czwartek, 9 maja 2024

Budapeszt na majówkę, Szentendre, czyli marcepan, koronki i ceramiczne cudeńka.

 

Drugi dzień naszej wycieczki przeznaczyłyśmy na zwiedzenie Szentendre, miejscowości  znanej ze swej zabytkowej starówki a także licznych pracowni rękodzielniczych. Miasteczko leży nad zakolem Dunaju, w odległości 20 km. od Budapesztu,  obecnie zamieszkuje w nim nieco ponad 25 tys. osób. Rzeka Dunaj na wysokości Wyszehradu dzieli się na dwie odnogi, które ponownie łączą się nieopodal stolicy. Dzięki temu na środku nurtu powstała duża wyspa, długa na 31 km. podobnie jak miasteczko nosząca nazwę Szentendre. Nie chcę powielać informacji z Wikipedii, ale muszę wspomnieć, że pierwsze ślady ludzkich siedzib w tej okolicy są datowane na wiele tysięcy lat przed naszą erą. Za czasów Cesarstwa Rzymskiego wzdłuż rzeki stacjonowali pilnujący jego granic żołnierze legionu naddunajskiego a obozy zakładane przez wojsko z biegiem czasu przeistaczały się w miasta. Po upadku Cesarstwa tereny dzisiejszych Węgier zajmowały kolejne ludy, należące do plemion przemieszczających się przez ówczesną Europę. Ta sytuacja trwała do IX wieku, wtedy nad zakolem Dunaju na stałe osiedlili się Madziarzy, schrystianizowani za czasów króla Stefana, późniejszego świętego. Pierwsza wzmianka o Szentendre w źródłach pisanych pochodzi 1009 roku i mówi o istnieniu w tym miejscu osady i kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja. Od patrona tej świątyni pochodzi nazwa miasteczka, gdyż Szentendre (czyt. Sentendre) w tłumaczeniu na polski znaczy po prostu Święty Andrzej. W średniowieczu, kiedy po pierwszej bitwie na Kosowym Polu Turcy zajęli część Bałkanów, przybyła w te strony duża grupa uchodźców z Serbii, uciekających przed okrucieństwem najeźdźców, w następnych stuleciach napływały kolejne fale uciekinierów. Dzięki Serbom w okolicy rozwinęła się uprawa winorośli a Szentendre stało się głównym ośrodkiem winiarstwa na Węgrzech. Oprócz nich z biegiem czasu zamieszkali tu również Chorwaci, Grecy, Słowacy, Niemcy i Żydzi. Tak duża różnorodność etniczna i religijna, spowodowała zróżnicowanie architektoniczne miasteczka i wzniesienie aż jedenastu świątyń przynależnych do poszczególnych odłamów wiary chrześcijańskiej a także synagogi. W XIX wieku zmieniła się rzeczywistość geopolityczna, Turcy stracili swe wpływy na Bałkanach a tamtejsze narody odzyskały niepodległość i zaczęły tworzyć własne państwa. W związku z tym, większość Serbów i Chorwatów wróciła do krajów pochodzenia a na ich miejsce przybyli Węgrzy oraz ludność z niedalekiej Słowacji. Jednak mimo tych roszad część mieszkańców w dalszym ciągu pamięta o swoich serbskich korzeniach, chociaż niewiele osób kultywuje obyczaje i język swoich przodków.






O urokach Szentendre słyszałam podczas poprzednich pobytów na Węgrzech, ale wtedy nie udało mi się do niego dotrzeć. Jednak tym razem byłyśmy zdeterminowane, tym bardziej, że w miasteczku jest muzeum prac Margit Kovacs, węgierskiej artystki, która zajmowała się ceramiką i rzeźbieniem w glinie. Poza tym w miasteczku jest mnóstwo sklepów z rękodziełem i pracowni ceramicznych a ponieważ Marta skończyła kurs ceramiki a ja kocham wszystko, co wypalone z gliny, było to miejsce trafiające w nasze zainteresowania. Z Budapesztu do Szentendre pojechałyśmy pociągiem podmiejskim HEV, który odjeżdża ze stacji nieopodal mostu Małgorzaty. Podróż trwała mniej więcej trzydzieści minut, w tym czasie mogłyśmy zobaczyć zarówno piękne, zielone wzgórza jak i niezbyt ciekawe obrzeża stolicy, gdzie oprócz szarych blokowisk usadowiły się liczne magazyny i zakłady przemysłowe. Po przybyciu na miejsce okazało się, że pociąg zatrzymuje się nowszej części miasteczka, więc czekał nas jeszcze półgodzinny spacer do centrum starówki, którą od stacji dzieli odległość około dwóch kilometrów. Z mapy wynikało, że zabytkowa część miasta leży nad rzeką a od nowszej oddziela ją ruchliwa droga krajowa, co sprawia, że starówka tworzy odrębną enklawę. Niebawem doszłyśmy do ładnej, brukowanej ulicy a ta zawiodła nas wprost na centralny plac Fo ter. Tam mogłyśmy się przekonać jak malownicze jest Szentendre, ze swoją wiekową zabudową, gdzie wiele domów ma wyraźne cechy baroku i rokoka. Główny plac miasteczka jest niewielki, na jego środku znajduje się XVIII wieczny krzyż morowy i zabytkowa studnia z pompą. Pomiędzy placem a okolicznym uliczkami zauważyłyśmy oryginalną dekorację w postaci sznurów z żarówkami osłoniętymi dużymi, kolorowymi abażurami, zawieszonych pomiędzy domami. Spodobał się nam ten pomysł, na tle błękitnego, majowego nieba wyglądało to naprawdę prześlicznie a wieczorem, po zapadnięciu ciemności, takie oświetlenie z pewnością wprowadzało bardzo romantyczny nastrój. Wokół było kilka kawiarenek ze stolikami wystawionymi na zewnątrz, gdzie można było posiedzieć w tej uroczej scenerii, z tym większą przyjemnością, że była wspaniała, wiosenna pogoda a wokoło unosił się upajający zapach kwitnących akacji. 









