Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piemont. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piemont. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 września 2024

Piemont. Lago Maggiore - Castelli di Cannero, czyli zamki na wodzie.

 


Castelli di Cannero pierwszy raz zobaczyłam podczas rejsu statkiem po północnej części Lago Maggiore, kiedy płynęłam z Laveno do Locarno. Był to bardzo długi rejs, tak długi, że mimo niezaprzeczalnego piękna tej okolicy dopadła mnie klaustrofobia i pod koniec wycieczki miałam problem z przebywaniem na ograniczonej przestrzeni pokładu. Moja podróż jak zwykle rozpoczęła się od przeprawy promem z Laveno na lombardzkim brzegu, do Intry leżącej na terenie Piemontu, gdzie przesiadłam się na statek płynący w do szwajcarskiego Locarno. Już na starcie spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka, ponieważ okazało się, że zapomniałam zabrać zapasową  kartę pamięci do aparatu fotograficznego, a ta którą miałam, była zapełniona do ostatniego miejsca. To oznaczało, że tym razem robienie zdjęć nie wchodzi w rachubę, co oczywiście było wielkim minusem tej wyprawy, tym bardziej, że pogoda była sprzyjająca a pejzaż wart uwiecznienia. Oczywiście w moich zasobach miałam różne zdjęcia Lago Maggiore, jednak obejmowały one jedynie część włoską i to nie całą, więc strata była niewątpliwa. Jednak właśnie wtedy miałam okazję oglądać fascynujące Castelli di Cannero, był to niezwykły widok, więc wiedziałam, że tak czy inaczej kiedyś wrócę, żeby zobaczyć go ponownie.

Podczas rejsu mogłam je oglądać w dwóch odsłonach, pierwsza miała miejsce w środku dnia co sprawiało, że ich jasno oświetlone sylwetki rysowały się ostro na tle kobaltowej wody a drugą widziałam po południu, kiedy lustro Lago Maggiore dzielił cień padający od gór. Część jeziora, po której płynął statek była zielono złota a ta przybrzeżna z niemal czarnymi zamkami tonęła w granacie, po którym ślizgały się ukośne promienie słońca. Było to tak piękne, że mimo upływu lat wciąż mam ten obraz przed oczami...

Następną podróż postanowiłam odbyć w trybie mieszanym i przeprawić się promem do Intry na zachodnim brzegu, a tam wsiąść do autobusu jadącego w stronę granicy ze Szwajcarią, który zatrzymywał się w miejscowości Cannero Riviera, celu mej podróży. Niestety, tym razem pogoda nie rokowała najlepiej, było gorąco, lecz widoczność zmieniała się jak w kalejdoskopie, a góry od strony południowego wschodu spowijał welon wilgoci. Jednak był to mój dzień wolny po nocnym dyżurze, ponieważ samo dotarcie do Intry zajęło mi około dwóch godzin, zmarnowanie tego czasu i wysiłku absolutnie nie wchodziło w grę. Kiedy prom opuścił przystań w Laveno, większość pasażerów usytuowała się na jego obu burtach aby podziwiać widoki, a uprzejmi marynarze wskazywali interesujące miejsca i chętnie odpowiadali na wszystkie pytania dotyczące okolicy. Wielkie zainteresowanie pasażerów wzbudziła Rocca di Calde' lecz niebawem zniknęła za nami, za to na wprost mieliśmy piękny widok na Verbanię i Intrę, bliźniacze miasta dokąd zmierzaliśmy. Intra to ładna, zadbana miejscowość, gdzie zawsze jest mnóstwo turystów, ponieważ jest tu główny port Lago Maggiore i początek wielu szlaków trekkingowych.

