Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kościoły. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kościoły. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Ghisallo i modlitwa cyklistów.



Mam nadzieję, że ci czytelnicy, którzy z zainteresowaniem przeczytali poprzedni wpis o Sanktuarium Cyklistów, nie wezmą mi za złe tej dygresji, będącej jednocześnie bardzo osobistą refleksją.
Tak jak już pisałam wcześniej, Włosi to naród bardzo uczuciowy, który lubi (również publicznie) wyrażać swoje emocje. Początkowo byłam tym nieco zdziwiona a nawet zażenowana, jednak po pewnym czasie zrozumiałam, że to swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, chyba niezbędny tym ludziom o tak żywym temperamencie. My Polacy, jesteśmy odmienni w tym względzie, bardziej powściągliwi w wyrażaniu uczuć i oszczędni w słowach. Jednak po wielu latach spędzonych we Włoszech, ja również przywykłam do tego rodzaju ekspresji i do egzaltowanych napisów na pomnikach a rower wiszący w kościele już nie budzi mojego zdziwienia. Nie czuję się też nieswojo, gdy pod wpływem wzruszenia łza zakręci mi się w oku... Oczywiście emocje budzące się w takiej chwili mogą być przemijające i ulotne, lecz mogą też zostawić trwały ślad, który odmieni nas i nasze życie. Kiedy to zrozumiałam i doceniłam, wszystko co mi się przydarzyło we Włoszech nabrało dla mnie innego wymiaru. Było to swego rodzaju emocjonalne rozdwojenie jaźni, jakby żyły we mnie dwie osoby, które się uzupełniają i wspierają nawzajem. A jakiekolwiek wsparcie niejednokrotnie było mi bardzo potrzebne, gdyż często przychodził taki czas, iż wydawało mi się, że tego wszystkiego nie zniosę, że nie wytrzymam tam ani jednego dnia dłużej z dala od Polski, mojego domu i rodziny... Korzystałam więc z każdej nadarzającej się okazji aby wyrwać się z kieratu codzienności i wyruszyć przed siebie "gdzie nogi poniosą". Czasem było to miejsce, o którym marzyłam od dawna, innym razem wracałam do tych dobrze mi znanych, niczym do starych przyjaciół, gdzie się wpada na chwilkę rozmowy. Przestałam sobie robić wyrzuty za mój nadmiar entuzjazmu i za to, że nie raz niczym małe dziecko zagapiłam się w zachwycie. Znów byłam małą dziewczynką w sukience w kropki, o której myślałam, że już dawno we mnie umarła... Widocznie tak musiało być, że samotność i cały ból emigracji, jakiego tam zaznałam, pozwolił mi odrodzić się na nowo. Nauczyłam się cieszyć nawet najmniejszym okruszkiem radości, jaki podrzucało mi życie, walczyć ze sobą i własnymi słabościami, ale także nie obwiniać jeśli coś mi się nie udało, bo wiedziałam, że daję z siebie wszystko na co mnie stać... Kiedy chodziłam w góry, czasem brakowało mi sił, żeby pokonać jakiś szczególnie trudny fragment drogi więc w jakimś bardzo stromym miejscu byłam zmuszona iść nieomal, jak mówią Włosi "a quattro zampe" czyli po naszemu, po prostu na czworakach. Mówiłam wtedy głośno sama do siebie: "O Boże, dopomóż!" Jednak nigdy mi nie przyszło do głowy aby zawrócić, a kiedy znalazłam się u celu, mówiłam sobie w duchu: " Dzięki Ci Boże, jednak mi  się udało!" Choć częściej była to myśl: "Dzięki Ci, za ten świat taki piękny i za to, że mogę go oglądać!" Mój kijek trekkingowy stał się dla mnie tym, czym jest rower dla kolarza, czymś o wiele więcej niż tylko posłusznym narzędziem; był wiernym przyjacielem, niemym świadkiem moich małych zwycięstw, dla mnie tak cennym, jak berło dla króla. Mój wysiłek i zachwyt były najserdeczniejszą, najbardziej osobistą modlitwą. Chcę o tym zawsze pamiętać, bo te chwile dawały mi siłę aby iść dalej. Sądzę, że niezależnie od tego czy jesteśmy ludźmi głęboko wierzącymi, czy laikami, mamy potrzebę idei, która by nas prowadziła i dawała wagę naszym poczynaniom. Prawda jest w nas, jest jedna, choć ma wiele imion... Czasem ta lepsza, idealna część naszej istoty usypia, przysypana codziennością, lecz budzi się pod wpływem emocji. Pamięć tych chwil niech będzie tym, co nam pomaga iść do przodu i z nadzieją patrzeć w przyszłość...

W Sanktuarium znalazłam tekst modlitwy, którą przetłumaczyłam starając się zachować jej piękny i głęboki sens. Myślę że każdy z nas, którzy codziennie toczymy swe małe walki z życiem i własną słabością, znajdzie w niej coś, co mówi właśnie o nim:

O Matko Pana Naszego Jezusa otocz swą łaskawą opieką nas i nasze działania.
Dopomóż nam zachować
w zdrowiu nasze ciała a nasze dusze niech pozostaną czyste i żarliwe.
Strzeż nas od niebezpieczeństw, tak w czasie treningów jak i podczas zawodów.
Niech  rowery będą dla nas narzędziami przyjaźni i braterstwa, abyśmy wciąż bardziej zbliżali się  do Boga.
Modlimy się do Ciebie, aby  Przyjaciele,  których śmierć wyrwała z naszego grona odnaleźli się w Królestwie Niebieskim, gdzie zaznają radości i wiecznego spokoju.  Prosimy Cię też, daj ich Rodzinom pocieszenie w cierpieniu i siłę wiary, aby mogli sprostać tej ciężkiej próbie.

 Chciałabym jeszcze przytoczyć napis jaki umieszczono na pomniku cyklisty:


...I Bóg stworzył rower aby był dla człowieka instrumentem wysiłku i uniesienia na stromej ścieżce życia.
Ta góra niech będzie pomnikiem sportowej epopei naszego ludu, który zawsze był surowy i cierpki w  cnotach a słodki i łagodny w swoim poświęceniu.

Sam pomnik cyklistów może się wydawać zbyt dosłowny i nie zostawiający wiele pola dla imaginacji, lecz mimo to, dla mnie jest w pewnym sensie metaforą i apoteozą życia. Chyba każdy z nas czasem był zwycięzcą a innym razem pokonanym, zaznał radości i uniesienia, jaki niesie tryumf a także goryczy upadku, po którym trzeba było podnieść się aby iść dalej. A zwycięstwo? Zwycięstwo to tylko moment, to jedynie swego rodzaju dodatek do walki, bo tak naprawdę ważne jest tylko to, żeby próbować...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Madonna di Ghisallo, czyli Sanktuarium Matki Boskiej Opiekunki Cyklistów.



