z najpiękniejszych w Szwajcarii. Polemizowałabym z tą opinią, ponieważ osobiście wyżej stawiam Lugano czy Locarno, ale to dlatego, że według mnie mają więcej niewymuszonego wdzięku. Oczywiście, w Szwajcarii wysoko cenię prześliczne, górskie wioski, jednak miasta, choć nie brak w nich uroczych elementów, trochę wieją chłodem. 
Znakiem rozpoznawczym Lucerny są dwa kryte mosty, spinające brzegi  rzeki Reuss, są to Kapellbrucke (Most Kapliczny) i Spreuerbrucke (Most Plewny). Kapellbrucke znajduje się nieopodal miejsca, gdzie rzeka wpada do jeziora. Jest on bardzo długi, obecnie ma 204 metry - od czasu powstania skrócono go o 71 metrów, w związku z umocnieniem i zabudowaniem brzegów rzeki. Jest to najstarszy most drewniany w Europie, szacuje się, że powstał w połowie XIV wieku. Niestety, dwukrotnie uległ częściowej destrukcji, raz podczas wielkiej powodzi w XVIII wieku a po raz drugi w 1993 roku z powodu pożaru. Podczas tych dwóch wypadków uległa zniszczeniu część bardzo oryginalnych, trójkątnych malowideł, jakie umieszczono pod krokwiami dachu w XVII wieku. Pierwotnie było ich 158, po powodzi zostało 112, ale pożar strawił lub poważnie uszkodził aż 86 z nich. Na szczęście most odrestaurowano i wyciągnięto wnioski z tego zdarzenia; w jego obrębie nie wolno używać żadnych źródeł ognia z papierosami włącznie a oprócz tego, zainstalowano czujniki dymu. Most jest usytuowany ukośnie do nurtu rzeki; mniej więcej w połowie przylega do niego ośmiokątna Wieża Wodna (Wasserturm) wzniesiona z piaskowca. Na przestrzeni wieków, była ona częścią miejskich umocnień a także więzieniem i skarbcem. Most Kapliczny jest bardzo piękny, wykonany z ciemnego drewna o mahoniowym odcieniu, kryty gontem i ozdobiony mnóstwem kwiatów; na tle wód rzeki wygląda po prostu zjawiskowo. Bardzo żałowałam, że pogoda trochę się popsuła, powietrze straciło przejrzystość a na niebie pojawiła się warstwa pierzastych chmur, za którymi skryło się słońce. Nie była to aura sprzyjająca robieniu zdjęć i mogłam sobie jedynie wyobrazić, jak pięknie wygląda most w całej krasie swoich kolorów. 






Drugi z drewnianych mostów, czyli Most Plewny, nazwany tak z powodu młyna, jaki  niegdyś działał w pobliżu, jest dużo krótszy i na pierwszy rzut oka skromniejszy. Również on został zniszczony przez wielką powódź a następnie odbudowany. Wzniesiono go z podobnego budulca, jak Most Kapliczny, także i tu zobaczymy cykl trójkątnych malowideł na desce, ze scenami w stylu "dance macabre". Oprócz tego, zdobi go mnóstwo kwiatów i śliczna czerwona wieżyczka; na jej ścianie umieszczono ciekawe malowidło, przedstawiające Ukrzyżowanie. 

Trochę przewrotnie to właśnie ten most, choć nie tak spektakularny, bardziej przypadł mi do gustu, chyba ze względu na swój kameralny charakter. 






Ponieważ nasza wycieczka z racji znacznych odległości do przebycia miała ścisły limit czasowy, siłą rzeczy nie mieliśmy go wystarczająco dużo, aby dokładnie obejrzeć miasto. Jednak nie sposób było zrezygnować ze spaceru po starówce, która jest znana z okazałych kamienic o pięknie malowanych fasadach a także zobaczenia placu, gdzie wznosi się ratusz. W tej części miasta jest też kilka ciekawych fontann, w tym ta najbardziej znana, przedstawiająca legendarną rodzinę Frischi, napotkałam też sympatyczną rzeźbę, przedstawiającą pasterza okrytego peleryną i jego dwie owieczki.





