czwartek, 3 listopada 2016

Mediolan. Siedząc na ulicy.

Niech nikogo nie zmyli ten tytuł, bowiem tym razem nie mam  zamiaru pisać o osobach, które w siedząc na ulicy proszą o datek i w ten sposób gromadzą środki na życie. W czasie moich wędrówek wielokrotnie widziałam ludzi siedzących na murkach, krawężnikach albo po prostu na ulicznym chodniku, odpoczywających, czekających na coś lub na kogoś.



Podczas letnich miesięcy włoski upał zmusza do szukania chwili odpoczynku i dania ulgi zmęczonym nogom, natomiast miasta, przynajmniej te, które odwiedziłam (a zwłaszcza Mediolan) nie rozpieszczają przechodniów nadmiarem ławek. Ludzie siadają więc gdzie popadnie, przy czym siadanie na poziomie gruntu nie jest wyłącznie przywilejem młodości. Równie często widzi się w tej pozycji osoby dojrzałe, a czasem nawet w dość zaawansowanym wieku. 
Zawsze zwracało to moją uwagę, nie tyle jako dowód  luzu w stylu bycia, raczej dawało mi do myślenia na temat ich niezłej kondycji fizycznej. Jak zapewne każdy wie, na poziome gruntu łatwo się siada, lecz o wiele trudniej jest wstać... Jednak zaledwie raz widziałam, aby ktoś zwracał się o pomoc w tej sytuacji, większość osób wstawała o własnych silach. Miejsc, gdzie można usiąść na chwilę jest mnóstwo, jak już wspomniałam wielkim powodzeniem cieszą się wszelkiego rodzaju murki, krawężniki i schody oraz kamienne parapety witryn wystawowych.

Na Placu San Babila w Mediolanie znajduje się dość dziwna fontanna, przypominająca swym kształtem metalową babkę wielkanocną. Ponieważ często jest wyłączona, u jej podnóża przysiadają zmęczeni ludzie. Również w galerii na tyłach Duomo siada się wprost na ulicy, żeby odpocząć lub poplotkować. Tak samo ma się sprawa na schodach przed katedrą, gdzie dodatkowo można się poczuć niczym w amfiteatrze. Jak widać na zdjęciach, wprost na ulicy zgodnie siedzą nastolatki, urzędnicy, którzy mają przerwę na lunch oraz panie, które zapewne wyszły na zakupy. Nieopodal Duomo, w galerii Pasarella spotyka się młodzież uprawiająca break - dance (pisałam o nich w jednym z moich pierwszych wpisów > "Taniec").




Ten chłopiec ze zdjęcia powyżej zapewne czeka, aż pojawi się reszta "towarzystwa". To prawdziwy czyścioszek, który usiadł na małej macie, żeby nie pobrudzić swoich pięknych, białych spodni. Mediolan to miasto multietniczne, więc jak widać poniżej, na "wspólnym gruncie" w przenośni i dosłownie, spotykają się tu przedstawiciele różnych nacji. Zdjęcia, które tu pokazałam stanowią (jak to się potocznie mówi) pejzaż miejski, więc nikt nie powinien mieć pretensji, jeśli przypadkowo na nich się znalazł. Niestety, nie ma tu najciekawszych zdjęć, które zrobiłam pojedynczym osobom, nie zdającym sobie sprawy z tego, że są fotografowane.

Na jednym z nich, które zrobiłam w Como jest młody tata, siedzący na ulicy z małym synkiem i czytający mu jakąś książeczkę. Pan o wyglądzie współcześnie ubranego Wikinga ma na sobie podkoszulek, krótkie spodnie i skautowski kapelusz. Choć siedzą przy wejściu na dworcowy peron, zdawać by się mogło, że czują się tam równie swojsko i dobrze jak w pięknym ogrodzie, na łące za domem albo na piaszczystej plaży. Ujęło mnie ich doskonałe porozumienie i niesamowita intymność, jakiej nie sposób było nie zauważyć. To był magiczny moment, kiedy ich tam zobaczyłam i wyszło z tego fajne zdjęcie. Od czasu, kiedy je zrobiłam minęło kilkanaście lat, dziś ten chłopaczek jest dorosłym człowiekiem a jego tata być może myśli o wnukach? Nie wykluczone, że czasem obaj wspominają wakacje w Como, lecz czy jeszcze pamiętają tę chwilę wspólnego zaczytania, która nadal żyje na fotografii, o której nawet nie wiedzą, że powstała? 

Takich zdjęć mam więcej, jednak ustawa o ochronie wizerunku mówi, że lepiej będzie jeśli je zachowam dla siebie, dlatego też musicie mi uwierzyć na słowo. W końcu to internet sprawił, że świat stał się globalną wioską, więc wolę nie ryzykować!
 



                                                                                       


poniedziałek, 31 października 2016

Na Święto Zmarłych - śmierć to tylko słowo...



Śmierć to tylko słowo, 

ja nie umarłam,
wciąż jestem z wami
tuż tuż w pokoju obok...
Życie jest wieczne
nie zerwała się nić,
która nas łączyła, 
więc dlaczego mielibyście mnie zapomnieć?
Czy tylko dlatego,
że jestem poza zasięgiem waszych oczu?
Nie odeszłam daleko, jestem na drugim końcu naszej wspólnej drogi... 

Ktoś, kto czytał mego posta o Monte Lema, być może pamięta historię pewnej pani, pensjonariuszki domu opieki, gdzie pracowałam, która nie chciała się pogodzić z chorobą oraz upływem czasu i mimo swej niepełnosprawności, przy pomocy męża nadal robiła wycieczki w góry. Niestety, przyszedł dzień, kiedy wyruszyła w swą ostatnią podróż bez powrotu... Jej mąż dał mi na pamiątkę zdjęcie zmarłej z tym pięknym wierszem na odwrocie; w oryginale jest on po włosku, więc przetłumaczyłam go najlepiej, jak umiałam. 

środa, 26 października 2016

Lombardia. Val Ravella i Corni di Canzo

W poprzednim poście pisałam, że Canzo jest ślicznym i klimatycznym miasteczkiem; jego najbliższa okolica to piękne, choć niezbyt wysokie góry, przedzielone zalesioną doliną, od przepływającego przez nią potoku zwaną Val Ravella. W zasadzie nie mam pojęcia dlaczego piszę o tym dopiero teraz, choć wiążą się z nią jedne z moich pierwszych wspomnień o wycieczkach w Prealpy, jakie tam zrobiłam, gdy przez kilka miesięcy mieszkałam w pobliskim Caslino d'Erba. Wówczas w wolnym czasie często chodziłam pieszo po okolicy, trafiłam też do Canzo i Gajum. Polubiłam to miasteczko i często tam wracałam, nawet kiedy zamieszkałam w nieco bardziej oddalonym Limbiate, skąd do Canzo miałam godzinę jazdy pociągiem. Pewnego razu odwiedziła mnie moja przyjaciółka Renata, mieszkająca na równinie nieopodal Monzy; bardzo chciałam żeby odetchnęła czystym, górskim powietrzem i zobaczyła moje ulubione miejsca, więc wspólnie wybrałyśmy się do Canzo a następnie  poszłyśmy na długi spacer leśną mulatierą, wiodącą z Fonte di Gajum do schroniska Terz'Alpe.