Jak się okazało, Szentendre faktycznie jest miasteczkiem rękodzielników, znalazłyśmy tam nie tylko mnóstwo sklepów z ceramiką, ale również wiele pracowni ukrytych w podwórkach, gdzie artysta wystawiał i sprzedawał swe prace wprost pod gołym niebem. Chodziłyśmy niestrudzenie od jednego takiego miejsca do drugiego, podziwiając kreatywność twórców, przepiękne kolory szkliwa i rozmaitość wzorów. Były tam tradycyjne talerze o ludowych motywach, kubki, dzbanki oraz różne utensylia przydatne w kuchni, ozdoby w kształcie ptaków, zwierząt i ryb a także całkiem przyjemne dla oka magnesy na lodówkę. Bardzo nam się spodobały wianki z ceramicznych kwiatów oraz pojedyncze kwiatki, które można wstawić do wazonu, śliczne, również ceramiczne dzwonki powietrzne i figurki do zawieszania. Okazało się, że sklepy w miasteczku oprócz ceramiki oferują również piękne hafty, koronki, ręcznie tkane makatki, wyroby ze skóry i drewna a także unikatową odzież, ozdobioną tradycyjnymi wzorami. Oprócz tych wszystkich cudeniek w sklepikach można było kupić lokalne produkty spożywcze, miód ciastka, konfitury, marcepan, no i przede wszystkim ogromne ilości papryki o różnych stopniach ostrości, sproszkowanej lub w postaci pasty a także jej suszone strączki, pięknie powiązane w girlandy i warkocze.






Jak napisałam na początku tego posta, jednym z celów naszej podróży było muzeum  prac Margit Kovacs, o którym dowiedziałyśmy się zupełnym przypadkiem tuż przed wyjazdem do Budapesztu. Muzeum znalazłyśmy w zaułku nieopodal centrum, w parterowych pomieszczeniach kilku połączonych domków, skupionych wokół malutkiego wirydarza. Gdyby nie to, że wiedziałyśmy o jego istnieniu, prawdopodobnie nigdy byśmy tam nie trafiły, poza tym nie przyszło by nam do głowy szukać podobnej instytucji w tej niewielkiej miejscowości. Ta wizyta była wspaniałym bonusem do naszego wyjazdu na Węgry, gdyż to co zobaczyłyśmy, zrobiło na nas naprawdę ogromne wrażenie. Margit Kovacs urodziła się w 1902 roku, początkowo zajmowała się grafiką, ale ponieważ ceramika zawsze była jej prawdziwym powołaniem, udała się na naukę do Wiednia i Monachium a także do wiodących fabryk porcelany w Kopenhadze i Sevres. Po powrocie rozpoczęła pracę jako artysta ceramik; jej ulubionym materiałem była glina, ozdabiana stylizowanymi motywami z licznymi odniesieniami do sztuki ludowej a także do wzorców bizantyjskich. Jej rzeźby to często surowe biskwity bez zdobień i szkliwa; natomiast tam, gdzie stosowała zdobienia, używała niewielu barw. W jej pracach najczęściej możemy zobaczyć brąz, biel, czasem  zgaszoną zieleń i żółć oraz bardzo piękny kolor turkusowo - niebieski. Chociaż artystka swobodnie poruszała się pomiędzy tematami, wszystkie eksponaty mają jej własny, wyjątkowy i niepowtarzalny styl. Zainteresowania i możliwości rzeźbiarki były bardzo szerokie, co widać w zbiorach muzeum; znajdziemy tu kafle, piękne ceramiczne panele, oryginalne w formie naczynia oraz figurki zwierząt i ludzi. Nam najbardziej przypadły do serca statuetki przedstawiające postacie kobiece, ukazane z ogromną subtelnością w charakterystyczny dla artystki sposób, z wielkimi, pełnymi wyrazu oczami i ledwie zaznaczonymi rysami twarzy, w sukniach przypominających odwrócony kielich kwiatu na smukłych, pełnych wdzięku sylwetkach. Margit Kovacs pokazywała kobiety w różnych okresach życia i w różnych rolach społecznych, jako panny młode, matki, staruszki, zakonnice, święte, damy, bohaterki i królowe. Wszystkie mają niepowtarzalny, uduchowiony wyraz, pełen delikatności i ciepła, mówiący wiele nie tylko o manualnych zdolnościach rzeźbiarki, lecz również o jej intelekcie i wartościach, jakie wyznawała. Byłyśmy zaskoczone tym co zobaczyłyśmy, lecz także wzruszone i oczarowane, ponieważ wszystkie prace dostarczyły nam  nie tylko wrażeń estetycznych, ale dały również wiele powodów do refleksji. 
Na ścianie obok wejścia do muzeum umieszczono panel informacyjny, mający formę ceramicznej płaskorzeźby; przedstawia ona małego czeladnika, wytaczającego wazon na kole garncarskim. Pomyślałam sobie, że jest to piękna metafora artysty, który przez całe życie pozostaje uczniem, odkrywającym swoje możliwości...
Cała kolekcja liczy ponad trzysta rzeźb i jest darowizną Margit Kovacs, która ofiarowała je na rzecz muzeum pięć lat przed swoją śmiercią; artystka zmarła w 1977 roku w Budapeszcie.