Saronno i Lucernę dzieli odległość 220km, więc późne popołudnie było właściwym momentem, aby wyruszyć w  drogę powrotną. Wracaliśmy tą samą trasą, jednak  tym razem nie jechaliśmy drogą prowadzącą przez przełęcz, lecz tunelem wydrążonym w górskim masywie. Tunel San Gottardo ma długość nieco ponad 16 km, więc przejazd nim trwa kilkanaście minut. Jest on jednym z bezpieczniejszych dzięki licznym drogom ewakuacyjnym, jednak i tak nie obyło się bez tragedii, kiedy  w 2001 roku wybuchł tam straszliwy pożar, w którym 20 osób straciło życie (inne źródła mówią o 24 ofiarach). 
Zresztą pożary nadal się zdarzają, choć ich skutki nie są tak dramatyczne. Starałam się o tym nie myśleć, ale widok potężnych wentylatorów tłoczących powietrze i wyświetlacze, umieszczone co kilkadziesiąt metrów, nie pozwalały zapomnieć o zagrożeniach. Dzięki monitoringowi kierowca jest na bieżąco informowany, czy porusza się z zalecaną prędkością, jeśli coś jest nie tak, widzi nakaz zwolnienia lub przyspieszenia. Te wskazówki ukazujące się na wyświetlaczach mają na celu wymuszenie na użytkownikach zachowanie stałej odległości pomiędzy pojazdami, co z pewnością pozytywnie wpływa na bezpieczeństwo. Po wyjeździe z tunelu i przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, znów znaleźliśmy się w znajomym pejzażu Kantonu Ticino, zdominowanym przez niezbyt wysokie góry o zielonych stokach. Jeszcze tylko Bellinzona ze swymi trzema zamkami, Jezioro Lugano, z autostradą prowadzącą po długim moście, granica w Chiasso i wreszcie Como, gdzie wszystko nam mówiło, że zbliża się  koniec podróży. Kiedy przyjechaliśmy do Saronno, zapadał wieczór, to był naprawdę długi dzień, pełen niezwykłych wrażeń...

Szwajcaria, to naprawdę dobrze poukładany kraj, rządzący się własnymi zasadami. Czasem jest to dolegliwe ( przekonałam się o tym, kiedy nie mogłam zapłacić kartą za lody ) ale za to, co ludzie robią tu dla infrastruktury celem przyciągnięcia turystów, naprawdę należy się szacunek. Przedsięwzięcia, takie  jak umożliwienie zwiedzania wodospadu Trummelbach, wysokogórska linia kolejowa na Jungfrau, różne wymyślne kolejki linowe, wyciągi narciarskie, mosty i wiadukty, pozwalające dotrzeć do na pozór niedostępnych miejsc, to nie tylko świadectwo wspaniałej myśli technicznej, ale i potężne inwestycje w turystykę. Dzięki temu przez cały rok ciągną tu tłumy ludzi, aby zwiedzać, odpoczywać i uprawiać sporty (a przy okazji zostawić mnóstwo pieniędzy).

Gdybym miała podsumować tę wycieczkę, to musiałabym powiedzieć, że miała ona swoje wady i zalety. Zaletą było to, że z Saronno komunikacją publiczną trudno jest dotrzeć do tych wszystkich miejsc w jeden dzień a nawet powiedziałabym, że jest to niemożliwe, więc korzyść była ewidentna. Natomiast fakt, że trzeba się poruszać w określonym tempie i rygorystycznie trzymać planu oraz ram czasowych, to dla mnie duży minus, bo uwielbiam elastycznie zarządzać czasem przeznaczonym na zwiedzanie. Jednym słowem, siła wyższa, bo nie można mieć wszystkiego na raz!

Więcej zdjęć z tej wycieczki jest w albumie>


sobota, 23 listopada 2013

Lombardia. Wędrując wokół Jeziora Lugano, Brusimpiano - Ardena, sanktuarium i fortyfikacje.



Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Lavena Ponte Tresa nad jeziorem Lugano  i rozejrzałam się wokoło, mój wzrok zatrzymał się na  długim wzniesieniu po prawej stronie. Porastał je ciemnozielony las; dzięki pięknej pogodzie, na tle niebieskiego nieba wszystkie szczegóły pejzażu widać było jak na dłoni. Zapowiedź tego wspaniałego widoku miałam już wtedy, gdy dojeżdżałam do celu; ponieważ droga wiedzie dość wysoko pomiędzy górami i dopiero nieopodal miasta schodzi serpentyną w dół z okien autobusu świetnie widać  jezioro oraz całą okolicę Podobną wspaniałą wizytówkę prezentuje przybyszowi również miasto Como, jeśli przyjeżdża się pociągiem lub samochodem od północnej strony. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż kiedy po raz pierwszy byłam w Como, mój wzrok zatrzymał się na zielonym wzgórzu ponad miastem, gdzie widniała piękna biało - różowa willa w stylu liberty a ten widok spowodował, że natychmiast zapragnęłam jak najszybciej znaleźć się tam, na górze...


Natomiast tutaj mój wzrok przyciągnął niewielki kościółek z barokową fasadą w ciepłych barwach, zatopiony w zieleni. Nieopodal widać było szeroką przesiekę i w pierwszej chwili miałam nadzieję, że jest tam kolejka linowa, lecz szybko zorientowałam się, że to jedynie trakcja elektryczna, więc jeśli chciałabym tam dotrzeć pozostawał mi spacer na własnych nogach. Kiedy obejrzałam bulwar i przylegającą do niego frakcję miasteczka, postanowiłam niezwłoczne poszukać drogi na górę lub znaleźć kogoś, kto mógłby być źródłem wiedzy na ten temat. Zwykle dopisywało mi szczęście jeśli chodzi o dobór przygodnych informatorów i na ogół na moje pytania otrzymywałam bardzo szczegółową odpowiedź wraz z różnymi dodatkowymi wskazówkami. Szczerze powiem, że było to nadzwyczaj miłe i mam wrażenie, że oprócz zwykłej ludzkiej grzeczności, dochodził tu do głosu lokalny patriotyzm mieszkańców, dumnych z tego, że mogą przybyszowi z innych stron pokazać uroki swej ziemi.