Oczarowane urodą okolicy usiadłyśmy na pniach ściętych drzew leżących nieopodal obudowanego źródła, gapiąc się niczym dwie sroki na zielone stoki gór, które wtedy nie miały dla mnie żadnych nazw, były po prostu kilkoma anonimowymi wzniesieniami. Musiały minąć niemal dwa lata do chwili, kiedy zawarłam z nimi bliższą znajomość i mogłam je nazwać po imieniu: Monte Rai, Cornizzolo, Prasanto, Corni di Canzo...Co do tych ostatnich, nie było trudno dokonać ich identyfikacji; dwie skały przypominające kształtem rogi byka, (corni) można zobaczyć z wielu miejsc w obrębie Triangolo Lariano, jak również podczas wycieczek statkiem po jeziorze Como. W zasadzie skały są trzy zachodnia, centralna i wschodnia, jednak ta ostatnia z daleka jest bardzo mało widoczna, dlatego właśnie dwie pierwsze  nadają górze tę charakterystyczną sylwetkę. Podczas tamtego spaceru chyba połknęłam górskiego bakcyla, bo na dobre zaczęłam myśleć o tym, że chciałabym pójść dalej i wyżej, dotrzeć na szczyt, z którego mogłabym popatrzeć na otaczający mnie świat...

Co prawda, od początku mojego pobytu w tych stronach chodziłam na spacery w niższe partie gór, jednak to mnie nie zadowalało; w tamtej chwili, kiedy miałam je na wyciągniecie ręki, pragnienie wejścia na szczyt stało się moją idee fixe i w głębi ducha wiedziałam już, że nie spocznę, aż przybierze ono realny kształt. Ktoś mógłby zapytać, co stało na przeszkodzie realizacji  tego zamierzenia i dlaczego wydawało mi się to takie trudne? Pierwszym powodem była moja niedostateczna znajomość regionu, włoskich realiów oraz języka. Oczywiście, nieźle sobie radziłam w wielu sprawach dnia codziennego, jednak daleko mi było do tego, aby czuć się pewnie i swobodnie w każdej nowej dla mnie sytuacji, tym bardziej, że w zasadzie nie miałam tam żadnego towarzystwa, na które mogłabym liczyć podczas takiej wycieczki. Brakowało mi też odwagi, żeby wypuszczać się na samotne wędrówki, w bądź co bądź obcym kraju, tym bardziej, że nawet w naszych polskich górach byłam zaledwie kilka razy i zawsze z inną osobą o większym doświadczeniu w tej mierze.

Dopiero kiedy znalazłam zatrudnienie innej placówce moja sytuacja w tym względzie zmieniła się diametralnie. Ponieważ w nowym miejscu pracy spotkałam kilka osób nieźle zorientowanych w tym temacie, więc mogłam porozmawiać z kolegami, którzy chętnie odpowiadali na moje pytania i dzielili się swoimi doświadczeniami. Żałowałam jedynie, że jeden z najlepiej poinformowanych mówił nie tyle po włosku, co lokalnym dialektem a do tego niezbyt wyraźnie, więc choć zmuszałam mój umysł do niesamowitego wysiłku próbując analizować na bieżąco jego wypowiedzi, niewiele z nich rozumiałam, co mnie straszliwie stresowało. Na szczęście inny kolega, rodowity Włoch obecny przy takiej rozmowie, powiedział mi na ucho, że czuje się równie niedoinformowany; to bardzo poprawiło mi humor i od tej chwili przestałam się czuć jak kompletna ignorantka. Miałam też to szczęście, że dogadałam się z jedną z koleżanek, która także miała ochotę na podobną wycieczkę; jedyną przeszkodą był grafik dyżurów, gdyż trudno nam było zsynchronizować nasze dni wolne od pracy. W ten sposób minęło kilka tygodni, aż pod koniec maja nadszedł ów upragniony dzień i wraz z Graziellą wsiadłam do pociągu jadącego w stronę Canzo. Pomaszerowałyśmy znaną mi  drogą do Fonte di Gajum i dalej, wzdłuż potoku Ravella a następnie w stronę Terz'Alpe i Corni di Canzo. Szlak  na szczyt nie jest trudny a ścieżka wygodna, więc mimo wysokości ponad 1000 m n.p.m. chodzą tam nawet rodziny z małymi dziećmi.

Spotkałyśmy jedną z nich, była to para Francuzów z trójką maluchów, dwoje starszych, wyglądających na jakieś cztery i sześć lat maszerowało na własnych nogach a najmłodsze, mające chyba około roku, ojciec niósł w nosidle na plecach. Szli bardzo wolno ale widać było, że mają w tym względzie praktykę i z pewnością nie jest to ich pierwsza wyprawa tego rodzaju. Szczerze mówiąc, nieco im zazdrościłam, ponieważ dla osoby, która  tak jak ja całe życie mieszkała na nizinie, wspinanie się było dość trudne; miałam problem ze znalezieniem właściwego rytmu i wyregulowaniem oddechu, co powodowało, że szybko się męczyłam. Jednak mimo to dotarłyśmy na szczyt a widok, jaki się przed nami roztoczył, był naprawdę wart każdej fatygi! Poniżej miałyśmy zalesione północno - wschodnie zbocze góry, dalej leżała błękitna tafla jeziora Lecco a poza nią  Alpy Bergamskie z Grigną i Grignettą na pierwszym planie.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam ile miałam szczęścia, że podczas tej pierwszej wycieczki okolica pokazała mi się całej krasie a nie opatulona zasłoną wilgotnego powietrza, jak to miało miejsce wiele razy podczas moich następnych wypraw w góry. Tamtego dnia pogoda była wspaniała, powietrze przejrzyste a po niebie płynęły piękne, białe cumulusy. Niestety, był to czas, kiedy nawet nie myślałam o robieniu zdjęć, również Graziella nie wzięła ze sobą aparatu fotograficznego, więc ten widok pozostał jedynie odbitką w archiwum mojej pamięci...(Zdjęcie zamieszczone powyżej w przybliżeniu przedstawia panoramę, jaką wtedy oglądałyśmy, jednak zostało zrobione rok później, nieopodal Ghisallo).  Poprzestałyśmy na przechadzce w pobliżu skalnych rogów wyrastających ze szczytu wzniesienia, bo choć można na nie wejść dzięki systemowi poręczy i łańcuchów, potrzebne jest do tego doświadczenie we wspinaczce oraz odpowiedni sprzęt a my nie dysponowałyśmy ani jednym ani drugim. Podczas drogi powrotnej, niebacznie zeszłam na chwilę ze ścieżki a po kilku krokach na moje nieszczęście natknęłam się na okazałego węża, pełzającego w trawie.