Na pięknych drogach górzystego i zalesionego obszaru Triangolo Lariano, oprócz ludzi używających roweru jako środka lokomocji, często można spotkać cyklistów z prawdziwego zdarzenia, zarówno amatorów jak i zawodowców. Właściwie trudno ich odróżnić, ponieważ obydwie grupy są równie dobrze przygotowane do uprawiania kolarstwa, jeżdżą w stosownych, markowych strojach z najlepszych materiałów i na świetnych, wysokiej klasy rowerach. Nierzadko są to ludzie w dojrzałym a niekiedy wręcz podeszłym wieku lecz nadal we wspaniałej formie fizycznej. Sport rowerowy jest tu bardzo popularny choć oczywiście we Włoszech prym wiedzie piłka nożna, jednak ta ostatnia chyba ma więcej kibiców, niż osób oddających się jej aktywnie.
Natomiast jeśli chodzi o jazdę na rowerze, to w prawie każdej lombardzkiej gminie jest stowarzyszenie cyklistów a jego członkowie uprawiają wspólne, wielogodzinne treningi. Niektóre grupy mieszkające nieco dalej, wsiadają do lokalnego pociągu i jadą w stronę gór (weekendowe pociągi są przystosowane do przewożenia większej ilości rowerów). Mogą w ten sposób uniknąć niebezpiecznych tras w pobliżu Mediolanu i wdychania smogu wszechobecnego na Równinie Padańskiej.


Ze względu na czyste powietrze oraz odpowiednie drogi, Triangolo Lariano (a przede wszystkim jego część zwana Valassina) jest jednym z popularnych i preferowanych miejsc do uprawiania sportu rowerowego. Należy też wspomnieć o tym, że to tu odbywają się etapy Giro di Lombardia (Wyścig Wokół Lombardii) między innymi Superghisallo i Muro di Sormano. Nic więc dziwnego, że właśnie w miejscowości Magreglio przy drodze prowadzącej z Asso do Bellagio, znajduje się Sanktuarium Matki Bożej Cyklistów, czyli Madonna di Ghisallo. Jest to niewielka świątynia, gdzie zamiast srebrnych i złotych wotów wiszą koszulki kolarzy i klubowe proporczyki, zaś pod sufitem umieszczono rowery, niegdyś należące do mistrzów tego sportu. Są też pamiątkowe tablice z licznymi zdjęciami rowerzystów, którzy odeszli ze świata żywych. Niektórzy polegli na wojnie, część umarła śmiercią naturalną lecz są też wśród nich ci, co zginęli w wypadkach podczas zawodów lub treningów jak Fabio Casartelli, znany kolarz pochodzący z tych stron.


Wśród nazwisk i fotografii zawodników jest również miejsce dla organizatorów i zasłużonych sponsorów. Centralne miejsce niewielkiego kościółka zajmuje płyta pamiątkowa poświęcona pamięci księdza Don Ermelindo Vigano' a tuż przy niej stoi  wykonana z brązu wieczna lampa w kształcie wielkiej pochodni. Jak już wspomniałam, Sanktuarium jest położone w niezwykle pięknym miejscu, tuż przy asfaltowej drodze wiodącej z Asso do Bellagio. Z lewej strony znajdują się zielone wzniesienia sąsiadujące z masywem San Primo, zaś po prawej w dole widać część jeziora Lario, zwaną Lago di Lecco, jego przeciwległy brzeg a w oddali górskie pasma otaczające dolinę Valsassina. Miejsce, gdzie zbudowano kościół to swego rodzaju naturalny taras, lezący na wysokości 745 m n.p.m. więc w pogodny dzień można stąd ogarnąć wzrokiem ogromną przestrzeń z łańcuchami Alp na horyzoncie. Oprócz walorów krajobrazowych to miejsce ma również wielowiekową, ciekawą historię a także interesującą legendę.

Mówi ona o hrabim Ghisallo, który polował w okolicznych lasach, gdzie został zauważony przez rozbójników grasujących w tej okolicy. Złoczyńcy zaczęli go ścigać, prawdopodobnie z zamiarem ograbienia i pozbawienia życia, więc przerażony hrabia schronił się w małej kapliczce; nie widząc szans na ucieczkę, prosił Madonnę o opiekę. Modlitwa została wysłuchana, dziwnym trafem zbójcy zniknęli tak jak się pojawili, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Aby upamiętnić swoje cudowne ocalenie, hrabia zbudował w tym miejscu niewielki kościół, nazwany później od jego imienia Madonna di Ghisallo. Znajdujący się tu obraz Matki Boskiej uznano za cudowny a Madonnę di Ghisallo za opiekunkę podróżnych. Pierwszy kościół padł pastwą pożaru, więc na jego miejscu  w XVII wieku powstał nowy,  który oglądamy obecnie.
Zniszczeniu uległ również pierwotny wizerunek Madonny więc zastąpiono go  późniejszą kopią. Jest to bardzo powszechne we Włoszech wyobrażenie Marii jako Matki Boskiej karmiącej Dzieciątko, zwane tutaj Madonna del latte. Kiedy sporo lat temu byłam w Ghisallo po raz pierwszy, świątynia prezentowała się o wiele skromniej a obok niej był tajemniczo wyglądający plac budowy. Po jakimś czasie dowiedziałam się od znajomych, że zaszły tam wielkie zmiany. W związku z tym, korzystając z dnia wolnego i pięknej, przedwiosennej pogody, wybrałam się tam ponownie  aby osobiście skontrolować sytuację.



Oczywiście ciągnął mnie w te strony również widok gór, gdzie z powodu zimy nie byłam od kilku miesięcy a także chęć odetchnięcia świeżym powietrzem, gdyż nad Mediolanem zalegała chmura smogu, co spowodowało wielokrotnie przekroczenie wszelkich limitów pyłów i substancji szkodliwych dla zdrowia.
Kiedy dojechałam do Magreglio i wysiadłam z autobusu, pierwsza rzecz, która wprawiła mnie w euforię, to wspaniałe, właściwie wiosenne słońce, zielone stoki gór a przede wszystkim cudowny zapach świerkowych igieł, kojarzący mi się z lasami Świeradowa i Karpacza. Celowo wysiadłam nieco wcześniej aby przy okazji zrobić sobie mały spacer. Kiedy dotarłam do Sanktuarium, okazało się, że zmiany jakie  tam się dokonały, przeszły moje wyobrażenie. Nie tylko odnowiono sam kościół ozdabiając jego fronton mozaiką, obecnie pojawiło się przed nim także kilka pamiątkowych monumentów (z tego co wiem, planuje się postawienie następnych). Tajemniczy plac budowy zamienił się w budynek Muzeum Cyklizmu a w centralnym miejscu pustego niegdyś placu, stoi obecnie pomnik poświęcony rowerzystom. Ponieważ  z natury jestem istotą dość sentymentalną, patrząc na niego bardzo się wzruszyłam i szczerze mówiąc, łza mi się zakręciła w oku...