Podobnie było i tym razem, zagadnęłam pewną starszą panią i dowiedziałam się, że ów kościółek to sanktuarium w Ardenie, niewielkiej frakcji miejscowości Brusimpiano a drogi są dwie; jedna to asfaltowa droga jezdna (zdecydowanie dłuższa) i mulatiera, która co prawda szybko mnie zaprowadzi na górę, jednak ma tę niedogodność, że w zasadzie jest nieużywana i z tego powodu nieco zaniedbana. Pani powiedziała mi też, że za czasów jej młodości okoliczna ludność często chodziła tamtędy na modlitwę, jednak to się zmieniło, ponieważ dziś te praktyki nie są już tak powszechne a do tego większość wiernych jeździ tam samochodami. 
Z tego powodu, obecnie owa mulatiera służy przede wszystkim turystom, którzy podobnie jak ja, preferują piesze wędrówki. Pani wspomniała też, że po drodze mogę zobaczyć okopy i stanowiska należące do Linii Cadorna. Był to jeszcze jeden argument za wybraniem tej drogi, bo chociaż jestem przeciwniczką wszelkich wojen, zawsze mnie interesowały również i te świadectwa przeszłości. 
W okolicy jest wiele takich stanowisk, rozrzuconych w różnych miejscach wzdłuż granicy ze Szwajcarią pomiędzy Varese i Luino; podobne umocnienia widziałam również w górach nad jeziorem Como. Mulatiera rzeczywiście wyglądała na nieuczęszczaną, w niektórych miejscach było sporo połamanych gałęzi a nawet przewróconych drzew, leżących w poprzek drogi. Jej szerokość wskazywała na to, że była to raczej tzw. strada militare a nie dróżka, którą wieśniacy przemieszczali się na pola i pastwiska. Muszę powiedzieć, że ta krótka trasa, którą można swobodnie przejść w ciągu trzydziestu minut, sprawiła na mnie bardzo niemiłe wrażenie. Nie ukrywam, że szłam robiąc sobie w duchu wyrzuty, iż chyba jakiś diabeł mnie podkusił, abym wybrała tę drogę, bo skóra mi ścierpła na plecach, kiedy dotarłam do okopów połączonych tunelami i krytymi przełazami, dzięki którym niegdyś można było bezpiecznie pokonywać różnicę poziomów. Przyjrzałam im się z zewnątrz, ponieważ nie mając żadnego przygotowania w tej mierze, czy chociażby latarki, nie odważyłabym się w pojedynkę zapuszczać do ich wnętrza. Oprócz tego, jak już pisałam, przez całą drogę czułam dziwny i niewytłumaczalny niepokój...
Osoby, które regularnie czytają tego bloga, być może pamiętają, jak już wcześniej wspominałam o tym, że kilkakrotnie zdarzało mi się, iż miałam wrażenie, że znajduję się w miejscu emanującym jakąś nadzwyczajną energią. Czasem było to uczucie przyjemne, pozwalające mi doładować mój wewnętrzny akumulator, zaś innym razem towarzyszył mi zupełnie irracjonalny lęk i poczucie zagrożenia. Z natury jestem osobą rozsądną, nie szukam sensacji tego rodzaju, poza tym uważam, że podobne odczucia w większości dają się wytłumaczyć w sposób, jak najbardziej naukowy, To, czy te wrażenia odbieramy zupełnie jednoznacznie, czy też jako zaledwie dostrzegalną zmianę aury, w dużej mierze zależy od naszej osobniczej wrażliwości, która może być zmienna na różnych etapach naszego życia. Jednak mimo wszystko nie odżegnuję się od poglądu, że na ziemi i niebie są rzeczy o jakich nie śniło się filozofom, gdyż nie wszystko co nas otacza daje się zważyć i zmierzyć. Być może, pierwotna, zwierzęca część naszej natury czasami dochodzi do głosu  i wtedy mamy do czynienia z emocjami, których nie potrafimy zrozumieć...

Tym razem sądziłam, że to przykre uczucie powoduje obraz opuszczenia graniczący z ruiną, zwalone drzewa, połamane gałęzie i murki porośnięte mchem po obu stronach drogi. To wszystko wyglądało dość ponuro, więc miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie i byłam po prostu szczęśliwa, kiedy tak, jak mi powiedziała moja informatorka, droga dość szybko zaprowadziła mnie na niewielką łąkę u podnóża tarasu, na którym wzniesiono kościół. Niewiele wiadomo o tym, jak się przedstawia historia tego miejsca, podobno w wiekach średnich było tu oratorium, przy którym mieszkał pustelnik. Mówi się też, że swego czasu otaczano tu szczególną czcią wizerunek Czarnej Madonny, do którego zanoszono modły w czasach zarazy, jaka nawiedziła te okolice. 
Obecny kościół pochodzi z XVII wieku a w głównym ołtarzu widnieje obraz "Madonna del Latte", czyli Maria karmiąca Dzieciątko Jezus, który jak się przypuszcza pochodzi ze szkoły Bernardino Luini i jest datowany na XV wiek. Kościół jest niewielki ale bardzo harmonijny a jego główną ozdobą jest piękny portal i zegar słoneczny umieszczony na południowej ścianie.
Z tym kościołem wiąże się pewna niezwykła historia; podobno w latach siedemdziesiątych XX wieku miały tu miejsce zadziwiające zjawiska, zakwalifikowane jako paranormalne. Mówi się o przedmiotach przemieszczających się samoistnie i unoszonych w powietrze przez nieznane siły a także o tym, iż w biały dzień zaczynały dzwonić dzwony, choć nie było widać nikogo, kto by je wprawiał w ruch. Nie wiem na ten temat nic więcej, ale widocznie tajemnicze zjawiska ustały tak samo nagle, jak się pojawiły. Natomiast nieco później zupełnie przypadkowo znalazłam w internecie kilka ciekawostek na temat fortyfikacji, które mnie tak wytrąciły z równowagi. Otóż wynikało z nich, że te sensacje nie były tylko moim udziałem i swego czasu zainteresowali się nimi "łowcy duchów" czyli osoby próbujące w sposób fizykalny zbadać zjawiska uchodzące za paranormalne, przy użyciu bardzo czułej i skomplikowanej aparatury. Szczerze mówiąc, nie jest dla mnie do końca jasne, czy dwaj poszukiwacze potwierdzili fakt istnienia w tym miejscu niewyjaśnionych zjawisk. Co prawda oglądałam ich film na You Tube, ale nic nie wskazywało, że te działania zakończyły się spektakularnym sukcesem.