Wąż chyba też nie był zadowolony ze spotkania, ponieważ oboje uciekaliśmy z tego miejsca równie szybko, z tą różnicą, że on nie wrzeszczał ze strachu, jak to było w moim przypadku. Nie miałam czasu, aby mu się przyjrzeć, prawdopodobnie był po prostu nieszkodliwym zaskrońcem, jednak dla mnie to nie miało znaczenia, gdyż wydał mi się gadem co najmniej na miarę tego, który w herbie Sforzów pożera Saracena. To był jedyny niemiły moment tej wycieczki, na szczęście niebawem dotarłyśmy do schroniska Terz'Alpe, gdzie zanim ruszyłyśmy w drogę powrotną do Canzo, mogłyśmy wzmocnić nadwątlone siły filiżanką espresso. Obydwie byłyśmy zadowolone z tej wyprawy a nawet umówiłyśmy się na następną. Tym razem celem naszej wycieczki miała być góra Capanna Mara, leżąca nieopodal Erby, co zresztą doszło do skutku kilka tygodni później. Na Corni di Canzo już nie wróciłam, ale kilkakrotnie odwiedzałam różne szlaki w obrębie Val Ravella, gdyż w moich oczach była ona skończenie piękna i nie znajdowałam w niej nic, co by mnie raziło. Choć jest to miejsce bardzo popularne i uczęszczane, w dni powszednie spotyka się tam jedynie pojedyncze osoby. Przy takich okazjach większość ludzi przystaje na chwilę, aby się pozdrowić i zamienić kila słów na temat pogody czy szlaku; inni ograniczają się jedynie do krótkiego "salve" okraszonego uśmiechem.

Nie ma w tym nic wymuszonego, jest to raczej spontaniczny odruch wędrowców, których łączy ta sama pasja. Bardzo szybko przyswoiłam sobie ten obyczaj i muszę powiedzieć, że był to jeden z powodów, dla których w lombardzkich górach czułam się dobrze i bezpiecznie, nawet wtedy, gdy zaczęłam chodzić w pojedynkę. Zresztą podobnie rzecz się miała w niewielkich miasteczkach i wioskach na pogórzu; idąc za przykładem miejscowych, kiedy w wąskiej uliczce spotykałam kogoś oko w oko, zamiast przejść obojętnie wymieniałam z nim kilka słów pozdrowienia co czasem zamieniało się w pogawędkę. To zawsze procentowało - nie tylko natychmiastową poprawą nastroju; często przy tej okazji dowiadywałam się istotnych szczegółów o okolicy, albo otrzymywałam różne użyteczne rady. Włosi są narodem gościnnym i z sercem na dłoni (przynajmniej ja ich tak postrzegałam) być może czasem jest to nieco powierzchowne, jednak w przelotnych, niezobowiązujących kontaktach bardzo miłe. Ale wróćmy do Val Ravella - jest to nie tylko miejsce bardzo piękne, oprócz tego ma ono do zaoferowania wiele walorów poznawczych a osobom wierzącym daje okazję do wzruszeń natury religijnej. Reasumując, jest w stanie zapewnić wędrowcowi zarówno coś dla ciała, serca, ducha i umysłu. Pisałam już o aspekcie turystycznym, w następnych akapitach spróbuję opisać pozostałe walory, począwszy od poznawczego.

Otóż ta okolica jest bardzo ciekawa pod względem geologicznym i można tu znaleźć wiele interesujących mezozoicznych formacji skalnych pochodzenia morskiego, zawierających przeróżne skamieniałości, miedzy innymi liczne odciski dwuskorupowego mięczaka Conchodon. Lodowce, które się przemieszczały przez te tereny, pozostawiły liczne głazy narzutowe i depozyty morenowe. To spowodowało, że dzięki staraniom lokalnej społeczności w dolinie stworzono Sentiero Geologico, czyli geologiczną ścieżkę dydaktyczną. Dzięki temu, idąc wyznaczonym szlakiem, można zobaczyć min. ogromy zielonkawy serpentyn, pstrokate granity i gnejsy. Przy poszczególnych głazach umieszczono tablice ze szczegółowymi a jednocześnie bardzo przystępnie podanymi informacjami. Poza tym w Gajum, gdzie ścieżka ma swój początek, jest jej dokładny opis wraz z oznaczeniami poszczególnych elementów, jakie można zobaczyć podczas wędrówki, natomiast w  zabytkowym domostwie zwanym Prim'Alpe (lub Alpe Grasso) znajduje się centrum edukacji ekologicznej, więc Canzo i jego ścieżka jest obowiązkowym celem licznych, szkolnych wycieczek.

Sentiero dzieli się na dwie części, pierwsza kończy się nieopodal kaplicy San Miro, natomiast druga wiedzie dalej w góry, obok schroniska Terz'Alpe na wysokość ponad 1100 m, gdzie znajduje się Sasso Malascarpa, skała, która swoim wyglądem przypomina mur wzniesiony z gigantycznych głazów. Przejście całej ścieżki trwa 3- 4 godziny, więc jest to wycieczka na cały dzień. Ja niestety nie dotarłam do jej krańca, za to podczas moich wypraw na okoliczne szczyty kilkakrotnie przemierzałam różne jej etapy, więc przy okazji mogłam poszerzyć moją wiedzę w zakresie geologii i zaczęłam innym okiem patrzeć na otaczającą mnie przyrodę. Słyszałam też, że podobno Leonardo da Vinci malując swoją "Madonnę wśród skał" jako tło obrazu wykorzystał pejzaż Monte Cornizzolo, nie mam pojęcia, jakie miejsce konkretnie, jednak trudno się dziwić temu wyborowi, zważywszy na urodę okolicy. Leonardo, w czasach gdy mieszkał w Mediolanie dużo podróżował po Lombardii, więc nie wykluczone, że był także i w tych stronach...