Po obejrzeniu zbiorów kontynuowałyśmy zwiedzanie; na początek udałyśmy się nad Dunaj, gdzie znajduje się niewielka przystań dla statków wycieczkowych i skąd jest bardzo ładny widok na miasteczko. Po krótkim odpoczynku nad rzeką postanowiłyśmy, że przejdziemy na zachodni kraniec Szentendre a po drodze  spróbujemy obejrzeć wnętrza kościołów, jeżeli jeszcze będą otwarte. Najbliżej była barokowa cerkiew Zwiastowania, wzniesiona w 1752 roku przez serbskich uchodźców, można tam zobaczyć pięknym ikonostas z 1790 roku, zajmujący całą szerokość prezbiterium. Oprócz tego w cerkwi były jeszcze inne obrazy, a także malowidła na ścianach oraz na sklepieniu, niestety te ostatnie tak pociemniałe, że trudno było się zorientować co przedstawiają. Chciałyśmy zwiedzić również cerkiew Belgradzką Serbskiego Kościoła Prawosławnego, jednak mogłyśmy ją obejrzeć tylko z zewnątrz, ponieważ jest otwierana jedynie w weekendy. Cerkiew wzniesiono w II połowie XVIII wieku w stylu barokowym, jest pomalowana na ciemno różowy kolor z kremowymi ornamentami, ma bardzo ładną wieżę oraz wspaniały, kamienny portal. Szentendre jest siedzibą biskupa Serbskiego Kościoła Prawosławnego na Węgrzech a cerkiew w Szentendre pełni rolę katedry, więc jest bardziej okazała, niż pozostałe kościoły prawosławne w mieście. Stoi na niewielkim wzniesieniu a ponieważ otaczają ją dorodne drzewa, to miejsce prezentuje się bardzo urokliwie. Choć nie widziałyśmy wnętrza kościoła nie żałowałyśmy tego spaceru, tym bardziej, że na wzgórzu właśnie kwitły ogromne kasztany, co wyglądało wprost spektakularnie  






Jak się okazało następny kościół, (tym razem katolicki)  jaki miałyśmy w planie, również był zamknięty a do środka można było zajrzeć przez kratę w kruchcie. Jest to najstarszy kościół w mieście, konsekrowany pod wezwaniem św. Andrzeja, od którego wzięło ono swą nazwę. Pierwotna  świątynia została zniszczona przez Tatarów. obecną wzniesiono w XIII stuleciu, dla chorwackiej społeczności wyznania katolickiego, która przybyła tu po inwazji Osmanów na Bałkany. W połowie XVIII wieku poddano ją częściowej przebudowie, dodając jej barokowe elementy, lecz  nie naruszając jej zasadniczej bryły, która pozostała gotycka. 
Kościół stoi w najwyższym punkcie miasta, na ładnym placu otoczonym murkiem, w sąsiedztwie akacjowych drzew, które właśnie kwitły, więc wokoło unosił się ich słodki zapach. Z tego miejsca był piękny widok na niemal całe Szentendre, mogłyśmy popatrzeć z góry na dachy domów a nawet zajrzeć na okoliczne podwórka. Zaskoczyło nas to, że niepostrzeżenie znalazłyśmy się tak wysoko; okazało się, że od strony skąd przyszłyśmy wzgórze miało długie, łagodne podejście a z drugiej stromy stok. Podjęłyśmy decyzję, że nie będziemy szukać innych kościołów a w to miejsce pospacerujemy wąskimi uliczkami o ciekawej, parterowej zabudowie. Przy jednym z domków natknęłyśmy się na "kota stróżującego", podobno był to "zły kot" a nawet "kot gryzący", gdyż człowiek, z którym mieszkał, na furtce umieścił ostrzegawczą tabliczkę z napisem "Harapos cica" co mniej więcej tak się przekłada na polski, jak powyżej. Albo było to podłe oszczerstwo, albo kot się na nas poznał i nie wzbudziłyśmy jego podejrzeń, gdyż ani myślał o ataku i dalej spokojnie odpoczywał na murku w cieniu drzewa.  