Cannero Riviera jest dość rozległe, więc w jego obrębie autobus zatrzymuje się kilka razy. Dzięki wskazówkom uczynnego kierowcy wysiadłam na właściwym przystanku, odległym od centrum za to usytuowanym praktycznie naprzeciw zamków. Teraz mogłam je zobaczyć nie z pokładu statku, lecz z nabrzeża, co prawda od lądu dzieliło je mniej więcej czterysta metrów, ale mimo to, na tle błękitnej wody prezentowały się bardzo wyraźnie. W tym czasie Castelli di Cannero stanowiły malowniczą ruinę posadowioną na małych wysepkach, co sprawiało, że kiedy patrzyłam na nie z daleka, miałam wrażenie, iż wyłaniają się wprost z toni jeziora. Wysepki są trzy, jednak zamki zajmują jedynie dwie większe, ponieważ trzecia jest zbyt mała, żeby pomieścić jakąkolwiek budowlę. W rzeczywistości faktycznym zamkiem jest większa struktura, wzniesiona na panie trójkąta z kilkoma wieżami i resztkami budynku mieszkalnego; jej mury odpowiadają obrysowi wysepki, to właśnie daje złudzenie, że wyrasta on z wody. Drugi zamek jest właściwie masywnym i pozbawionym dachu donżonem, tu oprócz skały jest jeszcze wąski pasek lądu wysunięty w stronę większej budowli, niczym przerwana grobla. Na cyplu obok donżonu można zauważyć smukłą kolumnę z tajemniczo wyglądającą rzeźbą, jak się dowiedziałam, jest to figura Madonny wykonana współcześnie, dzieło Giannino Castiglioni. Aby mieć jakieś pojęcie o detalach zamku, zrobiłam parę zdjęć używając mocnego zoomu; ponieważ północna ściana, którą miałam przed sobą była pogrążona w cieniu, efekt jaki uzyskałam jest daleki od zamierzonego, lecz mimo to, można na nich dostrzec nieco więcej szczegółów.

To miejsce, tak niezwykłe ma równie niezwykłą historię, sięgającą początków XV wieku, kiedy niesnaski pomiędzy gwelfami i gibelinami przerodziły się w otwartą wojnę, skutkującą podziałami miejscowych rodzin na dwa zwalczające się stronnictwa. Z tej niespokojnej sytuacji skorzystało pięciu synów Lanfranco Mazzardiego, rzeźnika z Ronco, jednej z frakcji niedalekiego Cannobio. Byli to ludzie nie znający strachu a przy tym brutalni, amoralni i pazerni na doczesne dobra. W centrum Cannobio, nieopodal kościoła San Vittore wznieśli ufortyfikowaną wieżę, która służyła im jako punkt wypadowy do łupieżczych wypraw a także więzienie i miejsce kaźni tych, którzy próbowali im się opierać. Przez kilka lat dopuszczali się licznych napadów oraz grabieży, gwałcili kobiety, torturowali i mordowali mężczyzn. W 1403 roku upatrzyli sobie małe wysepki na jeziorze, które uznali za lepsze miejsce na swą przestępczą bazę. Terrorem zmusili miejscową ludność aby własną pracą i kosztem wzniosła dla nich zamek, znany później od ich przydomka jako Castello Malpaga (malpaga - zła zapłata). Od tej pory jeszcze skutecznej rozpanoszyli się na wodach jeziora i przez całe dziesięciolecie pobierali myto od statków żeglujących po Lago Maggiore, począwszy od odległej Arony aż do bliżej położonego Locarno. Pewni swojej siły i bezkarności, aż do roku 1414 dręczyli okoliczną ludność niezliczonymi gwałtami i morderstwami.