Pomnik przedstawia dwóch zawodników - zwycięzcę z ręką wysoko uniesioną w triumfalnym geście oraz przegranego siedzącego na ziemi, patrzącego ze zbolałą twarzą na połamany rower... Napis na cokole oddaje hołd wszystkim, którzy pokonując własną słabość zmierzają do mety. Przed kościołem po lewej stronie, ustawiono popiersia dwóch sławnych włoskich cyklistów, Gino Bartali * i Fausto Coppi. Mimo iż stoją razem, ich podejście do życia i sportu było zupełnie odmienne (znaczące jest to, że o ile pierwszy był bardzo wierzącym, praktykującym katolikiem i swoje zwycięstwa przypisywał boskiej interwencji, to drugi uchodził za wielkiego racjonalistę). Obok jest tablica pamiątkowa ku pamięci Vincenzo Torriani (patrz poprzedni post > Muro di Sormano ). Po przeciwnej stronie wejścia umieszczono nieco mniejsze popiersie Don Ermelinda Vigano'. To właśnie Don Ermelindo, proboszcz Magreglio i zapalony kibic wyścigów kolarskich, był autorem pomysłu aby ten niewielki kościółek, gdzie często modlili się zawodnicy startujący w Giro di Lombardia stał się ich Sanktuarium. W 1948 do Watykanu udała się z oficjalną prośbą sztafeta rowerowa z Gino Bartali i Fausto Coppi na czele. W odpowiedzi na tę prośbę w 1949 roku papież Pius XII oficjalnie ogłosił Madonnę di Ghisallo Patronką Cyklistów i podarował Sanktuarium pobłogosławioną przez siebie wieczną lampę (tę w kształcie pochodni z brązu) którą  również dziś możemy tam oglądać. Ma ona symbolizować nie tylko światło wiary i nadzieję na wieczne zbawienie, lecz również zapał zawodników i siłę  ich ducha.


Od tamtej pory wielokrotnie organizowano sztafety z Ghisallo do Watykanu, gdzie kolejni papieże dawali cyklistom swoje błogosławieństwo i dokonywali symbolicznego zapalenia lampy - pochodni.
Z biegiem lat maleńki kościółek zmienił się w prawdziwe muzeum, gdyż kolejni zwycięzcy Giro di Lombardia, tacy jak Gino Bartali, Fausto Coppi, Eddy Merckx i wielu, wielu innych, zostawiali tam swoje koszulki i rowery. Jest tam oddzielny kącik, gdzie umieszczono koszulki kobiet uprawiających ten sport; koszulki zawodników leżą również na ołtarzu pod wizerunkiem Błogosławionej Dziewicy. Na ścianie nieopodal zauważyłam ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej, niestety nie wiem, czy jest to dar Jana Pawła II, czy też polskich zawodników biorących udział w wyścigu Giro d'Italia... Pomiędzy nawą świątyńki i ołtarzem umieszczono kratę z kutego żelaza a na niej również umocowano zdjęcia i pamiątki.

Jest tam jedno zdjęcie budzące smutne, wręcz tragiczne wspomnienie, zrujnowanej kariery i zmarnowanego życia człowieka, który wielokrotnie stał na najwyższym podium. To zdjęcie przedstawia Marco Pantani, zwanego Piratem, ze względu na niebezpieczny sposób jazdy, kolczyk w uchu oraz stylową bandankę, którą zawiązywał na głowie. Po latach triumfu, kiedy to odniósł wiele zwycięstw, został zdyskwalifikowany za doping co na zawsze zniszczyło jego życie i karierę. Uzależniony od kokainy oraz leków psychotropowych, zmarł w hotelu w Rimini w bardzo podejrzanych okolicznościach. Mimo to, ogromny talent i niepokorna osobowość zjednały mu ogromną rzeszę wielbicieli, którzy w liczbie 20 000 towarzyszyli mu w ostatniej drodze. Dobrze pamiętam tę sprawę, gdyż swego czasu media poświęciły jej wiele uwagi, więc widok jego zdjęcia  w różowej koszulce lidera zrobione na mecie, sprawiło że poczułam skurcz w gardle... 
Na przestrzeni kilkudziesięciu lat zgromadzono tu tak wiele eksponatów, iż powzięto ideę aby obok kościoła utworzyć muzeum, które mogłoby pomieścić wciąż rosnące zbiory. Zostało ono otwarte w 2006 roku a ostatni symboliczny kamień - marmurową płytę z napisem "Omnia vincit Amor" (Miłość zwycięża wszystko) ofiarował i pobłogosławił papież Benedykt XVI. Zarówno muzeum jak i Sanktuarium są poświęcone nie tylko zawodnikom lecz także wszystkim ludziom, dla których rower był i jest nadal zarówno środkiem lokomocji, jak i sposobem na utrzymanie sprawności fizycznej.


Niestety, nie udało mi się odwiedzić muzeum, ponieważ w miesiącach zimowych jest ono zamknięte. Tak jak pisałam na wstępie, Sanktuarium bardzo się zmieniło od czasu, gdy widziałam je po raz pierwszy. Muszę powiedzieć, że trochę mi żal tego dawnego, tak skromnego w porównaniu z jego obecnym wyglądem. No ale cóż, to w końcu Sanktuarium Cyklistów i poświęcone ich pamięci a ja niestety nawet nie jeżdżę na rowerze...

* Gino Bartali jest bardzo ciekawą postacią nie tylko ze względu na swe sportowe osiągnięcia. Jak już wspomniałam, był człowiekiem głęboko wierzącym i w związku z tym nadano mu przydomek "Il Pio" czyli Pobożny. Do jego przyjaciół zaliczał się arcybiskup Florencji Elia Dalla Costa w czasie wojny czynnie pracujący w konspiracyjnej organizacji działającej na rzecz ocalenia Żydów. Organizacja potrzebowała sprawnego i wiarygodnego kuriera, więc arcybiskup zaproponował Gino Bartali aby podjął się tej roli. Bartali pod pretekstem treningów udawał się w podróż na swoim rowerze, jadąc w jedną stronę w rurze pod siodełkiem ukrywał zdjęcia do dokumentów a w drodze powrotnej wiózł fałszywe dowody osobiste na aryjskie nazwiska, dzięki którym ocalono wiele setek osób narodowości żydowskiej (mówi się, że było ich sześćset a nawet osiemset). Po wojnie arcybiskup został uhonorowany tytułem "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" zaś Bartali z rąk rezydenta Włoch otrzymał Złoty Medal Zasługi.

 Więcej zdjęć jest w albumie>

środa, 15 maja 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Visino-Valbrona.




Swego czasu, przypadkowo natrafiłam na bardzo interesującą stronę internetową, zawierającą wiele ciekawych informacji na temat Triangolo Lariano. Bardzo lubiłam tę okolicę, gdyż oprócz wspaniałych widoków oferuje wiele atrakcji drogich memu sercu - maleńkie, romańskie kościółki z szarego kamienia, barokowe świątynie i piękne, eleganckie wille, zatopione w parkach pełnych wspaniałych roślin. Cieszyło mnie, że wstając rano mogę wsiąść do lokalnego pociągu i wyruszyć, gdzie mi podpowiada fantazja, czasem zupełnie bez planu, za to biletem "open" w kieszeni (co zapewniało mi możliwość zmiany środka transportu w dowolnym momencie). Dawało mi to cudowne poczucie wolności, zapowiedź nieznanego, i niespodzianki, która być może, już tam na mnie czeka... Czasem była to zupełnie nowa okolica, zaś innym razem, miejsce gdzie już wcześniej byłam, lecz wiedziałam, że zawsze mogę tam znaleźć coś, co dotychczas umknęło mojej uwadze.