Moim ulubionym punktem była Marmitta dei Giganti, czyli głęboka jama o żwirowym dnie, wypełniona krystalicznie czystą wodą o turkusowo -niebieskim kolorze. Podobne twory geologiczne nie są rzadkością na terenie Alp, gdzie czasami nazywane są też studniami diabła. Powstawały one, gdy woda spływająca z topniejących lodowców wprawiała kamienie i piasek ruch, te zaś obracając się drążyły zagłębienie w miękkiej skale. Większość z nich ma średnicę około metra i podobną głębokość, choć zdarzają się też dużo większe, mające od czterech do pięciu metrów średnicy, a głębokość nawet do sześciu. Marmitta w Val Ravella należy do tych mniejszych, ale mimo to, robi wrażenie dzięki czystości i barwie wody. Sentiero Geologico nosi imię Giorgio Achermanna, który był jej pomysłodawcą. Mimo, iż urodził się w Szwajcarii, został Włochem z wyboru, ożenił się z Włoszką i zamieszkał w niedalekiej  Erbie, gdzie zmarł w 1995 roku.

Giorgio Achermann pracował jako dziennikarz a zamiłowania był ekologiem, dzięki  niemu na terenie Brianzy 
powstała organizacja Gruppo Naturalistico della Brianza, prężna organizacja, składająca się z ludzi działających na rzecz środowiska naturalnego. Achermann dobrze się zasłużył swojej przybranej ojczyźnie w zakresie ochrony środowiska, niestrudzenie pracując na rzecz podniesienia świadomości społecznej w dziedzinie ekologii. Muszę powiedzieć, iż bardzo mi zaimponował swymi działaniami, tym bardziej, że zaciekle (choć niestety nieskutecznie) walczył z projektem wzniesienia wieży przekaźnikowej na Monte Rai straszydła, o którym pisałam w poprzednim poście. Podczas moich krótszych i dłuższych spacerów na terenie Val Ravella, miałam okazję wędrować zarówno ścieżką w dolinie prowadzącą wzdłuż potoku, jak i wyżej położoną mulatierą, wiodącą przez las.

Ta mulatiera zaczyna się w Gajum a kończy na wysokości 800 m n.p.m. przy Terz'Alpe. Bardzo lubiłam chodzić tym szlakiem ponieważ po drodze mijałam pięknie położone Prim'Alpe ( lub Alpe Grasso) później dochodziłam do miejsca, gdzie można zobaczyć ruiny Second' Alpe (inaczej zwane Alpe Betulli lub Alpe del Sole, ze względu na wyjątkowo korzystne położenie na nasłonecznionym stoku ) domostwa, które ma swoją fascynującą historię, o czym napiszę nieco dalej, w związku z duchowym aspektem wędrówki w obrębie doliny. Tuż obok mijałam kapliczkę poświęconą San Miro a nieopodal jeszcze jedną, malutką i dość skromną. Ta mniejsza ma swoją ciekawą historię - otóż wznieśli ją członkowie grupy Rovers Scout z Medy, którzy umieścili w niej wizerunek San Girolamo  i napis wyryty na marmurowej tabliczce, który głosi:

Wysoko ponad ziemią my Rovers Scout wznieśliśmy tę kapliczkę ku czci naszego patrona San Girolamo oraz dla upamiętnienia naszego brata Felice. Klan Rovers Scout z Medy 16.10.1949

Zadumałam się nad tą tabliczką i nad tym, kim byli ci chłopcy z niedalekiej, lecz leżącej na równinie Medy, złączeni braterską przysięgą skautów i kim był Felice? Dlaczego odszedł tak wcześnie? Rovers Scout, czyli starsi skauci, zwani we Włoszech Wędrowcami, mieli zwykle od 17 do 21 lat, co z pewnością nie jest wiekiem do umierania... Czy zmarł z powodu choroby, może zginął na froncie a może w jakimś tragicznym wypadku? Jednak najbardziej wzruszyło mnie to, że kapliczka była odnowiona i bardzo zadbana. Stały tam kwiaty oraz znicze, również jej otoczenie było uporządkowane, więc widać było, iż są osoby, które nadal pamiętają o tym miejscu i poświęcają mu swój czas...***

Podczas moich górskich wypraw niejednokrotnie zdarzało mi się, że przystawałam zachwycona i z trudem mi przychodziło rozstanie z jakimś fragmentem pejzażu. Natomiast w obrębie Val Ravella podobało mi się wszystko; idąc mulatierą wiodącą do Terz'Alpe mogłam do woli popatrzeć z góry na tę piękną, zalesioną dolinę, gdzie na wprost miałam Monte Prasanto, Monte Rai i Monte Cornizzolo.

W poprzednim poście pisałam, że ze zbocza tej ostatniej wyrasta ogromna skała zwana Ceppo d'Angua; kiedy przechodziłam nieopodal, wręcz przytłaczała mnie swoim ogromem, jednak nie budziło to we mnie uczucia lęku, raczej wielki podziw dla tego tworu przyrody. Jej nazwa nawiązuje do legend o fantastycznych, wodnych istotach, zwanych "angue" lub "aguane"  i zapewne ma związek z przepływającym u jej stóp potokiem Ravella. Równie podobał mi się nasłoneczniony las na przeciwległym zboczu, ciągnący się wokół mulatiery; jest tam dużo drzew iglastych, więc ziemię zawsze pokrywa gruba warstwa brązowych szpilek, można tam też znaleźć wielkie, sosnowe szyszki, niejednokrotnie mające długość przekraczającą trzydzieści centymetrów. Mulatiera kończy się przy Terz'Alpe, gdzie wędrowiec musi dokonać wyboru: może iść dalej, w wyższe partie gór, albo zawrócić i wejść na tę część ścieżki geologicznej, która zmierza do Fonte di Gajum i San Miro. Po przejściu na drugą stronę potoku znajdziemy się w miejscu, skąd jeden szlak prowadzi w dół do Canzo a drugi w górę, do sanktuarium.