Jednak jak już wspomniałam, te przykre sensacje minęły jak zły sen, kiedy dotarłam na taras przed kościółkiem, gdzie wszystko rozjaśniał blask słońca i skąd roztaczał się widok na jezioro i góry. Przed sobą miałam miasteczko z mostem stanowiącym przejście graniczne, Monte Lema, o której pisałam w poprzednim poście a po lewej stronie była Monte Caslano i przesmyk u jej podnóża, gdzie właśnie przepływał statek zmierzający z Ponte Tresa do Porto Ceresio i dalej, do Lugano.



Piękne widoki wiosny rozkwitającej wokoło, szybko zatarły niemiłe wrażenie, jakie mi towarzyszyło podczas wędrówki przez las, ale dziś, kiedy wracam do wspomnień o tamtym dniu, nadal zadaję sobie pytanie, co właściwie mi się przydarzyło? Czy był to tylko nieprzyjemny nastrój, wywołany widokiem tego zaniedbanego i odosobnionego miejsca, czy może ja również jestem jedną z tych osób, które mogą zaświadczyć, że jest to naprawdę miejsce niezwykłe...

Więcej zdjęć jak zwykle w albumie >

sobota, 16 listopada 2013

Szwajcaria. Górskie fascynacje - Monte Lema.



Jak wiele innych moich wycieczek, również ta na Monte Lema miała ciekawą genezę i dłuuugą historię. Zaczęła się ona zupełnie przypadkiem, kiedy pracowałam w Domu Opieki w Saronno, dzięki pewnemu włoskiemu małżeństwu. Jedną z pensjonariuszek była niepełnosprawna pani, osoba o wielkiej kulturze osobistej, która mimo  wieku i problemów zdrowotnych, nie miała zamiaru odstąpić od swojej pasji do podróży. Jej mąż co prawda mieszkał  na zewnątrz, ale większość czasu spędzał w naszej strukturze; z biegiem czasu, kiedy z obojgiem zawarłam bliższą znajomość, niejednokrotnie dzieliliśmy się wrażeniami z naszych wycieczek. W sobotę lub niedzielę, przy sprzyjającej pogodzie ów pan wynajmował niewielkiego busa, do którego można było wstawić wózek inwalidzki i zabierał żonę na wyprawę. Pewnego razu wybrali się do Szwajcarii, gdzie nieopodal Lugano wznosi się góra zwana Monte Tamaro, mająca niemal 2000 m wysokości. Można tam wygodnie wjechać kolejką linową, do czego nigdy nie brakuje chętnych, gdyż jest to miejsce znane z tego, że oferuje piękny widok na Jezioro Lugano i całą okolicę. Po powrocie opowiedzieli mi o tym, co zobaczyli i bardzo mnie zachęcali do pójścia w ich ślady. Żeby dać mi choć częściowe wyobrażenie o atrakcyjności wycieczki, przywieźli mi ulotkę z mapką. Kiedy ją dokładnie obejrzałam, zorientowałam się, że chodzi o masyw, który widziałam będąc w Porto Ceresio, gdzie zamykał horyzont po lewej stronie, wznosząc się ponad wodami Jeziora Lugano.