Jedną z takich ulubionych i wielokrotnie odwiedzanych okolic było dla mnie jezioro Lario, bardziej znane pod nazwą Como (Como to w zasadzie jedynie jego zachodnie odgałęzienie). Jak już wspominałam w innych postach, ma ono kształt odwróconej litery "Y"
i składa się z trzech części. Najmniej poznałam jego wschodnią odnogę, zwaną Lecco. Nie jest ona tak efektowna jak Como, również miasto
Lecco mimo wszystko nie ma tej gracji,
co Como-miasto. Ta część jeziora wciska się pomiędzy pasma gór, nieco wyższych niż te, które otaczają zachodnią odnogę. Tam zielone stoki spływają łagodnie w stronę brzegu - tu posępne skały niejednokrotnie prawie pionowymi ścianami schodzą wprost do wody. Również żegluga w tej części jeziora jest o wiele słabiej rozwinięta niż na jeziorze Como, gdzie ustawicznie krążą większe i mniejsze jednostki. Kiedy przybyłam do Lombardii nie było żadnych rejsów do Lecco, dopiero po kilku latach sytuacja zmieniła się na lepsze. Obecnie można tam przypłynąć statkiem z Bellagio, jednak mankamentem jest niewielka ilość kursów w dni powszednie. Mimo to, udało mi się opracować stosowną marszrutę, z wykorzystaniem pociągu, autobusu oraz statku i doprowadzić do skutku również tę wycieczkę. Była ona zupełnie inna niż moje dotychczasowe rejsy pomiędzy Como i Bellagio, które momentami wręcz przytłaczały nadmiarem wrażeń związanych z widokiem uroczych miasteczek i willi. Tym razem mogłam spokojnie oddać się kontemplacji natury, podziwiając zmieniające się widoki na dwa skaliste szczyty leżące na lewym brzegu, zwane odpowiednio Grigna Settentrionale i Grigna Meridionale (Grigna Północna i Południowa). Są to dość wysokie góry liczące niemal 2500 m, z wieloma dobrze oznaczonymi szlakami pieszymi, chętnie uczęszczanymi przez turystów. Natomiast prawy brzeg, od godzin południowych tonący w cieniu, to potężne urwisko o kilkusetmetrowej wysokości, przecięte głęboką rozpadliną, pod którym przycupnęła niewielka miejscowość Onno.

Nieco bardziej na północ widać charakterystyczną sylwetkę Corni di Canzo, górskiego grzbietu, z którego wyrastają dwie skały z oddali wyglądające niczym rogi byka. Podczas rejsu statkiem zauważyłam, że ze wzniesienia na zachodnim brzegu schodzi w dół malownicza droga, wiodąca na brzeg jeziora. Mając w pamięci mapę tej okolicy wiedziałam, że prowadzi do dobrze mi znanego miasteczka Asso, gdzie z mojego miejsca zamieszkania mam wygodny dojazd pociągiem. Natychmiast powzięłam zamysł, aby w najbliższym czasie wybrać się na  przechadzkę w te strony. Odległość sześciu - siedmiu kilometrów dzielącą Asso i Onno można pokonać idąc górskimi ścieżkami lub niezbyt uczęszczaną, asfaltową drogą. I tu właśnie zaczęła się moja nieoczekiwana przygoda...Kiedy szukałam w internecie informacji na temat ścieżek w tej okolicy, trafiłam na stronę, gdzie pisano o kościołach na terenie Triangolo Lariano, czyli trójkątnym, górzystym obszarze, pomiędzy jeziorami Como i Lecco. Okazało się, że w miejscowości Valbrona, którą będę mijać po drodze (a właściwie jej części noszącej nazwę Visino) znajduje się niewielka świątynia, a w niej skarby sztuki, których nikt nie oczekuje w wiejskim kościółku na odludziu. Mianowicie są tam obrazy pędzla takich mistrzów, jak Ambrogio da Fossano, zwany Bergognone, Andrea Appiano, Daniele Crespi i Pier Francesco Mazuchelli, znany jako Il Morazzone.

Znam sporo obrazów i fresków stworzonych przez nich zarówno dla innych, sławniejszych i bogatszych lombardzkich kościołów oraz opactw, jak i z mediolańskich muzeów. Jednak fakt obecności takich dzieł w wiosce, o której mało kto słyszał, to zupełnie inna sprawa! Pozostało mi tylko poczekać na dzień wolny od pracy i wybrać się tam, aby zobaczyć to tak ciekawe miejsce.
Kiedy doszłam do Visino i ujrzałam pomiędzy drzewami szarą wieżę kościółka, zaczęły mnie dręczyć obawy, że ze względu na zbliżające się południe może on być zamknięty.
Kiedy dotarłam na miejsce, okazało się, że prawda jest o wiele bardziej okrutna... Dwóch starszych panów siedzących na ławeczce nieopodal, powiedziało mi, że kościół jest otwierany jedynie w maju na wieczorne nabożeństwa oraz sporadycznie z okazji ślubów.
Nie mogłam wprost uwierzyć w to, co usłyszałam i po prostu przyjąć do wiadomości, że odejdę z kwitkiem, całując na pożegnanie klamkę zamkniętych drzwi! Zaczęłam intensywnie myśleć, co by tu zrobić w tej sytuacji? Szukać proboszcza? Wrócić ponownie, licząc na to, że będzie jakiś ślub? Nieco speszona, ale nie załamana, postanowiłam iść za moim szóstym zmysłem, który nakazywał mi obejście świątyni dookoła. W ten to sposób dotarłam do dwóch domków przyklejonych do jej południowej ściany. Było tam dwoje drzwi, a przy każdych po dwa dzwonki. Na chybił trafił zadzwoniłam, w głębi zaszczekał pies, a jakaś kobieta gromko wrzasnęła - kto tam? Po chwili w oknie na piętrze ukazała się głowa właścicielki donośnego głosu. Z głupia frant zapytałam, czy może wie, kto ma klucze od kościoła? Jaka była moja radość, gdy okazało się, że trafiłam w dziesiątkę!

Usłyszałam bowiem, że pani nie tylko ma klucze, ale chętnie otworzy kościół specjalnie dla mnie. Po chwili zeszła na dół w towarzystwie przyjacielsko nastawionego psiaka, otworzyła podwoje i zapaliła wewnątrz światło, abym mogła zrobić zdjęcia. Przy okazji wdałyśmy się w rozmowę, kiedy pani dowiedziała się, że jestem Polką, powiedziała mi, iż jej ojciec był żołnierzem i w czasie II Wojny Światowej stacjonował w okolicy Poznania. Nigdy więcej nie wrócił do Włoch, gdyż w Polsce założył drugą rodzinę, natomiast ją wychowała matka. Ojca i przyrodniego rodzeństwa
nigdy nie poznała...
Dokładnie obejrzałam wnętrze kościoła robiąc przy okazji sporo zdjęć, podziękowałam serdecznie miłej pani, po czym pożegnałam ją oraz  jej sympatycznego pieska. Oczywiście, uiściłam też ofiarę na fundusz restauracji kościoła i bardzo szczęśliwa ruszyłam w dalszą drogę. Miałam nadzieję, że zrobione przeze mnie zdjęcia wyszły przynajmniej znośnie, ponieważ szczerze mówiąc, byłabym wprost niepocieszona, gdyby tak nie było, a druga okazja mogłaby się nie powtórzyć...Visino to mała wioska, kościółek również jest bardzo skromny, więc tym bardziej zaskakujący jest fakt, iż znajdują się tam dzieła tej klasy. Ołtarz główny to właśnie poliptyk pędzla Bergognone, gdzie w bocznych skrzydłach malarz umieścił wizerunki św. Michała i Jana Chrzciciela, jego dziełem są również postacie innych świętych w dolnej części ołtarza.