Po drodze do centrum widziałyśmy jeszcze kilka uroczych zaułków i uliczek, gdzie nie spotkałyśmy żywego ducha. Było późne popołudnie, więc przyszedł czas, aby pomyśleć o  powrocie do Budapesztu i zakończyć zwiedzanie Szentendre w jakiejś przyjemnej kawiarni. Wybrałyśmy ładny lokal przy deptaku, który prowadzi z dworca na główny plac w mieście, ponieważ kiedy przechodziłyśmy tamtędy rano, zwrócił naszą uwagę swoją oryginalną, stylową witryną. Tym razem bez pospiechu mogłyśmy przyjrzeć się tej malowniczej uliczce z ładnie odnowionymi, niskimi domkami, gdzie niemal połowę przestrzeni zajmowały donice z kwiatami i kawiarniane stoliki pod białymi parasolami. Podobnie jak w całym Szentendre również i tu unosił się kwiatowy zapach, gdyż wzdłuż ulicy rosło kilka  okazałych akacji. Lokal który wybrałyśmy nazywał się "Szamos Marcipán Cukrászda" (co można przetłumaczyć jako "Marcepanowa Cukiernia Szamosa") i stanowił część handlową Muzeum Marcepanu. Wyrób marcepanu od dawna jest w Szentendre lokalną tradycją, ponieważ tutejsze migdały mają nadzwyczajną jakość. Rodzina Szamosów prowadzi swoje przedsiębiorstwo od 1935 roku, ich wyroby cieszą się doskonałą opinią i mają licznych nabywców również w Budapeszcie, gdzie firma także ma własne sklepy. Cukiernia zachwyciła nas swoim pięknym, secesyjnym wystrojem z eleganckimi meblami oraz różowymi ścianami wykończonymi zieloną boazerią. Jednak jej największą ozdobą były panele ścienne z ceramicznych płytek, przedstawiające kwiatowe girlandy, wśród których pyszniły się wspaniałe pawie. W muzeum przy cukierni można obejrzeć różnego rodzaju figurki z marcepanu oraz lukru a także maszyny, jakich się używa do produkcji i zobaczyć na własne oczy jak wygląda cały proces wyrobu tych słodyczy. Szczerze mówiąc, kiedyś przepadałam za marcepanem, jednak z czasem zmienił mój się gust i uważam, że jest za słodki; poza tym nie jestem miłośniczką ciemnej czekolady. Marta jest większą entuzjastką w tym względzie, ale mimo to, zadowoliłyśmy się jedynie obejrzeniem produktów wystawionych w gablotkach. Cukiernia oferuje również lody i szeroką gamę różnego rodzaju słodkości; my postanowiłyśmy spróbować węgierskiego klasyka, czyli tortu Dobosa i porównać go z tym, co pod tą nazwą serwuje się w Polsce. Do tego oczywiście musiała być kawa dla pokrzepienia naszych nadwątlonych sił i kieliszek białego, węgierskiego wina. Jak się okazało, ten zestaw pozwolił nam przebrnąć przez konsumpcję tortu, który okazał się wprost niewiarygodnie słodki. Nie będę się wypierać skłonności do łakomstwa a Marta jest moją nieodrodną córką, jednak obydwie nie znosimy bardzo słodkich wypieków i jeśli robimy w domu ciasto, zawsze dajemy mniejszą ilość cukru niż podaje przepis. W związku z tym, miałyśmy wielki problem, aby dobrnąć do końca naszych niezbyt dużych porcji, na szczęście kawa i wino pomogły nam zneutralizować nadmiar słodyczy.

Tym słodkim a nawet przesłodzonym akcentem, zakończyłyśmy nasz mimo wszystko bardzo udany dzień w Szentendre. Miasteczko jak najbardziej zasługuje na entuzjastyczne opinie co do jego urody, było też warto potrudzić się zaglądaniem do licznych sklepików z rękodziełem, nie wspominając o odwiedzinach w cerkwi i muzeum Margit Kovacs.