Ten drugi wariant  (jak to pisałam na wstępie) ma aspekt duchowy, gdyż jest związany z człowiekiem, który w tym miejscu spędził większą część swego życia a po śmierci został uznany za świętego. Nazywał się on Miro Paredi i przyszedł na świat w domostwie dziś znanym jako Second' Alpe (dlatego też wzniesiono tam kaplicę jego imienia, o której wspominałam powyżej). Jak pisałam, do naszych czasów z tych zabudowań pozostały jedynie ruiny; na szczęście w porę zostały zabezpieczone i oczyszczone z zarastającej je roślinności; zadbano także o ustawienie tablic poglądowych, dzięki czemu możemy zobaczyć z jakich pomieszczeń składało się obejście i jakie pełniło funkcje. Legenda mówi, że małżonkowie Paredi mieli około sześćdziesiątki, kiedy ich dziecko przyszło na świat, nic więc dziwnego, że uznano to za cud co znalazło odbicie w imieniu, jakie mu nadano. Nie ma zgody jeśli chodzi o rok jego urodzenia, jedne źródła podają 1306, zaś inne 1336 r. Tak, czy inaczej, Miro już jako dziecko został oddany pod opiekę bogobojnego pustelnika a kiedy dorósł, poszedł w jego ślady. Majątek odziedziczony po rodzicach oddał ubogim a sam wiódł życie eremity w grocie po drugiej stronie strumienia, leżącej niemal na wprost jego rodzinnego domu. San Miro poprzez swe modły kilkakrotnie miał sprawić, że po okresach posuchy spadały deszcze, co ratowało ludzi przed utratą plonów i śmiercią głodową.

Z tego powodu jest on nazywany "Santo della pioggia" czyli "Świętym od deszczu". Przypisuje mu się  modlitwę, którą w 1975 roku powtórzył papież Paweł VI, kiedy to długotrwała susza  trapiła wiele rejonów na całym świecie. San Miro pod koniec życia powędrował do Onno, skąd w cudowny sposób przeprawił się na drugi brzeg jeziora. Ponieważ nie miał pieniędzy, przewoźnik nie chciał go zabrać na swoją łódź; wtedy pielgrzym miał rzucić na wodę swój płaszcz, na którym pokonał wodne odmęty. (Jest tu zadziwiająca zbieżność z tym, czego miał dokonać San Giulio, o którym pisałam tutaj.) Następnie kontynuował swą wędrówkę po wschodnim brzegu jeziora, aż dotarł do Sorico, miejscowości leżącej na jego północnym krańcu, gdzie niebawem zmarł. W połowie XVII wieku nieopodal groty gdzie spędził większą część swego życia, wzniesiono małe sanktuarium i domek, dający schronienie braciom zakonnym sprawującym tam posługę kapłańską.  Z biegiem czasu cały obiekt uległ częściowej destrukcji, mimo to dotrwał do czasów, kiedy znaleźli się ludzie, którzy w 1994 roku podjęli prace renowacyjne, co upamiętniono wyryciem ich imion na niewielkim kamieniu wmurowanym w północną ścianę kościoła. Również dom mieszkalny wyremontowano, dzięki czemu dziś służy on pielgrzymom oraz osobom szukającym miejsca odosobnienia, gdzie można oddać się rozmyślaniom i modlitwie. Wysoko, w skalnej ścianie na wprost kościółka, znajduje się ciasna i ciemna jama z figurką Madonny; to wejście do groty, gdzie mieszkał San Miro.

Poniżej jest obudowane źródło, o którym wieść gminna głosi, że trysnęło ze skały dzięki modlitwie świętego a jego woda ma moc uzdrawiania niektórych chorób. Po prawej stronie sanktuarium, na zboczu Monte Cornizzolo, leżą wielkie, obłe głazy a pomiędzy nimi sączy się strużka wody zmierzająca do potoku Ravella. Zaczęłam się po nich wspinać niczym po monumentalnych schodach a kiedy znalazłam się na zboczu powyżej kościoła, znów zachwycił mnie widok, jaki roztaczał się z tego miejsca. Głazy stawały się coraz większe a droga coraz trudniejsza, więc dalsze wspinanie się po nieoznaczonym szlaku nie miało sensu. Zeszłam w dół i ruszyłam w stronę Canzo; po drodze minęłam jeszcze jedną kapliczkę poświęconą San Miro, tym razem wzniesioną na skale wyrastającej nieopodal drogi. Przez jakiś czas szłam wzdłuż strumienia, w jego łożysku płynęło niewiele wody, więc wielu wędrowców, którzy przechodzili tą drogą przede mną, układało jeden na drugim płaskie kamienie, ustawiając niewielkie kopczyki, które Włosi nazywają "ometti". Podobny zwyczaj może się komuś wydawać śmieszny i bezużyteczny, jednak od czasów, kiedy wniosłam mój pierwszy kamień na szczyt Monte Mottarone i dołożyłam go do do tych, które położyli inni, będący tam przede mną, ja również nigdy nie omieszkałam ustawiać podobnych kopczyków, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że padną ofiarą pierwszej niepogody.

Nie wykluczone, że ta czynność może się wydać bezsensowna, jednak dla mnie zawsze była wyrazem łączności, zarówno z miejscem, w jakim się znalazłam, jak i podobnymi do mnie przechodniami. Być może, u jej podstaw leży chęć zostawienia po sobie śladu na przebytej drodze, podobna do tej, która innych ludzi skłania do rycia napisów na drzewach lub ścianach, jednak zdecydowanie bardziej subtelna i pozbawiona elementu destrukcji a do tego dająca przyrodzie szansę na przywrócenie pierwotnego porządku. Jak zwykle podczas moich wycieczek w te strony, idąc wzdłuż potoku Ravella dotarłam do Gajum, gdzie zatrzymałam się na krótki odpoczynek. Lubiłam siadywać pod rozłożystymi drzewami nieopodal źródła, by słuchać szumu potoku płynącego w głębokim jarze. Kiedy zmęczona, lecz szczęśliwa wracałam do Canzo i zagłębiałam się w jego urocze zaułki, po wielokroć przystawałam, żeby jeszcze raz popatrzeć na piękny widok gór dominujących nad miasteczkiem jaki zostawiałam za sobą i na zawsze utrwalić go w mojej pamięci...

***
Tu pragnę zamieścić dopisek - dziś, 21 sierpnia 2023 roku, zupełnie przypadkowo trafiłam w internecie  na długą listę włoskich skautów, którzy odeszli z tego świata. Postanowiłam ją przejrzeć w nadziei, że znajdę na niej jakąś wzmiankę o Felice. 

Mój trud został nagrodzony, dowiedziałam się, że zmarły skaut nosił nazwisko Frigerio, dość popularne w Lombardii a przyczyną jego zgonu było utonięcie. Rzeczą, która mnie uderzyła, były dane na temat śmierci innych osób z listy, gdyż przy wielu nazwiskach były dość szczegółowe informacje - i tak kilka osób zginęło w różnego rodzaju wypadkach, podczas zamachów bombowych i trzęsień ziemi. Inni umarli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych, było też kilku takich, którzy zostali misjonarzami w Kongo, gdzie zostali zabici przez rebeliantów. Ciekawostką jest też to, że na tej liście jest kilka polskich nazwisk. 