Część centralną poliptyku wypełnia wizerunek Madonny z Dzieciątkiem, który wykonał Andrea Appiani, swego czasu nadworny malarz Napoleona. Szczerze mówiąc, samo połączenie dzieł tak odmiennych stylistycznie osobiście uważam za niezbyt szczęśliwe, niezależnie od talentu twórców. Prawdopodobnie pierwotnie znajdował się tam inny wizerunek, dziś  nie wiadomo, czy był to obraz, czy figura, gdyż nie ma doniesień na ten temat. W XVII wieku poliptyk umieszczono w marmurowym ołtarzu, który oglądamy obecnie. Natomiast dwa mniejsze boczne ołtarze zdobią wizerunki świętych - Antoniego, dzieło Morazzone i  Karola Boromeusza, pędzla Daniela Crespi. Obydwaj malarze blisko współpracowali z Janem Baptystą Crespi, zwanym Cerano, a ich dzieła mogłam podziwiać między innymi w przepięknym opactwie Certosa di Pavia, Sacromonte w Varallo, Orcie oraz Varese. Właściwie trudno się dziwić, że w dobie kiedy bez skrupułów kradzione są obrazy z kościołów, świątynie kryjące podobnie wartościowe dzieła zamyka się na klucz (zauważyłam, że jest tam również dość rozbudowany system alarmowy). Mogę się jedynie cieszyć, że mój szósty zmysł mnie nie zawiódł a wyprawa nie poszła na marne. Po wyjściu z kościoła pomaszerowałam dalej, wzdłuż zielonego masywu Corni di Canzo, drogą wiodącą do Onno, miejscowości leżącej tuż nad brzegiem jeziora.
Ale to już inna historia, którą opowiem następnym razem.


 Więcej zdjęć można zobaczyć w albumie >

niedziela, 20 maja 2012

Lombardia. Monte San Zeno.




Wycieczka na Monte San Zeno była jedną z tych, do których zbierałam się jak przysłowiowa sójka za morze, bowiem czekała ona na realizację nieomal pięć lat... Pierwszy raz zwróciłam uwagę na tę górę dość dawno, podczas rejsu statkiem po Jeziorze Como. Było późne popołudnie i właśnie wracałam do domu po jednej z moich wypraw na prealpejskie szlaki. Mając do wyboru powrót do Como autobusem lub statkiem, wybrałam ten drugi, gdyż przy okazji chciałam zrobić kilka zdjęć. Byliśmy właśnie na wysokości Argegno, kiedy niespodziewanie załamała się pogoda i zaczęło zbierać się na burzę. Tak dobrze mi znana panorama okolicznych gór, nagle nabrała zupełnie innego wymiaru. Najczęściej widziałam ją przy dobrej pogodzie lub spowitą uroczym welonem lombardzkiej mgiełki; tym razem, na tle ciemnych, burzowych chmur kontury wzniesień rysowały się wyraziście, niczym na dziewiętnastowiecznej litografii stanowiącej ilustrację w romansie grozy.



Moją uwagę przykuło jedno z nich, przypominające kształtem zalesiony stożek (lub bardziej prozaicznie - ogromną kopę zielonego siana) znajdujące się w niecce leżącej u podnóża Monte Generoso, w części Prealp, zwanej Valle d’Intelvi. Zafascynował mnie  piękny, regularny kształt tego wzniesienia, więc zaczęłam przyglądać się z uwagą widokowi, jaki miałam przed sobą. Miałam wrażenie, że na szczycie zobaczyłam coś, co przypominało kościelną wieżę. Pomyślałam wtedy, że to dość dziwne miejsce na budowę kościoła z racji sporej odległości od okolicznych wiosek, niemniej, znając włoski obyczaj umieszczania kaplic i sanktuariów na szczytach gór, doszłam do wniosku, że to prawdopodobnie jedno z tych miejsc, gdzie wierni udają się na pielgrzymkę, ofiarowując swój trud w sobie tylko wiadomej intencji...Wtedy, na widok tego fascynującego wzniesienia przyszło mi do głowy, że byłaby to z pewnością bardzo ciekawa wyprawa. Próbowałam rozpytywać znajomych, czy wiedzą coś o tej tajemniczej górze i widocznej tam budowli, lecz nikt nie miał pojęcia, o jakie miejsce mi chodzi a tym bardziej o tym, jak tam dotrzeć. Wtedy przyszło mi do głowy, że dobrym źródłem informacji mogą być kierowcy lokalnych autobusów, rekrutujący się z Como i okolicznych wiosek, którzy z racji swej pracy ustawicznie krążą po całym regionie




Okazało się, że był to pomysł genialny w swojej prostocie! Pewnego razu, jadąc do Bellagio, gdy po drugiej stronie jeziora ukazało się interesujące mnie miejsce, wskazałam górę kierowcy i zapytałam, czy może mi coś powiedzieć na jej temat. Trafiłam na wiarygodne źródło, ponieważ ów pan był członkiem Klubu Alpejskiego i osobą dobrze poinformowaną. Dowiedziałam się wtedy, że ta góra to Monte San Zeno a na szczycie znajduje się  zabytkowy kościół, który przez wiele lat stał w ruinie. Kierowca uprzedził mnie, że szlak jest raczej mało uczęszczany i w związku z tym, może być nieco zapuszczony a cały szczyt góry porasta gęsta roślinność. Nie była to dobra wiadomość i  nieco ostudziła mój zapał, lecz idea odwiedzenia tego miejsca odżyła, kiedy weszłam w posiadanie książkowego przewodnika po pieszych szlakach turystycznych w okolicy Jeziora Como. Znalazłam też  inne, niezbędne mi wskazówki, dowiedziałam się również, że kościół wzniesiono w 1215 roku lecz w latach 50 skutkiem uderzenia pioruna stracił dach i dzwonnicę. Choć nigdy mi nie brakowało planów, ani zamierzeń czekających w długiej kolejce na realizację, umieściłam projekt wycieczki na San Zeno na mojej dość długiej liście miejsc do odwiedzenia. Dziwna rzecz, ale pomimo wręcz obsesyjnej chęci, aby dotrzeć na ów szczyt, z niewyjaśnionych powodów odczuwałam jakiś dziwny lęk na myśl o samotnej wyprawie, tym dziwniejszy, że przecież z reguły wszystkie wycieczki, również i te górskie, robiłam w pojedynkę.


Chyba właśnie z tego względu zwlekałam z jej realizacją, mimo iż niejednokrotnie jadąc autobusem do San Fedele, Pelio, czy innych wiosek Valle d’Intelvi, skąd prowadzą szlaki po tej malowniczej okolicy, San Zeno nieodmiennie przyciągało mój wzrok niczym magnes. Przez kilka lat nadaremnie szukałam kogoś, kto mógłby mi dotrzymać kompanii, lecz tak się składało, że na przeszkodzie stanęły problemy ze zgraniem dni wolnych od pracy, pogodą lub obowiązkami rodzinnymi moich potencjalnych towarzyszy. Tak minęło prawie pięć lat i wreszcie przyszedł dzień, kiedy powiedziałam sobie, iż albo pójdę sama, albo będę zmuszona zrezygnować z tego pomysłu. Ponieważ rezygnacja nie leży w mojej naturze, postanowiłam, że jeśli tylko pogoda będzie w miarę sprzyjająca, najbliższy wolny dzień bez względu na okoliczności, przeznaczę na tę wyprawę. Szczerze mówiąc, od początku wszystko składało się na opak... Obudziłam się otępiała z okropnym bólem głowy i z ledwością zdążyłam na pociąg do Como. Teraz czekała mnie jazda autobusem do Argegno, przesiadka do San Fedele d’Intelvi a następnie po prawie godzinnym oczekiwaniu, jazda jeszcze jednym autobusem do wioski Casasco d’Intelvi, gdzie zaczynał się właściwy, pieszy szlak. Jak widać, wyprawa na San Zeno była prawdziwą podróżą „rzemiennym dyszlem” jak mawiali nasi przodkowie. Dla zabicia czasu pospacerowałam po niewielkim San Fedele, gdzie podobnie, jak w większości górskich, lombardzkich wiosek, znajduje się interesujący romański kościół.
 