Dla porządku dodam jeszcze, że oprócz Muzeum Marcepanu w Szentendre można zobaczyć inne muzea, choćby Muzeum Frenczy, gdzie są wystawione prace czworga członków tej rodziny. Znajdziemy tam obrazy Karola Ferenczy uznanego impresjonisty oraz jego syna Walera ekspresjonisty, rzeźby drugiego syna Beniego a także artystyczne tkaniny córki Noemi. Niestety nie widziałyśmy tych zbiorów, jak i obrazów malarza awangardowego Beli Czobela w muzeum, które znajduje się jego dawnym domu, ani zbiorów sztuki sakralnej przy cerkwi Zwiastowania a także wielu innych, pomniejszych placówek i galerii, których na mapie miasta jest aż czternaście. Poza nimi na obrzeżach nowej części miasta jest jeszcze skansen wsi węgierskiej, odległy od centrum starówki o ok. 4 km. czyli można śmiało powiedzieć, że w Szentendre każdy znajdzie dla siebie coś interesującego. Oczywiście byłoby dobrze zapoznać się z tymi wszystkimi miejscami, jednak jeden dzień był na to stanowczo zbyt krótki a pobieżna wizyta w muzeum czy galerii mija się z celem. My miałyśmy inne priorytety, więc musiałyśmy wybierać, jednak piszę o tym informacyjnie na wypadek, gdyby ktoś z czytelników był zainteresowany podobną wycieczką.









Więcej zdjęć z Szentendre można zobaczyć w albumie>

niedziela, 5 maja 2024

Budapeszt na majówkę, kościół Macieja i inne atrakcje starego miasta.

 

Po obejrzeniu Góry Gellerta i zamku o czym pisałam w poprzednim poście, przeszłyśmy do dalszej części budapeszteńskiej starówki, aby zwiedzić Baszty Rybackie i kościół Macieja, których charakterystyczne białe sylwetki tak pięknie się prezentują na prawym brzegu Dunaju. Jeśli chodzi o baszty, są one raczej świeżej daty, ponieważ wzniesiono je dopiero na przełomie XIX i XX stulecia. Nie naśladują też wcześniejszych budowli, więc nie pełnią funkcji historycznej a raczej czysto dekoracyjną Zostały zaprojektowane przez węgierskiego architekta Frigyesa Schuleka, specjalizującego się w rekonstrukcji obiektów romańskich i średniowiecznych. W istocie niegdyś w tym miejscu znajdował się fragment miejskich murów, którego utrzymanie i obrona w czasie działań wojennych należała do cechu rybaków, jednak z pewnością w owych czasach nie było tam tak wymyślnych i ozdobnych baszt. Koniec XIX wieku lubował się w podobnych budowlach w neogotyckim i neoromańskim stylu, nadających historyczny a raczej historyzujący wygląd miastom, które w trakcie dziejowej zawieruchy zostały pozbawione swych zabytków. Zdarzały się też zabytkowe obiekty w tak złym stanie, że uznano, iż ich rozbiórka i zbudowanie w tym miejscu czegoś od podstaw, jest najlepszym rozwiązaniem. Tak, czy inaczej Baszty Rybackie ze swoim bajkowym wyglądem są ulubionym miejscem turystów, być może dlatego, że zaspokajają naszą ukrytą potrzebę przeniesienia się w krainę dzieciństwa... Jest to miejsce bardzo popularne, gdyż oferuje równie piękny widok na Dunaj i jego obydwa brzegi co zamkowe tarasy a do tego są tu kawiarenki, gdzie można usiąść z lodami, kawą, czy kieliszkiem wina i podziwiać panoramę miasta. U podnóża baszt są szerokie, piękne schody, więc wchodząc na wzgórze od strony Dunaju, możemy w całej pełni zobaczyć ich wymyślne kształty. Jednak mnie najbardziej urzekł zjawiskowy widok największej baszty odbitej w lustrzanych szybach hotelu Hilton, który ukazał się mym oczom, kiedy schodziłam po schodach na plac Świętej Trójcy.