Ten sam górski grzbiet jest też doskonale widoczny nad północną częścią Lago Maggiore, ponieważ oddziela te dwa akweny, które sąsiadują ze sobą. Po jego zboczach przebiega włosko-szwajcarska granica; ma on długość ponad 15 km i kilka szczytów, w tym dwa leżące na przeciwległych krańcach; to wspomniana już wcześniej Monte Tamaro (1962m)  i Monte Lema  (1624m) znajdująca się niedaleko miasteczka Ponte Tresa. Oczywiście, jest tu szlak pieszy prowadzący na górę a dla osób nieskłonnych do tego rodzaju wyczynów, zbudowano również wygodną kolejkę linową.

Jest ona nieco odmienna od innych kolejek, ponieważ nie kursuje tu jeden wagonik, lecz skład złożony z trzech niewielkich kabin. Dzięki temu, pasażerowie nie muszą się tłoczyć i w zasadzie każdy z nich ma swobodny dostęp do okien oraz widoku na zewnątrz. Gdybym mogła wybierać, wolałabym wejść na górę na własnych nogach, ale czas na tę wycieczkę miałam mocno ograniczony i nie mogłam sobie pozwolić na stratę kilku dodatkowych godzin. Aby dotrzeć do stacji kolejki linowej, miałam do przebycia ponad sześćdziesiąt kilometrów z licznymi przesiadkami. Co prawda nie raz w takich sytuacjach żałowałam, że nie mam prawa jazdy, gdyż samochodem z pewnością mogłabym dotrzeć na miejsce o wiele szybciej, lecz mimo wszystko ta perspektywa jazdy "rzemiennym dyszlem" nigdy mnie nie zrażała do podróży. Tym razem skoro świt udałam się na dworzec w Saronno, żeby pociągiem dojechać do Varese a tam przesiadłam się na autobus jadący do Ponte Tresa. Tu już mogłam z bliska popatrzeć na cel mojej podróży, jednak po przejściu mostu i posterunku granicznego miałam przed sobą następny odcinek drogi do pokonania, co też uczyniłam, wsiadając do szwajcarskiego pociągu relacji Ponte Tresa -  Lugano. Wysiadłam na dworcu w  Magliaso; tu znów przesiadłam się do autobusu, którym pojechałam aż do wioski Miglieglia, gdzie jest stacyjka kolejki linowej. Nigdy się specjalnie nie użalałam na te zmiany środka lokomocji, mogę rzec, że nawet je lubiłam ponieważ miałam wtedy poczucie czegoś ekscytującego, niczym podróż w nieznane. Jednak nie da się ukryć, że pociągało to za sobą sporą stratę czasu, który mogłabym przeznaczyć na wędrówkę sensu stricto.

Podczas jazdy kolejką miałam okazję popatrzeć na trawiaste zbocze góry, gdzie jak na dłoni widać było białą serpentynę ścieżki, kończącej się nieopodal zabudowań schroniska. Nieco dalej zauważyłam dziwną konstrukcję, która jak się później okazało, kryje w sobie obserwatorium astronomiczne. Na szczycie było sporo ludzi, nie tylko pasjonatów trekkingu, ale również tych, których tam sprowadziły świetne warunki do uprawiania lotniarstwa. Kiedy zeszłam nieco niżej, na płaskim terenie stanowiącym swego rodzaju taras, spotkałam także wielu miłośników szybownictwa. Co prawda nie były to aparaty zdolne unieść człowieka, lecz okazałe modele sterowane radiem, jednak widać było, że ich właściciele świetnie się bawią, obserwując jak wznoszą się i opadają niesione prądem powietrza. To co mnie przyjemnie zaskoczyło, to ogromny spokój panujący na górze. Ludzie rozproszeni na sporym obszarze łagodnie wysklepionego wierzchołka, nie przeszkadzali sobie nawzajem w kontemplowaniu tego cudu natury, jakim jest widok gór; tym wspanialszy, że pomiędzy nimi widać było błękitne wody jezior. Dość długo chodziłam po szczycie, wracając do raz już obejrzanych widoków, gdyż po niebie przepływały liczne cumulusy a ta gra światła i cienia powodowała, że wciąż odkrywałam nowe elementy w tej oszałamiającej panoramie.