Gorzej, bo już w chwili wyjazdu z Como pogoda nie była najlepsza, mimo dość dobrej prognozy meteo (niestety, w tym regionie bardzo często mylnej). W głębi ducha miałam jednak nadzieję, że niebo się rozjaśni i zniknie foschia co poprawi  widoczność. Niestety, kiedy dojechałam do Casasco, na niebie pojawiły się jeszcze ciemniejsze, wyraźnie deszczowe chmury. Ponieważ pierwszy odcinek szlaku przebiega asfaltową drogą, przy której od czasu do czasu spotyka się pojedyncze zabudowania i gdzie ewentualnie można szukać schronienia, postanowiłam, że jednak przejdę jeszcze kawałek drogi i zawrócę, jeśli  aura nie zmieni się na lepsze. Na szczęście, ciemne chmury gdzieś się rozpłynęły i mimo nie najlepszej widoczności pogoda stała się znośna. Po przejściu kilku kilometrów asfaltową drogą, skręciłam w lewo i weszłam na ścieżkę prowadzącą w stronę szczytu. Monte San Zeno nie jest wysoką górą, liczy  jedynie 1025 m n.p.m. natomiast wioska Casasco jest położona dość wysoko, więc aby dotrzeć na szczyt miałam do pokonania zaledwie niespełna trzysta metrów przewyższenia i odległość około 5-6 kilometrów. Szlak prowadził poprzez las w pobliżu pastwisk, gdzie pasły się stada owiec; od czasu do czasu z wiatrem dobiegało mnie ich beczenie i dźwięk dzwoneczków. Wzdłuż ścieżki napotkałam liczne, drewniane krzyże, co wskazywało na fakt, iż jest to trasa pielgrzymek, podczas których wierni wędrują na górę odmawiając poszczególne tajemnice różańca.


Na San Zeno prowadzi kilka ścieżek. Ta z Casasco choć  dość długa, jest chyba najłatwiejsza i w sumie dobrze utrzymana, wznosi się bardzo łagodnie, dopiero na  ostatnim kilometrze biegnie po stromym zboczu. Kiedy dotarłam do celu zastałam kościół  zamknięty, lecz jak się okazało, został on pieczołowicie odrestaurowany. Ślady restauracji są wyraźnie widoczne, ponieważ stara i nowa część znacznie różnią się kolorem. Kościółek to bardzo prosta budowla z niewysoką dzwonnicą, wzniesiona z lokalnego, szarego kamienia. Mimo zamkniętych drzwi do wnętrza można zajrzeć przez zakratowane okienko, co pozwala zobaczyć ołtarz z wykonanym współcześnie wizerunkiem Świętego Zenona. Obiekt ten, niezależnie  swojej wartości historycznej, przez wiele lat był kompletnie opuszczony. Tak się złożyło, że w czasie, kiedy dojrzewałam do realizacji tego pomysłu nadal trwały tam prace restauracyjne. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam tę tajemniczą budowlę na tle ciemniejącego nieba, była ona ledwie widoczna spośród otaczającej ją roślinności, Obecnie szczyt góry oczyszczono z drzew i krzewów, co daje możliwość oglądania wspaniałej panoramy okolicy, z jeziorem Como widocznym w niecce otaczających je gór. Niestety, tym razem pogoda nie dopisała na tyle, abym mogła naprawdę cieszyć się widokiem, jaki można podziwiać w słoneczny dzień, nie mówiąc o zrobieniu przyzwoitych zdjęć. Był to niewątpliwie minus tej wycieczki, lecz nie powiem, żeby mnie to specjalnie zmartwiło. 


Abstrahując od niemiłej niespodzianki, jaką sprawiła mi pogoda, miałam ogromną satysfakcję, ponieważ osiągnęłam to, co tak długo chodziło mi po głowie i w tym momencie było to dla mnie najważniejsze. Oczywiście, byłam też bardzo zadowolona z tego, że zobaczyłam to miejsce nie w ruinie, ale doprowadzone do stanu, na jaki zasługuje, zadbane i otoczone opieką. Na niewielkiej łączce obok kościoła, zrobiłam sobie mały piknik. Nieopodal posilała się włoska rodzina z dwójką bliźniaków, która pojawiła się prawie równocześnie ze mną. Jak się okazało, przyszli oni od strony Cerano, wioski leżącej u podnóża góry, o wiele niżej niż Casasco. Od nich dowiedziałam się ciekawych szczegółów na temat rewitalizacji tego miejsca. Wymieniliśmy się także informacjami na temat ścieżek; zdecydowałam, że z powrotem pójdę drogą, którą przyszli Włosi i vice-versa, oni postanowili wracać tą, którą ja przybyłam. Ścieżka, którą poszłam w dół, była dość stroma, zapuszczona i pełna wyrw po niedawnych ulewach, lecz o wiele krótsza, więc po niedługim czasie znalazłam się w Cerano. Nie obawiałam się problemów z powrotem do San Fedele, gdyż wyruszając na wyprawę zawsze mam przy sobie książeczkę z rozkładem jazdy lokalnych autobusów, co pozwala mi na ewentualną zmianę trasy, jeśli zachodzi taka konieczność.


Po drodze zastanawiałam się, dlaczego tak długo zwlekałam z realizacją tego pomysłu i skąd się wziął ten irracjonalny lęk, który mnie powstrzymywał. Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że być może to moja "kocia intuicja" podpowiadała mi, iż to jeszcze nie jest odpowiedni czas? Gdybym poszła tam wcześniej, zastałabym prace budowlane w toku a szczyt góry zarośnięty drzewami i krzakami, bez możliwości popatrzenia na okolicę, co przecież zawsze jest najpiękniejszym momentem, kiedy wreszcie osiąga się cel wędrówki... Było mi nieco żal straconej okazji sfotografowania jeziora z tej wysokości, ale mówi się trudno! Podobne widoki widziałam już wiele razy, więc w moich albumach nie brakowało podobnych ujęć. Na pociechę udało mi się zrobić portret fiołka alpejskiego w jego naturalnym środowisku oraz zdjęcie interesującej rzeźby, wykonanej przez anonimowego artystę w pniu, czy też korzeniu, którą zupełnie nieoczekiwanie zobaczyłam na skraju lasu.