Z Baszt Rybackich poszłyśmy zwiedzić kościół Macieja. jak się o nim najczęściej mówi, choć w istocie jest on kościołem parafialnym pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. To najbardziej charakterystyczny zabytek Budapesztu a jego piękna wieża o koronkowych zdobieniach, budzi powszechny zachwyt. Mam bardzo osobiste wspomnienie z nią związane z czasów mojej pierwszej wycieczki na Węgry, kiedy wraz z grupą koleżanek i kolegów jechaliśmy na tygodniowy pobyt nad Balatonem. Był późny wieczór, gdy wysiedliśmy na dworcu Keleti, gdzie należało zaczekać na autokar, którym mieliśmy pokonać ostatni etap podróży. Oszołomiona długą jazdą pociągiem, rozglądałam się wokoło i wtedy w oddali, na granatowym niebie, zobaczyłam coś niewiarygodnie pięknego, co wyglądało niczym odwrócony kielich kwiatu o misternie powycinanych płatkach w perłowym kolorze. Nie były to czasy, kiedy iluminowano ciekawe budynki, więc ten widok był naprawdę niezwykły. Domyśliłam się, że jest to szczyt wieży tonącej w mroku i nie mogłam oderwać oczu od tego cudnego zjawiska. Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta miałam nadzieję, że po powrocie zobaczę całą wieżę i resztę tej budowli w świetle dnia, gdyż plan był taki, że drodze powrotnej  zatrzymamy się na kilka dni w Budapeszcie. Oczywiście tak się stało i podczas zwiedzania miasta nasz przewodnik Istvan, pokazał mam również Matyas - templom, jak mówił o tej świątyni. Kościół był po niedawno zakończonej restauracji, wydawał mi się niezwykły, bardzo bogato zdobiony a stylem odbiegał od tego, co miałam okazję oglądać w Polsce. Duży minus stanowił fakt, że Istvan mówił do nas w języku rosyjskim, który znałam w najlepszym razie średnio a poza tym zwiedzanie w grupie nigdy nie było moją mocną stroną. Nie zrozumiałam nawet tego, że wygląd kościoła  jest w dużym stopniu wynikiem rekonstrukcji, ponieważ po zakończeniu wojny był on po prostu ruiną. Zresztą nie wykluczone, że przewodnik był oszczędny w informacjach, ponieważ nie chciał poruszać drażliwych tematów. Z pewnością takim był temat rosyjskich zniszczeń, jakie się dokonały w mieście oraz religia, którą w owym czasie na Węgrzech usilnie rugowano z życia społecznego, w dużo większym stopniu niż w Polsce. Podczas następnych pobytów mogłam poszerzyć moją wiedzę na temat kościoła, choć szczerze mówiąc uważam, że jeśli chodzi o promocję zabytków i właściwą informację na ich temat, Węgrzy nadal mają jeszcze dużo do zrobienia. Dopiero podczas mojej podróży z Martą mogłam go obejrzeć jak należy a dzięki internetowi lepiej zapoznać się z jego historią. 




Kościół przechodził niezwykle trudne koleje losu, pierwsza świątynia powstała w XII wieku, lecz już w
XIII stuleciu została zniszczona przez Tatarów. Odbudowana jako kościół koronacyjny, zawsze była pod szczególną opieką węgierskich królów. Wielkie zasługi  miał tu król Maciej Korwin z rodu Hunyadych, który w XV wieku ufundował  charakterystyczną, smukłą wieżę (pierwotna zawaliła się niemal sto lat wcześniej). Król podczas swego panowania nie szczędził pieniędzy na uświetnienie świątyni, gdzie się koronował i dwukrotnie brał ślub, co też było okazją do jej upiększenia. Postać tego monarchy, który bardzo dobrze zapisał się w dziejach swojego narodu, upamiętnia figurka przedstawiająca kruka z pierścieniem w dziobie, siedzącego na jednej z wież, nawiązująca do królewskiego przydomka, pochodzącego od herbu Korwin (czyli kruk). Z pierwotnej bryły świątyni pamiętającej króla Macieja do naszych czasów dotrwał jedynie portal zrekonstruowany z ocalałych fragmentów, częściowo wieża południowa w zachodniej fasadzie i fragmenty oratorium. Kościół ponownie spłonął w czasie wojen z Turkami a podczas 150-letniej okupacji osmańskiej przerobiono go na meczet. Po wypędzeniu Turków odzyskał swe pierwotne przeznaczenie i został przebudowany w stylu barokowym, lecz niebawem znów padł ofiarą pożaru, tym razem od uderzenia pioruna. Podczas panowania Habsburgów nikt z władców nie troszczył się o kościół na rubieżach cesarstwa; zrobił to dopiero Franciszek Józef dzięki wstawiennictwu cesarzowej Elżbiety, kiedy po rozpadzie monarchii Austro -Węgierskiej, jako tytularny król Węgier postanowił włożyć na głowę koronę świętego Stefana. W związku z planowaną uroczystością, zadbano o szybkie przywrócenie budapeszteńskiej świątyni należytej rangi. Podczas prac restauracyjnych nadano jej obecny neogotycki wygląd, przy czym starano się o dokładne odtworzenie tych ocalałych elementów, które z racji zniszczeń nie nadawały się do wykorzystania. Prace prowadzono także po koronacji a ogółem trwały one ponad dwadzieścia lat. W tym czasie kościół po raz kolejny został gruntownie przebudowany pod kierunkiem architekta Frigyesa Schuleka, tego samego, który zaprojektował Baszty Rybackie. Podczas odbudowy cały gmach  pokryto pięknym dachem z kolorowych, ceramicznych szkliwionych płytek oraz dodano mu liczne elementy zdobnicze w neogotyckim stylu. Gotycką wieżę Macieja Korwina także wzmocniono i ozdobiono w tym samym duchu, tworząc spójną całość z resztą świątyni. Wnętrze otrzymało bogatą polichromię, w stylu zbliżonym do zachowanych resztek oryginalnych, gotyckich malowideł. Dwaj malarze, Karoly Lotz i Bertalan Szekely zaprojektowali całość wystroju a w wykonawstwie wspomagali ich rzeźbiarz Ferenc Mikula oraz twórca witraży, Ede Kratzmann. Artyści w swoich pracach połączyli elementy religijne z patriotycznymi, nawiązując do złotego wieku Węgier, w tym do rządów Macieja Korwina i jego ojca Janosa Hunyadyego, pogromcy Turków w bitwie pod Belgradem. W tym czasie na fali rozbudzonych uczuć patriotycznych i wspomnień o dawnej potędze Węgier, przyjęto potoczną nazwę świątyni, która od tej pory jest powszechnie znana jako kościół Macieja (osoby niewtajemniczone w jego historię, czasem mówią też św. Macieja).  
Efekt tej wieloletniej restauracji ostał się jedynie przez czterdzieści lat, ponieważ w czasie II Wojny Światowej w czasie walk o Budapeszt spłonął dach kościoła i zawaliła się część ścian. Podobno Niemcy urządzili w nim kuchnię polową, natomiast po wkroczeniu Armii Czerwonej Rosjanie trzymali tam konie i załatwiali swe potrzeby fizjologiczne. Choć powojenna węgierska rzeczywistość była bardzo trudna dla instytucji kościoła w ogólności, świątynię potraktowano w sposób specjalny, jako zabytek o znaczeniu państwowym. Dzięki temu została zabezpieczona przed dalszym zniszczeniem a następnie w latach 1951-1970 odbudowana i zrekonstruowana.  