Ich panowanie zakończył Filippo Visconti ówczesny książę Mediolanu, wysyłając pięciuset żołnierzy pod wodzą kapitana Giacomo Lunatiego, który po dwuletnim oblężeniu wziął zbójów głodem. Mazarditi byli zmuszeni do oddania księciu swej siedziby i zrabowanych skarbów a w zamian za to, zamiast śmierci na szafocie zostali skazani na długoletnią banicję. Zamek gdzie okrutni bracia pozbawili życia wielu niewinnych ludzi zrównano z ziemią a  wysepki przejęli hrabiowie Borromeo, władający jeziorem i jego okolicą. Po ponad stu latach od wypędzenia Mazarditich w 1519 roku hrabia Lodovico Borromeo nakazał wzniesienie nowego zamku, którego resztki  oglądamy obecnie. Jego budowę zakończono w  roku 1521 i nadano mu nazwę Rocca Vitaliana na cześć Vitaliano Borromeo, założyciela rodu. Niestety, w trakcie wojny o mediolańską sukcesję nowy właściciel stanął po stronie francuskiego króla Franciszka I i sprzymierzonych z nim Szwajcarów przeciwko armii księcia Sforzy, co doprowadziło do długotrwałego oblężenia przez oddziały pod wodzą kondotiera Azzone Visconti. Oblężenie się nie powiodło a Visconti był zmuszony do wycofania swego wojska, lecz mimo to w XVII wieku zamek został opuszczony i zaczął popadać w ruinę. Jeszcze przed moim wyjazdem z Włoch, dzięki decyzji obecnego właściciela, księcia Vitaliano Borromeo-Arese  i finansowej pomocy jednego z włoskich banków w zamkach Cannero rozpoczęto prace archeologiczne a następnie ich gruntowną restrukturyzację, celem utworzenia muzeum i udostępnienia zwiedzającym.

Dodam jeszcze, że choć zamki i cały teren są własnością prywatną, a do tego ze względu na toczące się prace był surowy zakaz przebywania na wysepkach, wokół ruin zauważyłam grupę osób, które przypłynęły tam łódkami aby poopalać się i popływać.

Przed moim odjazdem pogoda zmieniła się radykalnie, wiatr przepędził foschię i poprawił widoczność, jednak nie miałam czasu, żeby jeszcze raz zrobić przymiarkę do fotografowania zamków, gdyż niebawem miał przyjechać autobus powrotny do Intry. Na koniec mogłam jeszcze zrobić zdjęcie północno - wschodniego brzegu jeziora, gdzie w całej krasie widniała rozłożysta sylwetka Monte Lema i szczyt Monte Tamaro, na które zawsze tęsknie patrzyłam. Od dawna miałam ochotę na wycieczkę w tamte strony, lecz ciągle ją odkładałam z przyczyn logistycznych. Jednak mimo wszystkich przeszkód przyszedł dzień, w którym częściowo zrealizowałam ten plan o czym pisałam tutaj.

Kiedy dotarłam do Intry było wczesne popołudnie, więc postanowiłam, że pokręcę się po nabrzeżu i zabytkowych uliczkach, których w zasadzie nie znałam, ponieważ zwykle bywałam w nowym centrum w okolicy portu. Okazało się, że jest tu piękny, zadrzewiony bulwar ozdobiony stylowymi latarniami a przy nim skwer z pomnikiem poległych zaś nieopodal ładnie zagospodarowany budynek dawnego portu.   Obecnie mieści się w nim restauracja, a pod stylową wiatą jest poczekalnia dla podróżnych korzystających z komunikacji autobusowej. Z bulwaru mogłam oglądać fantastyczny widok na góry po drugiej stronie jeziora, białą skałę Calde' i miejscowość Castelveccana. Nieco bardziej w lewo w zacisznej zatoczce leżało  Laveno, a ponad nim, niczym zielona ściana wznosiło się Sasso di Ferro o stromym zboczu. Równie interesująco przedstawiała się panorama okolicy po prawej stronie z wielką połacią jeziora o błękitnej, lekko falującej wodzie i długim grzbietem Monte Mottarone zamykającym horyzont.