Więcej zdjęć z Val Ravella można zobaczyć w albumie >https://photos.google.com/album/AF1QipNyKGkMBgteinEDZBDJ9g3jNhK0rkVbejoaoW1S

sobota, 8 października 2016

Lombardia. Wycieczka na Monte Cornizzolo.


Jednym z najdawniejszych wspomnień, jakie kojarzą mi się pejzażem Brianzy, jest widok Monte Cornizzolo, niezbyt wysokiego wzniesienia, leżącego na południowym skraju Triangolo Lariano.        
Jechałam wówczas pociągiem relacji Mediolan - Canzo-Asso, gdzie w małej miejscowości u podnóża Prealp, miałam podjąć moją pierwszą pracę na terenie Lombardii. Wtedy też zobaczyłam tę okolicę, która na przeciąg długich dziesięciu lat stała się moim miejscem do życia i w pewnym sensie moją małą, tymczasową ojczyzną. Jednak ta odległa przyszłość była jeszcze zakryta przed moimi oczami, za to patrząc przez okno pociągu, mogłam bez umiaru chłonąć obcy mi pejzaż i z zainteresowaniem spoglądać na tablice z nazwami kolejnych stacji.


Dziwiło mnie to, że niejednokrotnie były one dwuczłonowe, dopiero po pewnym czasie dowiedziałam się, że są to po prostu nazwy sąsiadujących ze sobą miejscowości, czasami położonych po dwóch stronach torów i na pierwszy rzut oka tworzących jeden organizm. Podróż trwała dość długo, pociąg zatrzymywał się często a kolejne miasteczka nie porażały urodą. Dopiero kiedy minęliśmy Seveso, okolica nabrała charakteru i wdzięku. Zabudowa, dotychczas ciągnąca się niemal nieprzerwanie i jedynie od czasu do czasu nieco rzednąca, stała się bardziej zwarta a granice miejscowości bardziej wyraźne. Za oknem coraz częściej ukazywały się zielone połacie pól i łąk, co pozwalało mojemu spojrzeniu biec dalej; dzięki temu mogłam dostrzec rozległe przestrzenie Brianzy i łańcuch gór zamykających horyzont.


Kiedy pociąg pokonywał odcinek drogi pomiędzy Arosio i Inverigo, po raz pierwszy ujrzałam charakterystyczną sylwetkę Mone Cornizzolo z rozpłatanym zboczem, gdzie pośród lasów porastających jej stoki, widać było wnętrze góry zbudowane z biało - różowego granitu. Ponieważ ten granit był poprzecinany poprzecznymi liniami zieleni z daleka wyglądało to niczym ogromy tort, z którego odkrojono solidny kawałek. Zorientowałam się, że był to teren kamieniołomu, gdzie warstwami wydobywano materiał, tworząc stopnie w ścianie wyrobiska. Gdy na stałe zamieszkałam w Lombardii, po pewnym czasie przywykłam do tego widoku, który mimo to, zawsze mnie frapował i niezmiennie kojarzył się z tortem. W przyszłości krążąc po okolicy, miałam okazję zobaczyć również zachodnią grań góry, wznoszącą się łagodnym łukiem w stronę szczytu. Mogłam wtedy dostrzec ścieżkę biegnącą po trawiastym zboczu, znajdującym się ponad linią lasu, leżącego u jej podnóża.


Tu muszę podzielić się fascynacją podobnymi widokami, które nieodmiennie sprawiały, że ogarniała mnie nieprzeparta chęć pójścia takim szlakiem; temu uczuciu zawsze towarzyszyła myśl, że wraz z kolejnymi pokonanymi metrami będzie mi dane zobaczyć wciąż więcej i więcej, że otworzą się przede mną pejzaże i przestrzenie, jakie jedynie przeczuwałam stojąc na dole... To pragnienie było motorem moich wypraw, pozwoliło mi zwalczyć początkowy lęk przed samotnymi wędrówkami i poprawić moją kondycję fizyczną. Dzięki temu pokonałam wiele moich ograniczeń, zyskałam wiarę w siebie i własne siły a także wewnętrzne przekonanie, iż jedynie ode mnie zależy, jakie wyzwania podejmę i czy wyjdę z nich zwycięsko. Dziesięć lat spędzonych w Lombardii było dla mnie okazją do wielu pięknych wycieczek, jednak zawsze miałam więcej planów, niż czasu dla ich realizacji, więc głównym problemem było dla mnie nie "gdzie", ale "kiedy" i "jak". Pytanie o to kiedy, miało też jeszcze jeden aspekt  - pogodowy. Pomijając dni, kiedy padało albo zanosiło się na burzę więc o wędrówce w góry nie mogło być mowy, trzeba było też zwrócić uwagę na afę, czyli obezwładniający upał połączony z wilgotnym powietrzem, gdyż powoduje to niebezpieczną dla zdrowia duchotę i również nie sprzyja podobnym wyprawom, zwłaszcza jeśli w planie mamy robienie zdjęć. 




Na Monte Cornizzolo wybierałam się długo, ponieważ mając ją niemal w zasięgu ręki sądziłam, że kiedyś, kiedy nie będę mała czasu, czy ochoty na odleglejszą wyprawę, przyjdzie i na nią kolej, dlatego ten pomysł wciąż odkładałam na później. Dopiero podczas ostatniego włoskiego lata zdecydowałam, że teraz albo nigdy. Mój pobyt nieuchronnie zbliżał się do końca a ja wciąż miałam w pamięci wspaniały widok, kiedy to poprzedniego roku zobaczyłam ją podczas lotu  samolotem, w sąsiedztwie masywu Corni di Canzo, gdzie wiele lat wcześniej po raz pierwszy miałam okazję podziwiać piękno Prealp. Lato tamtego roku nie rozpieszczało pogodą, także dzień, jaki przeznaczyłam na tę wycieczkę nie zapowiadał się dobrze, ranek był mglisty i słońce ledwie prześwitywało przez mleczne zasłony wilgoci. Mimo wszystko, miałam jednak nadzieję, że w ciągu dnia widoczność się poprawi, chociaż doświadczenie mi podpowiadało, że to jest to raczej nadzieja złudna.


Kiedy dotarłam pociągiem do Erby, welon mgły nadal spowijał wszystko wokoło. Ponieważ nie chciałam zmieniać planu, nie bacząc na to, odważnie wsiadłam do autobusu jadącego do Eupilio, wioski leżącej u podnóża Monte Cornizzolo, na wysokości 383 m n.p.m.