Jak większość obiektów tego rodzaju, również kościółek na Monte San Zeno posiada swoją bardzo ciekawą historię, ściśle związaną z nieprzeciętnymi zdolnościami niegdysiejszych mieszkańców tej okolicy. Z Valle d’Intelvi wywodzili się  romańscy i średniowieczni rzeźbiarze oraz architekci, którzy przeszli do historii sztuki jako magistri antelami od nazwiska mistrza zarządzającego pracownią lub intelvesi od nazwy krainy, z której pochodzili. Najsławniejszym z nich był właśnie Benedetto Antelami, jego wspaniałe płaskorzeźby zdobią między innymi baptysterium w Parmie i Duomo w Fidenzie. Legenda związana z kościółkiem na górze nieopodal Casasco mówi, że grupa artystów - kamieniarzy,  pracujących przy wzniesieniu i dekoracji kościoła San Zeno w Veronie, podczas powrotu w rodzinne strony, została zaskoczona na jeziorze Como przez niezwykle gwałtowną burzę. Nieszczęśni podróżni zagrożeni utratą życia, żarliwie modlili się o ocalenie właśnie do św. Zenona. Na szczęście burza ucichła i zostali uratowani, więc w podzięce zbudowali tę niewielką świątynię. Przypomina o tym tablica wmurowana w lewą ścianę prezbiterium kościoła. Kiedy wyszłam z lasu na drogę prowadzącą do Cerano, jeszcze wiele razy oglądałam się za siebie, aby spojrzeć na górę i kościół na jej szczycie. Miałam trochę czasu do odjazdu, więc obejrzałam zabytkowy kościół po wezwaniem San Tomaso, który również ma bogatą historię. Jego budowę rozpoczęto we wczesnym średniowieczu, o czym przypomina tysiącletnia dzwonnica, zwana wieżą królowej Teodolindy.


Ten uroczy mostek znajduje się na ostatnim odcinku drogi, tuż przed Cerano. Na mostku wierni towarzysze moich wędrówek: plecak , kijek i kapelusz.


P.S. Jak się niedawno dowiedziałam, prace restauracyjne trwały jeszcze długo po mojej wycieczce. Po ich zakończeniu kościół konsekrowano w 2015 roku i nadano mu miano "Kościoła na trzecie tysiąclecie". 


Więcej zdjęć  z Monte San Zeno oraz Valle d'Intelvi można jak zwykle zobaczyć w albumie>


niedziela, 6 maja 2012

Lombardia. Mediolan, dach Duomo.



Dach Katedry okazał się jedną z najmilszych niespodzianek, jakie Mediolan kryje w swoim zanadrzu. Kiedy zaczęłam poznawać miasto, nie miałam pojęcia o tej atrakcji, gdyż oglądając kościół z zewnątrz, skupiałam się przede wszystkim na jego niezliczonych detalach architektonicznych. Mediolańska katedra swój obecny kształt przybrała (zważywszy na jej długą historię) w zasadzie niedawno i chyba bije rekord pod względem liczby posągów, płaskorzeźb, pinakli i ażurowych attyk. Patrząc na to niezmierzone bogactwo, nie zastanawiałam się nad obecnością niewielkiej, brzydkiej budki przyklejonej do bocznej ściany, a napis „salita”, czyli „wejście na górę”, umknął mojej uwadze.



Jednak pewnego razu, zupełnie przypadkowo, patrząc z większej odległości na katedrę, dostrzegłam ludzkie sylwetki pomiędzy pinaklami. Zapytałam jakiegoś przechodnia, co robią te osoby na dachu. Otrzymałam bardzo wyczerpującą odpowiedź i dzięki temu dowiedziałam się, że dach jest dostępny dla zwiedzających. Można się tam dostać windą albo po schodach (wejście to była właśnie owa tajemnicza budka) i że warto się tam pofatygować. Oczywiście, nie trzeba było mi tego powtarzać dwa razy. Przekonałam się na własne oczy, że warto było pokonać 201 stopni schodów (stromych, wąskich i pełnych zakrętów), aby znaleźć się na dachu. Jest on zupełnie inny, niż można by oczekiwać - pokryty nie dachówką ani miedzianą blachą, lecz płytami z marmuru, tego samego, którym oblicowano całą Katedrę. Dla przeciętnie sprawnej osoby wejście na dach nie jest szczególnym wyczynem, a stopnie pokonuje się nadspodziewanie szybko. Jedynym utrudnieniem jest wymijanie innych ludzi, zwłaszcza na licznych zakrętach, gdyż chwilami robi się tu naprawdę tłoczno.



Natomiast po dotarciu do celu przed zwiedzającym otwierają się doprawdy nieoczekiwane i zaskakujące perspektywy. Jest to niesamowite uczucie, kiedy można zobaczyć z bliska te wszystkie detale, subtelne niczym koronka, posągi świętych, męczenników i fantastyczne w formie rzygacze. Dach składa się z ułożonych piętrowo tarasów, gdzie przy dobrej pogodzie krążą tłumy zachwyconych turystów. Nad prezbiterium znajduje się dodatkowa konstrukcja w kształcie misternej wieży, zwieńczona pozłacaną figurą Madonny. Mieszkańcy Mediolanu są z niej bardzo dumni i nadali jej pieszczotliwą nazwę „Madonnina”.



Z góry rozciąga się przepiękny widok na dachy miasta, Plac Duomo i pobliską Galerię Wiktora Emanuela. Podczas mojej pierwszej wizyty miałam to szczęście, że dzień był pogodny i mogłam podziwiać łańcuch ośnieżonych Alp na horyzoncie. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie ażurowe przypory, ciągnące się wzdłuż głównego korpusu Duomo, na wysokości pierwszego tarasu. Krążąc po dachu i podziwiając ogrom pracy architektów i rzeźbiarzy, nabrałam szacunku dla mieszkańców Mediolanu i ich determinacji w chęci uczynienia ze swojej katedry czegoś niepowtarzalnego, chociaż muszę przyznać, że osobiście nie do końca mi się ona podoba, ponieważ mojemu sercu bliższe są budowle w innym stylu. Po tej pierwszej przechadzce jeszcze kilkakrotnie byłam na dachu Duomo aby popatrzeć z góry na miasto i po raz kolejny szukać interesujących detali, które być może umknęły moim oczom. 



Dzięki temu mogłam zobaczyć go w delikatnym błękicie letniego dnia, wydobywającego naturalny, biało-różowy kolor marmuru, a później, podczas przepięknego, jesiennego popołudnia (było to niezapomniane przeżycie), gdy pomarańczowy blask zachodzącego słońca nasycał marmur barwą miodu, a niebu nadawał odcień ultramaryny. Jednak najbardziej fascynowało mnie to, że miałam wrażenie, iż architektura i zwiedzający stanowią w pewnym sensie odrębny świat, małą próbkę społeczności, zawieszoną w przestworzach. Podobnie jak na placu u stóp Katedry, również na dachu można zobaczyć zarówno zorganizowane wycieczki z przewodnikiem, zadumanych samotników, flirtujące pary, jak i wygłupiające się dzieci. Ludzie jedzą, opalają się i robią zdjęcia, a wszystko to dzieje się w milczącej asyście niezliczonych posągów i wszędobylskich gołębi...



Wszystkich czytelników zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć w albumie>


niedziela, 29 kwietnia 2012

Lombardia. Mój Mediolan.


Mediolan zdecydowanie różni się od innych, włoskich miast, które miałam okazję poznać w czasie mojej emigracji. Przede wszystkim dlatego, że jego zasadnicza, centralna część,  nadająca mu charakterystyczny, wielkomiejski styl, pochodzi z końca XIX i początku XX wieku ( w większości włoskie miasta mają centra o wiele starsze z odmienną architekturą i bardzo wąskimi ulicami). Jest to doprawdy imponująca zabudowa: ogromne kamienice i  miejskie pałace ze wspaniałymi, wewnętrznymi dziedzińcami. Te dziedzińce częstokroć zdobią posągi, fontanny i mnóstwo pięknie utrzymanych roślin. Niezbyt często można je zobaczyć ponieważ z reguły wejścia strzeże portier i potężna brama, która na ogół pozostaje zamknięta. 