Miły widok malowniczej okolicy i czystego, zadbanego miasta, nieco złagodził wspomnienie pełnych okrucieństwa historii związanych z zamkami Cannero. Choć jak już wspomniałam, obecne budowle nie mają bezpośredniego związku z bezlitosnymi rzezimieszkami, jakimi byli bracia Mazarditi, to mimo wszystko trudno mi było zapomnieć o wszystkich strasznych rzeczach, których się dopuścili na tych terenach i o tym, że w zasadzie  ich występki nigdy nie zostały należycie ukarane. Nieopodal nabrzeża zauważyłam ładny placyk z kościołem w głębi i okazałym pomnikiem z białego marmuru, przedstawiającym piękną kobietę w dramatycznej pozie, ze sztandarem na ramieniu. Postanowiłam przyjrzeć im się z bliska; z tablicy umieszczonej na cokole pomnika dowiedziałam się, że jest on poświęcony pamięci Francesco Simonetty, bohatera Risorgimenta, który walczył na Sycylii u boku Garibaldiego, a w 1848 roku brał udział w powstaniu znanym jako "Cinque Giornate", które były próbą wyzwolenia Mediolanu spod austriackiego panowania.

Równie interesujący okazał się niewielki, barokowy kościółek pod wezwaniem San Rocco, gdzie w głównym ołtarzu znajduje się piękny XIV wieczny fresk z wizerunkiem Madonny del Latte, czyli Matki Boskiej Karmiącej, której strzegą dwie drewniane figury przedstawiające San Rocco i San Defendente. Mnie zainteresowało bardzo ciekawe malowidło przedstawiające ścięcie św. Jana Chrzciciela, gdzie na pierwszym planie z wielkim realizmem przedstawiono jego ciało pozbawione głowy. Zgodnie z modą jakiej hołdowali malarze baroku, uczestnicy tego zdarzenia są ubrani w stroje z XVII wieku; Salome, z tacą na której spoczywa odcięta głowa męczennika, wygląda niczym dama z dworu Ludwika XIV a za nią stoi jakiś modniś w kapeluszu nasuniętym na oczy i w butach na obcasach. Zaintrygował mnie ten obraz bo odniosłam wrażenie, że malował go twórca o niepoślednim talencie, jednak nigdzie nie znalazłam żadnej wzmianki na ten temat.

Po tym krótkim spacerze pozostało mi udać się do portu i ponownie wsiąść na prom, by przeprawić się na drugą stronę jeziora a następnie pociągiem wrócić do domu. Popołudnie było nadzwyczaj pogodne, więc niedługi rejs obfitował w piękne widoki na lombardzki brzeg. Kiedy dopłynęliśmy do Laveno i z bliska mogłam zobaczyć jego ładny bulwar a ponad nim Sasso di Ferro i kubełkową kolejkę, poczułam się jakbym była niemal na progu domu, choć przed sobą miałam jeszcze godzinę jazdy pociągiem. Castelli di Cannero i ich historia pełna okrucieństwa, walk i przemocy wydały mi się w tym momencie tak odległe, jakby od poranka, kiedy je oglądałam dzieliły mnie nie godziny a całe lata świetlne...