Góra ta ma wysokość 1241 metrów, więc przewyższenie, jakie miałam do pokonania, wynosiło ponad 800 m, wiedziałam też, że od szczytu dzieli mnie mniej więcej siedem kilometrów i że prawdopodobnie przynajmniej na tyle samo muszę szacować drogę powrotną (miałam zamiar wracać innym szlakiem). Szybko znalazłam się na obrzeżach Eupilio, gdzie zatrzymałam się nieopodal małego kościółka. Najpierw zobaczyłam tam coś, co wyglądało na polowy ołtarz i chyba nim było w istocie a tuż obok, na ścianie niewielkiego, wiejskiego budynku, znalazłam pamiątkową tablicę ze zdjęciami dwóch mężczyzn. Napis, jaki na niej umieszczono, mówił o dwóch partyzantach, rozstrzelanych w tym miejscu przez nazistów. Ta wojenna historia wzbudziła moje zainteresowanie, więc po powrocie do domu przeszukałam internet i znalazłam na ten temat kilka informacji, z których wynikało, że pamięć tych poległych nadal jest otoczona szacunkiem miejscowej społeczności i przywoływana podczas lokalnych uroczystości patriotycznych, zaś w miejscu ich śmierci ludzie spotykają się celem wspólnej modlitwy (do tego służył ten polowy ołtarz).
Po wyjściu poza granice miasteczka, ruszyłam przed siebie asfaltową drogą prowadzącą w pobliże szczytu, gdzie znajduje się schronisko SEC "Marisa Consigliere"  a także teren działania lokalnego Aeroklubu, prowadzącego szkółkę lotniarską. W weekendy można tu spotykać również wielu rowerzystów, którzy na tej trasie skutecznie szlifują kondycję, ponieważ z racji sporego nachylenia i wielu ostrych zakrętów uchodzi ona za jedną z trudniejszych, jednak w dzień powszedni jest tu naprawdę spokojnie i wręcz bezludnie.


Asfaltowa droga prowadziła mnie  przez las, aż w pewnym momencie doszłam do na pozór opuszczonych zabudowań, gdzie napotkałam stado kóz. Bardzo lubię obserwować kozy, gdyż są to sympatyczne stworzenia, skłonne do różnych figlarnych zachowań. Także i tym razem miałam okazję popatrzeć na kózki, które naśladując koty wdrapały się na wielką stertę drewna, gdzie wylegiwały się w malowniczych pozach. Drugie kozie stado napotkałam, kiedy z drogi jezdnej zboczyłam na leśną ścieżkę. Szczerze mówiąc, nieco się wystraszyłam, gdyż zwierzaki  niczym szalone pędziły przez zarośla, robiąc przy tym sporo hałasu. Ponieważ były poza zasięgiem mojego wzroku, obawiałam się, że mogą to być dziki lub wataha bezpańskich psów, więc ścierpła mi skóra na myśl o takim niebezpiecznym spotkaniu.


Kiedy ujrzałam kozy, humor od razu mi się poprawił; tym bardziej, że zwierzęta  nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi i spokojnie zajęły się skubaniem trawy na niewielkiej polance. Po chwilowym postoju przewodnik stada zameczał rozkazująco i wszystkie jak jeden mąż rzuciły się galopem w krzaki. Poza kozami i ptakami po drodze na szczyt nie napotkałam żadnego żywego stworzenia, szczęśliwie ominęło mnie także nieprzyjemne spotkanie z gzami, które na Monte Cornizzolo podobno potrafią  mocno dać się we znaki, do tego stopnia, że ta góra ma z ich powodu złą sławę. Pod tym względem miałam fart, za to pogoda kompletnie mnie zawiodła, wilgotnemu powietrzu daleko było do przejrzystości, sylwetki okolicznych gór były mocno rozmyte a dalsze szczyty leżące po drugiej stronie Jeziora Lecco, zaledwie majaczyły w głębi. Cała okolica parowała w ogromnym upale, więc również widok Brianzy z jej  uroczymi jeziorami Annone i Pusiano z pewnością wiele tracił z powodu niesprzyjającej aury.


Choć oczekiwałam czegoś innego, musiałam się z tym pogodzić, bo gdybym chciała czekać na lepsze warunki, ta wyprawa (oraz wiele innych) być może nigdy nie doszłaby do skutku. Jak już niejednokrotnie wspominałam, podczas upalnego lata dobra widoczność w Lombardii to rzadkość a ja,  mając w miesiącu jedynie kilka wolnych dni, musiałam się kontentować tym, co przyniosła pogoda albo zostać w domu, na  co oczywiście nie miałam najmniejszej ochoty. Oprócz słabej widoczności spotkała mnie jeszcze inna, niezbyt miła niespodzianka; otóż miałam zamiar wejść na szczyt górską ścieżką widoczną z dołu na zachodnim zboczu i sądziłam, że bez trudu znajdę miejsce, w którym się ona zaczyna, więc nie przyłożyłam się należycie do czytania opisu szlaku w internecie. Początkowo wędrowałam po asfaltowej drodze prowadzącej do schroniska; tym sposobem wyszłam poza linię lasu, aż znalazłam się na wysokości, gdzie zaczynają się górskie pastwiska i znalazłam tam punkt orientacyjny, jakim jest wielki, ponad stuletni buk.


Tu gdzieś powinna zaczynać się owa ścieżka tak dobre widoczna z dołu, zastanawiałam się, czy powinnam jej szukać w prawo, czy też w lewo od drzewa, lecz ani rusz nie mogłam sobie tego przypomnieć, więc na chybił trafił poszłam w prawo. Niestety, była to zła decyzja, gdyż wejścia na ścieżkę nie znalazłam. Zrobiłam już spory kawałek drogi po asfalcie, kiedy za kolejną serpentyną ujrzałam w oddali szczyt góry nieco po lewej stronie, co niezbicie świadczyło o tym, iż pomyliłam drogę. W tej sytuacji mogłam wrócić w pobliże starego buka i na  nowo rozpocząć poszukiwania albo pokornie maszerować dalej w stronę schroniska. Uważam, że chodzenie w góry asfaltową drogą to coś, co kompletnie mija się z celem, ale w tym wypadku poddałam się ze względu na stratę czasu, jaka mi groziła, gdybym znowu zaczęła błądzić po zboczu, tym bardziej, że musiałam myśleć o znacznie dłuższej drodze powrotnej. Byłam z tego powodu zła na siebie niczym osa i w tym momencie nawet jadowite gzy nie miałyby przy mnie żadnych szans. Mimo wszystko, poszłam dalej przed siebie i w niedługim czasie dotarłam w pobliże schroniska wzniesionego przez SEC (Societa Escursionisti Civatesi). Przez chwilę pokręciłam się po okolicy, obejrzałam niewielką kapliczkę oraz zabytkowy kamienny krzyż leżący nieopodal, miałam też okazję popatrzeć z góry na romański kompleks świątynny San Pietro al Monte, gdzie byłam rok wcześniej, o czym pisałam tutaj.