Na wschodzie mogłam dostrzec jezioro i miasto Lugano na tle szmaragdowych stoków Valle d'Intelvi a za nimi trójkątne, skaliste szczyty Grigni i Legnone. Jeszcze dalej, na północy, widać było pokryte śniegiem Alpy, ciągnące się długim łukiem w stronę zachodu, gdzie na pierwszym planie daleko w dole, poniżej zalesionego zbocza leżało ciemnoniebieskie Lago Maggiore. Nie mniej piękny widok był na południu, gdzie pomiędzy ślicznymi stożkami zielonych Prealp uważne oko mogło zauważyć dwa małe, niebieskie lusterka wody. Były to jeziorka Ganna i Ghirla, leżące na trasie Varese - Ponte Tresa, znane mi z poprzednich wypraw w tamte strony.
Choć na szczycie spędziłam sporo czasu wcale mi się on nie dłużył, podobnie chyba było z innymi osobami, jakie tam spotkałam, że wspomnę choćby dziewczynę siedzącą pod wiatrowskazem, która jak zahipnotyzowana długo wpatrywała się w przestrzeń... Jednak mimo całego zachwytu widokiem, jaki się przede mną roztaczał, ciągnęła mnie perspektywa wędrówki wzdłuż grzbietu w stronę Monte Tamaro, choć zdawałam sobie sprawę, że nie dysponując należytą ilością czasu, nie zajdę daleko. Na przejście całego szlaku trzeba poświęcić przynajmniej trzy i pół godziny, co w tym przypadku nie wchodziło w grę, ponieważ czekała mnie jeszcze długa droga powrotna.






Mimo to, poszłam ścieżką przed siebie wspinając się na kolejne garby masywu, aż do momentu, kiedy definitywnie musiałam zawrócić aby nie stracić zaplanowanych połączeń kolejowo - autobusowych i przed nocą dotrzeć do Saronno. Kiedy ponownie zjechałam kolejką linową do wioski, okazało się, że mam nieco czasu do odjazdu autobusu, więc postanowiłam obejrzeć miejscowy cmentarz, na którym znalazłam kilka starych i bardzo interesujących nagrobków. Na przystanek poszłam okrężną drogą,  dzięki temu dotarłam do malutkiego placyku, gdzie napotkałam fontannę a raczej studnię publiczną, jedyną w swoim rodzaju, bowiem zamiast obelisku, postaci kobiecej czy też mitologicznej, na jej szczycie umieszczono ni mniej ni więcej, tylko wierzgającego osiołka. Ten widok nadzwyczajnie poprawił mi nastrój, bo pomyślałam sobie, że mieszkańcy muszą być ludźmi o niebanalnym poczuciu humoru, tym bardziej, że na kranie z którego wypływała woda, umieszczono metalowego ślimaka z pokaźną muszlą na grzbiecie, mogącego służyć za zaczep dla wiaderka. Zmęczona fizycznie, ale w doskonałym nastroju, wsiadłam do autobusu jadącego wprost do Ponte Tresa. Na szczęście cała podróż poszła sprawnie niczym w przysłowiowym szwajcarskim zegarku, więc po powrocie ja również mogłam z satysfakcją podzielić się moimi niezapomnianymi wrażeniami.


Mam nadzieję, że zamieszczone zdjęcia przynajmniej w części potwierdzają powszechną opinię, że szlak Monte Lema - Monte Tamaro zapewnia jedne z najwspanialszych widoków, jakie oferują wycieczki w Prealpy. Co prawda pogoda (jak to często bywa w tej części świata) nie sprzyjała fotografowaniu, ponieważ znaczna ilość wilgoci w powietrzu odbierała mu przejrzystość. Początkowo pejzaż widziany gołym okiem, dzięki tym delikatnym welonom foschii wyglądał tajemniczo i romantycznie, lecz ponad Alpami gromadziły się coraz większe chmury kłębiaste, zapowiadające rychłe nadejście deszczu. Nad szczytem Monte Lema obłoki również przepływały często i wyjątkowo nisko, więc  kilkakrotnie znalazłam się w ich gęstej otulinie, co sprawiało niesamowite wrażenie, gdyż nagle  wszystko wokół znikało a blask słońca stawał się tylko nierzeczywistym wspomnieniem...