Na koniec chciałam dodać parę słów na temat mojego rejsu do Locarno, który w sumie sprawił mi spory zawód. W istocie cała ta wyprawa zaczyna się w Aronie na południowym krańcu jeziora i jak wspomniałam powyżej kończy w Locarno na krańcu północnym, co bardzo dokładnie widać na mapce powyżej. Taki rejs zaczyna się w późnych godzinach porannych, w jedną stronę trwa ponad cztery godziny i odbywa się tylko raz dziennie. Statek ma niezbyt długi postój w Locarno a po południu wraca z powrotem do Arony. Ponieważ ja moją podróż rozpoczęłam w Intrze, więc trwała ona krócej bo dwie i pół godziny. Wykupiłam sobie bilet z opcją andata- ritorno, czyli tam i z powrotem, żeby mieć gwarancję bezpiecznego powrotu do domu. Teoretycznie przerwa w Locarno pozwala na pobieżne obejrzenie miasta, jednak okazało się, że skrupulatni szwajcarscy pogranicznicy ustawili nas w długiej kolejce aby dokładnie sprawdzić kto schodzi ze statku. Trwało to całe wieki i czas, jaki mieliśmy w Locarno skurczył się niesamowicie. Bardzo chciałam wjechać kolejką na górę ponad miastem do sanktuarium Madonna del Sasso w Orselinie, jednak ta uciekła mi niemal sprzed nosa i mój plan spalił na panewce. Musiałam się zadowolić spacerem po mieście i widokiem centralnego placu, gdzie trwały przygotowania do uroczystości w ramach festiwalu filmowego. Poza tym mocno zdziwiło mnie to, że chociaż miasto leży w Kantonie Ticino, gdzie językiem urzędowym jest włoski, wszyscy do których zwracałam się w tym języku, odpowiadali mi po niemiecku, nawet pan sprzedający lody! Był to dla mnie szok, ale po powrocie dowiedziałam się od znajomych, że w tej części Ticino większość mieszkańców jest dwujęzyczna a ponieważ nie lubią oni przybyszów z Włoch, udają że nie znają ich języka. Coś w tym może być a może po prostu ci ludzie wolą mówić po niemiecku? W miejscowościach przygranicznych nad Lago Maggiore wielokrotnie słyszałam jak między sobą rozmawiają w tym języku w przeciwieństwie do Szwajcarów mieszkających w okolicy Lugano, którzy z reguły posługują się włoskim.

Płynąc do Locarno mijamy dwa bardzo ciekawe miejsca, których co prawda nie poznałam osobiście bo widziałam je tylko z daleka, jednak skądinąd znam ich historię i walory na tyle, że polecam każdemu, kto będzie w tej okolicy wystarczająco długo, żeby je odwiedzić. Pierwsze, to dwie wyspy znane jako Isole di Brissago, na większej z nich, noszącej nazwę San Pancrazio jest historyczny ogród botaniczny, założony w XIX wieku przez Richarda i Antoinette Fleming Saint - Leger, natomiast na mniejszej, noszącej nazwę Sant' Apollinare, roślinność rozwija się w zgodzie z naturą.

Drugie z miejsc to malownicze miasteczko Ascona, gdzie na początku XX wieku miało miejsce niezwykłe przedsięwzięcie znane pod nazwą Monte Verita, czyli Góra Prawdy, w którym brało udział wielu protagonistów ówczesnego życia kulturalnego, artystycznego a nawet naukowego. Niestety, dowiedziałam się o nim już po powrocie do Polski, kiedy przypadkowo natrafiłam w TV na film fabularny pt. "Monte Verita. Odurzenie wolnością". Żałowałam, że nie miałam okazji zapoznania się z tą lokalizacją podczas pobytu we Włoszech, ale kto wie, może jeszcze kiedyś pojadę nad Lago Maggiore? Dla osób zainteresowanych tym, co kryje się za tą tajemniczą nazwą zamieszczam link, naprawdę gorąco polecam ten artykuł!

https://www.dwutygodnik.com/artykul/10309-wegetarianie-z-gory-prawdy.html  

Na mapce jaką zamieściłam, oprócz niebieskiej linii odpowiadającej trasie statku, można dostrzec jeszcze dwie inne, czerwoną i zieloną. Otóż jest to piękna, choć według mnie mordercza trasa jednodniowej wycieczki pociągiem i statkiem. W jej trakcie zatacza się wielkie koło a przy okazji oprócz rejsu po jeziorze przejeżdża się pociągiem wśród gór linią popularnie zwaną "Centovalli" czyli "Sto dolin". Nie byłam, ale podobno widoki są nie do zapomnienia.  

piątek, 12 kwietnia 2013

Piemont. Wyspa Rybaków czyli Isola dei Pescatori.



Niedawno pisałam o ogrodowo - pałacowych wspaniałościach na Isola Bella, więc teraz dla kontrastu chciałabym zaprezentować coś o zupełnie odmiennym klimacie, czyli drugą z trzech wysp należących do rodziny Borromeo. Prawdę mówiąc, gdybym miała wybierać pomiędzy nimi, byłabym w niemałym kłopocie. Nie sposób bowiem przejść obojętnie obok niewątpliwych wdzięków ukwieconych tarasów Pięknej Wyspy, która z całą pewnością zasługuje na swoją nazwę, jednak mimo to, mojemu sercu chyba jest bliższy skromny urok wioski na Wyspie Rybaków...