Posiadanie apartamentu w takim budynku to nie tylko prestiż, lecz również duży majątek. Inny interesujący mediolański akcent to przestronne, wielkomiejskie arterie, wybrukowane dużymi, kamiennymi płytami. Bardzo narzekają na nie kierowcy a część mieszkańców wręcz nalega, aby pokryć je asfaltem. Jednak wiele osób uważa, że byłaby to niedopuszczalna ingerencja w bądź co bądź, historyczną tkankę miasta (nieskromnie dodam, że również jestem przeciwna temu pomysłowi). Inna rzecz, która wzbudziła moje ogromne zadziwienie, gdy przybyłam do Mediolanu, to ogromna ilość drutów, kabli i przewodów, tworząca ponad ulicami swego rodzaju pajęczynę, widok raczej niespotykany w Polsce. Ta cała plątanina to nie tylko trakcje tramwajowe, ale coś, czego przeznaczenia nawet nie próbowałam dociekać. Jest tu też ogromna ilość samochodów jadących, jak się da i parkujących, gdzie się da oraz tłumy ludzi. To wszystko daje miastu szczególny, choć  nieco chorobliwy urok. Czasem sprawia ono wrażenie, że  jest jakimś chaosem, wirem, który wciąga nas  wbrew naszym zamiarom, innym razem zdaje się być bezpiecznym schronieniem, ludzkim stadem, gdzie nawet idąc w pojedynkę, wciąż stanowimy cząstkę całości. To chyba właśnie ta dwoistość sprawiła, że zawsze tak mnie  fascynowało..


Niejednokrotnie przemierzałam je pełna energii i entuzjazmu, biegałam na wystawy i robiłam "rundy" po ulubionych sklepach. Wszystko mnie wtedy cieszyło: muzyka ulicznego grajka, uśmiech lub uprzejme słowo przypadkowej osoby. Innym razem czułam się niczym Jonasz w brzuchu wieloryba; ogromne, ciężkie budynki przytłaczały mnie swoim widokiem a rzesze ludzi przelewające się w pośpiechu po ulicach, pędziły nie wiadomo gdzie, niczym potępione dusze Dantego lub liście gnane wiatrem. To przygnębiające wrażenie dopadało mnie najczęściej gdy zapadał jesienny zmierzch, kiedy zimno i wilgoć przenikały mnie do kości a cuchnący smog zatykał płuca. W takich chwilach, bardziej niż zwykle dokuczało mi poczucie samotności, ten zły nastrój pogłębiał widok walających się śmieci, żebrzących ludzi siedzących na ulicach i natrętne wielkomiejskie hałasy.  Wszystko to sprawiało, że na jakiś czas uciekałam z tego miasta potępieńców, jednak po pewnym czasie znów przychodził dzień, kiedy zaczynało mi brakować jego lilowej przedwieczornej poświaty i widoku pomnika Garibaldiego na via Dante z Castello Sforzesco w tle... 
   

Nieopodal była moja ulubiona księgarnia  "Librerie Riunite" gdzie chętnie zaglądałam, bo za niewielkie pieniądze mogłam tam kupić świetne książki z końcówek wydań. Na wprost niej, po drugiej stronie ulicy, miałam drogerię "Lusch" cudnie pachnącą na całą okolicę, z kosmetykami i mydłami robionymi ręcznie. Idąc dalej, mijałam urocze bary i lodziarnie oraz sklepy z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Nie mogłam się oprzeć temu miastu! Początkowo spędzałam tam cały mój wolny czas, wciąż odkrywając nowe interesujące i malownicze zakątki. Przyciągały mnie przepiękne kościoły wypełnione skarbami sztuki, wąskie uliczki, barokowe kamienice ze ślicznymi balkonami z kutego żelaza a także te nowoczesne z wiszącymi ogrodami na dachach i tarasach. Uzbrojona w nieodłączny przewodnik oraz mapę, godzinami chodziłam po mieście, znajdując moje ulubione miejsca, niczym znajomych, dla których zawsze ma się chwilę czasu. Pomału stworzyłam moją prywatną mapę takich miejsc. Jej centralnym punktem stał się kościół San Gottardo, znajdujący się w pobliżu Placu Duomo i stanowiący integralną część Palazzo Reale ( w przeszłości pełnił on funkcję pałacowej kaplicy ).

San Gottardo mieści się na tyłach Pałacu, lecz mimo to, jego wieża jest doskonale widoczna. Pamiętam, jak podczas pierwszej przechadzki po mieście stanęłam przed katedrą i po prawej stronie zobaczyłam tę śliczną, smukłą wieżę z czerwonej cegły, ozdobioną piętrowo ułożonymi, białymi kolumienkami. Jej piękno urzekło mnie jak kiedyś, wiele lat temu, urzekła wieża kościoła świętego Matiasa w Budapeszcie. Tamtą wieżę zobaczyłam w nocy, na tle szafirowo - czarnego nieba, jej podświetlony szczyt wyglądał niczym odwrócony kielich białej lilii zawieszony w przestrzeni. Stałam wtedy przed dworcem Keleti i patrzyłam zachwycona, nie mogąc oderwać oczu od tego widoku. Wieżę San Gottardo ujrzałam w dzień, jej czerwona sylwetka z koronką białych kolumienek i gzymsów wydawała się tak elegancka i skromna przy napuszonym, przeładowanym Duomo! Od tej pory stała się moim drogowskazem i punktem odniesienia. Podczas mych późniejszych wędrówek niejednokrotnie trafiałam w miejsca, gdzie nagle w perspektywie ulicy ukazywała mi się w całej swojej wspaniałości. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy nie znałam jeszcze miasta, więc trochę  błądziłam zanim trafiłam na właściwą uliczkę, która zaprowadziła mnie do kościoła. 
Tam właśnie znalazłam moje magiczne miejsce; nigdzie nie czułam takiego spokoju jak wtedy, gdy wchodziłam i siadałam w jego chłodnym, cienistym wnętrzu. Rzadko ktoś tam zaglądał, czasem spotykałam osobę zatopioną w modlitwie, czasem turystę albo studenta Akademii Brera szkicującego jakieś ciekawe detale. 

Piękno tej świątyni zszarzało, pokryła je patyna wieków a kurz przysypał subtelne marmurowe detale (całe Palazzo Reale jest w nie najlepszym stanie, prowadzone są tu prace restauracyjne, przewidziane na wiele lat). Nazwałam ten kościół „królową w łachmanach” i czasem wydawało mi się, że dzieje mu się straszna krzywda a jego nadzwyczajne piękno powinno być wyeksponowane i zyskać należytą oprawę. Jednak po chwili przychodziła mi do głowy refleksja, że być może, właśnie ta patyna i pozorne opuszczenie daje mu największy walor. Patyna jest świadectwem czasu, który przeminął a kurz przynieśli tu ludzie, których nie ma od stuleci. Kto wie, czy wymyty i odświeżony, kościół nie stanie się jedynie piękną dekoracją, odzyska dawny blask lecz straci swą duszę?