Wnętrze kościoła jest ozdobione nadzwyczaj bogato, ściany od dołu do góry pokrywa pełna złoceń polichromia o żywych kolorach; po wojennych zniszczeniach wszystkie malowidła odtworzono w pierwotnym stanie, przywracając im utraconą świetność. Główny ołtarz z figurą Matki Boskiej Królowej Węgier jest neogotycki (wykonano go wg. projektu Schuleka) podobnie jak ołtarz w kaplicy św. Emeryka, gdzie młody książę został przedstawiony w towarzystwie swego ojca św. Stefana i biskupa Gellerta. W kościele na szczególne wyróżnienie zasługuje ołtarz Matki Boskiej Loretańskiej z figurą Czarnej Madonny, datowaną na XVII. Jest to kopia średniowiecznej rzeźby, z którą wiąże się bardzo ciekawy przekaz. Otóż Turcy po zajęciu Budy zniszczyli wszystkie kościoły a jedynym, który ocalał był właśnie kościół koronacyjny, z którego okupanci usunęli wszystko, co mówiło o religii chrześcijańskiej a wnętrze pomalowali na biało. Ocalała jedynie zamurowana kaplica z figurą Matki Boskiej Loretańskiej i tak się stało, że 
w 1686 roku, podczas walk o Budę pomiędzy Turkami i Austriakami, doszło do zdarzenia, które obie walczące strony uznały za cud. Kiedy oblężeni muzułmanie modlili się w kościele przerobionym na meczet, pod wpływem straszliwego wstrząsu wywołanego wybuchem wieży prochowej na zamku, pękła ściana zasłaniająca wejście do kaplicy i oczom zgromadzonych ukazała się ukryta figura Madonny. Wywołało to zrozumiały popłoch wśród Turków, którzy uznali  to za zły omen co zresztą okazało się prawdą, ponieważ w niedługim czasie faktycznie zostali wyrugowani z Węgier. 









Pisząc o wystroju kościoła koniecznie trzeba wspomnieć o  rzeźbie przedstawiającej cesarzową Elżbietę, jako młodą pełną wdzięku kobietę z różą w ręce. Elżbieta, osoba z charakteru i wychowania bardzo liberalna, bez wątpienia była postacią niezwykłą i odbiegała od kanonów przyjętych na pełnym anachronicznych zasad, cesarskim dworze. Jednak to właśnie te cechy spowodowały, że była uwielbiana przez Węgrów, którzy widzieli w niej rzeczniczkę swoich interesów przed twardogłowym i konserwatywnym cesarzem Franciszkiem Józefem.  
Natomiast w kaplicy Świętej Trójcy znajdziemy stylizowany na średniowieczny nagrobek, gdzie w nogach mężczyzny spoczywa lew uosabiający męstwo a u stóp kobiety pies, symbol wierności. Złożono w nim szczątki króla Beli III i jego żony Agnieszki z Antiochii, córki księcia de Chatillon, które znaleziono pięćdziesiąt lat wcześniej podczas prac wykopaliskowych na terenie zniszczonej przez Turków bazyliki w Szekesfehervar. Agnieszka, czasem zwana też Anną, wychowana na bizantyjskim dworze cesarskim, miała wielki wpływ na rozwój kulturalny Węgier a jako matka kilku córek wydanych za europejskich władców, stała się przodkinią wielu królewskich rodów. 