Kiedy po raz pierwszy wybrałam się w rejs po Lago Maggiore, oczarował mnie widok długiej i wąskiej wysepki z kolorowymi domkami, nad którymi góruje szpiczasta wieża małego kościółka. Wysepka nosi nazwę Isola Superiore lub dei Pescatori, jest bardzo wąska, gdyż liczy sobie zaledwie 100 m szerokości przy 350 m długości. Wioska leży na małym garbie w jej południowej części, natomiast w niżej położonej części północnej jest aleja wysadzona drzewami, skąd roztacza się piękny widok na trzecią z wysp, zwaną Isola Madre oraz miasteczka na piemonckim brzegu: Baveno i Pallanza.

Leżą one u podnóża gór, na samym brzegu jeziora. Nieopodal Baveno zwracają uwagę widoczne z daleka ściany wyrobisk, gdzie wydobywa się jasnoróżowy granit; natomiast w niedalekiej miejscowości Candoglia znajdują się sławne kamieniołomy biało -różowego marmuru z którego zbudowano mediolańską katedrę. Dzięki wspaniałomyślności książąt Viscontich Fabbrica di Duomo otrzymała wyłączność na jego wydobycie, stąd barkami spławiano marmur przez jezioro a następnie rzeką Ticino i system kanałów aż do Mediolanu (pisałam o tym tutaj). Rybacka wioska na wyspie jest naprawdę maleńka, tworzy ją nabrzeże z niewielką przystanią i jedna uliczka. Wąskie zaułki pomiędzy domostwami łączą schodki i przejścia w kształcie łukowato sklepionych bram. Większość domków pomalowanych na żywe kolory ma charakterystyczne balkony, służące rybakom do suszenia ryb. Część mieszkańców wyspy nadal trudni się połowem, o czym świadczy spora ilość rybackich łodzi zacumowanych przy nabrzeżu oraz suszące się sieci. Bary i knajpki, naprawdę liczne na tym tak małym skrawku lądu podają świeżą rybę, jako specjalność kuchni. 



Podobnie, jak na Isola Bella nigdy nie brakuje tu zwiedzających, którzy przypływają statkami niestrudzenie kursującymi pomiędzy wyspami i stałym lądem. W związku z tym, w sezonie letnim wyspa żyje przede wszystkim z turystów, czyli z gastronomii, wynajmowania pokoi i sprzedaży pamiątek. Są tu małe, stylowe bary i restauracyjki ze ślicznymi ogródkami, gdzie stoliki stoją pod kaskadami kwitnących glicynii i jaśminów. Na nabrzeżu jest też kilka straganów oferujących gustowne pamiątki: kosze, torby i kapelusze wyplatane ze słomki, haftowane serwetki oraz piękną ceramikę.

Niestety, nie brakuje też typowo jarmarcznych produktów, a nawet weneckich masek (o zgrozo!) Made in China...W samym centrum wioski znajduje się gotycko - renesansowy kościółek pod wezwaniem San Vittore, patrona wyspy. Ma on bardzo bogatą przeszłość, gdyż został dobudowany do romańskiej kaplicy, z której do naszych czasów zachowała się jedynie niewielka apsyda. Kościółek jest nieduży i dość skromny, ale szczyci się wspaniałym freskiem przedstawiającym świętą Agatę, datowanym na XIV wiek. Niestety, żadne źródła nie podają kto jest autorem tego malowidła... Mnie oczarowały jego delikatne kolory i pełna wdzięku postać świętej, przedstawionej przez malarza z atrybutami męczeństwa, gałązką palmy i tacą, na której leżą jej odcięte piersi. Z parafią San Vittore jest związana ciekawa tradycja - otóż 15 sierpnia odbywa się tu  procesja na łódkach, wtedy też obwozi się figurę świętego patrona wokół wyspy. Niestety, z racji mojej pracy nigdy nie udało mi się zobaczyć tej uroczystości, czego bardzo żałuję... Za kościółkiem leży mały cmentarzyk usytuowany pomiędzy budynkami mieszkalnymi, na którym od wieków grzebani są mieszkańcy wyspy. Na otaczających go murach jest też małe lapidarium, gdzie można obejrzeć płyty ocalałe z nieistniejących już nagrobków.