Wychodząc z kościoła warto zwrócić uwagę na piękny portal z płaskorzeźbionym wizerunkiem Matki Boskiej Królowej Węgier adorowanej przez pełne wdzięku anioły, wykonany przez Lajosa Lontay'a. Jak już wspominałam, plac, przy którym stoi kościół Macieja nosi nazwę Świętej Trójcy, od barokowej kolumny morowej wzniesionej w XVIII stuleciu w intencji powstrzymania epidemii dżumy, szerzącej się w Europie na przełomie XVII i XVIII wieku. Po pierwszej fali zachorowań wzniesiono podobną, choć mniejszą  kolumnę, którą usunięto, kiedy zaraza powróciła do Budapesztu. Wtedy na jej miejsce postawiono tę, którą widzimy obecnie, z wizerunkiem św. Trójcy na szczycie. Na szczęście epidemia się skończyła a jako świadectwo tamtych zdarzeń pozostała jedynie kolumna i nazwa placu. Nieopodal kościoła, tuż przy basztach rybackich, jest jeszcze jeden ważny monument. To dzieło rzeźbiarza Alajosa Strobla, konny pomnik  św. Stefana, (Węgrzy nazywają go Szent Istvan) pierwszego koronowanego króla Węgier. Król Stefan żył współcześnie z naszym Bolesławem Chrobrym i nie tyko wsławił się tym, że scalił swe państwo i stworzył w nim sprawną administrację, miał też wielkie zasługi w szerzeniu chrześcijaństwa za co został kanonizowany wraz ze swym synem  Imre (Emerykiem) i biskupem Gellertem. 


Do zachodniej pierzei placu przylega nowoczesny hotel Hilton, zupełnie nieźle wpisujący się z historyczną tkankę miasta, dzięki stylizowanym pilastrom rozbijającym jego lustrzaną fasadę. Hotel wzniesiono na ruinach kościoła dominikanów i klasztoru św. Mikołaja, co ciekawe, nie rozebrano resztek tych budowli, ale zabezpieczono je i wkomponowano w otoczenie oraz bryłę hotelu. Jednym z tych elementów jest średniowieczna kościelna wieża z edykułem, w którym umieszczono posąg przedstawiający króla Macieja Korwina. Choć wygląda  autentycznie, jest jedynie bardzo dobrą kopią rzeźby z wieży bramnej zamku w Budziszynie, który Maciej zajął jako król Czech i polecił odrestaurować. Podobno wizerunek wiernie oddaje rysy twarzy króla; przekaz mówi, że jej twórca specjalnie przyjechał z Budziszyna na Węgry, by wykonać rzeźbę portretową przyszłej głowy posągu władcy, którą później scalono z resztą postaci.
Na budapeszteńskiej starówce jest jeszcze jedna interesująca gotycka wieża, pozostałość kościoła św. Marii Magdaleny. Kościół ten, podobnie jak Matyas-templom był wielokrotnie niszczony i odbudowywany, jednak po uszkodzeniach z czasów II Wojny Światowej został definitywnie rozebrany a jego resztki zachowano jako park ruin. Jeśli komuś nie braknie sił, aby pokonać schody o 170 stopniach,  może wejść na szczyt wieży i popatrzeć na panoramę miasta z wysokości niemal 50 metrów.
Starówka budapeszteńska jest bardzo klimatyczna są tu śliczne brukowane uliczki z zabytkowymi domkami, barokowe pałace i przytulne knajpki,  jednak ja musiałam jeszcze zobaczyć budynek, który skradł mi serce od chwili, kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy. To dawny hotel "Pod Białym Krzyżem" śliczna jednopiętrowa kamienica o rokokowej fasadzie, gdzie w centralnej części o dużych oknach niegdyś był wielki hotelowy salon, w którym wystawiano przedstawienia teatralne. Za harmonijną fasadą o dwóch balkonach kryje się rozbudowana dalsza część z dwoma dziedzińcami. Hotel w swoich najlepszych czasach był na tyle luksusowy, że w 1757 roku zamieszkał w nim Giacomo Casanova, natomiast w roku 1783 gościł nawet samego cesarza Józefa II podczas jego wizyty w Budapeszcie. Po wojnie podobno były w nim jakieś urzędy a przez jakiś czas nawet ekskluzywny nocny klub o nazwie (jakżeby inaczej) "Casanova". Niedawno zrobiono gruntowny remont budynku i podzielono go na niewielkie mieszkania. Fronton kamienicy pozostał bez zmian, podobnie jak niegdyś jest pomalowany na ładny, kremowy kolor z białymi elementami dekoracyjnymi, więc się ucieszyłam, że mogę pokazać Marcie moje ulubione miejsce w pełnej krasie. Ten sentymentalny akcent był tego dnia ostatnim etapem naszej wędrówki po mieście, która zaczęła się przy moście Małgorzaty i przy nim skończyła, jednak przed nami były następne dwa dni budapeszteńskiej majówki, więc ciąg dalszy nastąpi i będzie jeszcze jeden post o mieście. Jednak przedtem napiszę o Szentendre, prześlicznej malutkiej miejscowości słynącej ze wspaniałego rękodzieła, leżącej niedaleko od Budapesztu. Tam spędziłyśmy drugi dzień naszej majówki a to co widziałyśmy pokazało nam Węgry z zupełnie innej perspektywy.


Jeśli ktoś jeszcze nie widział albumu ze zdjęciami Budy, zapraszam tutaj>