Społeczność wyspy jest nieliczna, stanowi ją zaledwie pięćdziesięciu stałych mieszkańców. Na wyspie żyje też sporo kotów, które na ogół zupełnie nie reagują na turystów i bez skrępowania okupują miejsca na ławkach, czemu trudno się dziwić, bo w końcu są u siebie...Na Wyspie Rybaków byłam kilkakrotnie, ponieważ bardzo polubiłam to nastrojowe miejsce, jego wąskie zaułki, drewniane balkony a także przepiękną panoramę, jaka się przede mną roztaczała kiedy stałam na skraju wody.



W ciągu kilkunastu minut idąc bez pośpiechu można okrążyć całą wysepkę, a przy okazji nacieszyć oczy widokami zarówno piemonckiego, jak i lombardzkiego brzegu jeziora. Po lombardzkiej stronie mamy skalną ścianę z klasztorem świętej Katarzyny i miasto Laveno z górującym ponad nim zielonym wzniesieniem Sasso di Ferro a bardziej w prawo widzimy ogromny obszar jeziora, które ciągnie się daleko, daleko, w stronę szwajcarskiego Locarno. Natomiast na piemonckim brzegu znajduje się łańcuch dość wysokich gór, tworzących malownicze tło dla ślicznych, kolorowych miasteczek. 




Nieopodal, na północy, leży  Isola Madre, największa z Wysp Boromejskich, gdzie pośród bujnej roślinności widać czerwony dach willi, zaś na wprost południowego cypla znajduje się Isola Bella, z dużą bryłą pałacu, który stąd można podziwiać w całej okazałości. Podczas jednej z moich wycieczek zdarzyło się, że pogoda gwałtownie się pogorszyła i zaczął wiać bardzo silny wiatr. Był to niesamowity widok, w ciągu kilku chwil niebo się zachmurzyło zmieniając kolor na szaro-granatowy, a na niewielką plażę zaczęły wybiegać coraz większe fale. 




Turyści dotąd spokojnie odpoczywający pod drzewami w obawie przed nadchodzącą burzą umknęli pomiędzy zabudowania. Na tle ciemnego nieba rysowały się jeszcze ciemniejsze góry, co wyglądało niczym sceneria z romantycznego filmu grozy. Zdawać by się mogło, że za chwilę spadnie ulewa lub zaczną bić pioruny, jednak na szczęście nic takiego się nie zdarzyło, wkrótce niebo wypogodziło się i wróciło słońce.

Po tym doświadczeniu inaczej spojrzałam na ten skrawek lądu oraz problemy jego stałych mieszkańców, żyjących tu przez cały rok, również kiedy kończy się sezon turystyczny i nadchodzą jesienno - zimowe słoty. Podobno w tym czasie zdarza się, że woda podnosi się do tego stopnia, iż kompletnie zalewa brzegi wyspy i jej północną część. Z tego powodu od wieków pozostają one niezabudowane, a nieliczne domki znajdują się jedynie na niewielkim wzniesieniu w części południowej. Jednak od wiosny do jesieni to piękne miejsce przyciąga wiele osób, które za niewielkie pieniądze chcą tu zjeść smaczny obiad lub nastrojową kolację; słyszałam też, że wielu nowożeńców wybiera wyspę z jej niepowtarzalną i romantyczną scenerią na miejsce swojego przyjęcia weselnego.

Jak zwykle wszystkich chętnych zapraszam do obejrzenia albumu >