Teraz pozostało mi jedynie wejść na wierzchołek góry, co też uczyniłam, tym razem idąc po dobrze  ubitej gruntowej  ścieżce. Okazało się, że na tej wysokości słońce świeci dość ostro, lecz za to o wiele łatwiej się oddycha, gdyż opary wilgoci pozostały poniżej. Na szczycie wzniesiono duży, metalowy krzyż, będący także odgromnikiem, posadowiony na okazałym, cementowym cokole, na którym umieszczono pamiątkową tablicę. Pod tym symbolem kultu zastałam stadko złożone z kilku owiec; przez chwilę obserwowałam je z zaciekawieniem z powodu ich dość zaskakującego zachowania.
Otóż trzy owieczki chyba próbowały szukać odrobiny schronienia przed upałem, więc jedna z nich stanęła w cieniu postumentu a dwie inne schowały głowy pod jej brzuchem. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, ale byłam pełna uznania dla sprytu tych zwierząt.


Ze szczytu mogłam popatrzeć na zachodnie zbocze, gdzie zobaczyłam stuletni buk i  ścieżkę, której początku nie mogłam znaleźć oraz okoliczne góry: Capanna Mara, długi grzbiet pasma Monte Bolettone ciągnący się aż do Como, Monte Barzaghino, Monte Scioscia i kilka pomniejszych pagórków. Daleko w dole widziałam miasteczko Canzo, gdzie miałam zamiar zakończyć moją wędrówkę a nieopodal Corni di Canzo; za nimi w gęstych oparach wilgoci, zaledwie mogłam się domyślać zarysów obu Grigni. Na zachodzie dostrzegłam białą nitkę drogi prowadzącej na Monte Rai, gdzie na szczycie ustawiono potężną wieżę antenową. Monte Rai to ciekawe miejsce, na jej zboczu znajdują się formacje skalne, które chętnie bym zobaczyła, nie mówiąc o panoramie okolicy, jaka się stamtąd roztacza, więc przez chwilę rozważałam zmianę planu.


Jednak po chwili zastanowienia  zrezygnowałam tego z pomysłu; co prawda z Monte Rai także można dojść do Canzo, ale moja i tak długa droga powrotna wydłużyłaby się jeszcze bardziej a poza tym mam ogromną awersję do wszelkich anten oraz przekaźników; źle się czuję  w ich pobliżu i z reguły unikam, jak przysłowiowego ognia. Na ścieżkę do Canzo trafiłam bez trudu, więc ochoczo ruszyłam w dół, aż doszłam do ogromnej skały wyrastającej ze zbocza, zwanej Ceppo dell'Angua. Ponieważ wcześniej kilkakrotnie byłam w dolinie u podnóża Monte Cornizzolo, nie raz miałam okazję podziwiać tę fascynującą  formację przypominającą głowę cukru. Tym razem, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu mogłam popatrzeć na nią z drugiej strony i po raz kolejny zadziwiła mnie jej wielkość; choć byłam dość blisko, rosnące na niej drzewa wydawały się maleńkie, niczym krzaczki.


Cale północne zbocze Monte Cornizzolo jest porośnięte mieszanym lasem z przewagą drzew liściastych, więc szło mi się bardzo przyjemnie, chociaż stroma i kamienista ścieżka wymagała ciągłej uwagi. O tym, że było naprawdę niebezpiecznie przekonałam się, kiedy mój wierny kijek kilkakrotnie uchronił mnie przed przyspieszonym zjazdem na tylnej części ciała. Niebawem doszłam do koryta malowniczego strumienia Ravella, gdzie latem ciurka niezbyt szeroka strużka wody, lecz jego szerokość i wygładzone kamienie w łożysku, świadczą o tym, że kiedy zacznie padać deszcz, ta strużka zamieni się w wielokrotnie szerszą, rwąca rzekę. Przeszłam przez strumień po prowizorycznej przeprawie ułożonej z dużych, płaskich kamieni i wyszłam na ładną, brukowaną drogę, będącą częścią geologicznej ścieżki dydaktycznej. Ta zaprowadziła mnie do miejsca zwanego Fonte di Gajum, gdzie oprócz polany ze stołami i ławami piknikowymi oraz restauracji z zapleczem hotelowym, znajduje się źródło, od którego to miejsce wzięło swą nazwę.


Ponieważ miałam zamiar w miarę szybko dotrzeć na dworzec w Canzo, po krótkim odpoczynku i napełnieniu butelki źródlaną wodą ruszyłam w dalszą drogę. Canzo-Asso jest dobrze skomunikowane z Mediolanem, jeździ tu lokalny pociąg, który zatrzymuje się w Boviso - Masciago, skąd do domu, gdzie mieszkałam, miałam pięć minut drogi. Canzo, choć ma niezbyt wielu mieszkańców, jest dość rozległe; to śliczne, malownicze miasteczko, pełne zieleni z licznymi, ładnymi willami i domkami ukrytymi w zadbanych ogrodach. Oprócz tego, posiada bardzo ładne centrum historyczne z wieloma domami liczącymi sobie ponad sto lat. Te domostwa w większości przeszły gruntowną restrukturyzację, więc ich mieszkańcy mogą korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, jednak z przyjemnością zauważyłam, że w bramach prowadzących na podwórka pozostawiono zabytkowe, drewniane odrzwia. Bardzo lubiłam Canzo, bywałam tam dość często i szczerze mówiąc, nieco zazdrościłam jego mieszkańcom. Swego czasu, nawet zastanawiałam się, czy nie podjąć pracy w tamtejszym RSA, czyli domu opieki dla osób starszych i przewlekle chorych.


Powstrzymała mnie świadomość tego, że po ciepłych miesiącach nadchodzą jesienno - zimowe szarugi i krótkie dni, kiedy sytuacja zmienia się radykalnie i życie w takim miejscu staje się dość monotonne a z Canzo do większych miejscowości jest dość daleko. Jednak tym razem mogłam się cieszyć latem i jego urokami, co prawda zrobiłam wiele kilometrów, ale byłam bardzo zadowolona z tej wycieczki. Miałam satysfakcję, że wreszcie doprowadziłam do skutku dawno powzięty zamysł i choć pomyliłam drogę, to po raz kolejny mogłam popatrzeć ze szczytu na okolicę a do tego porównać dwa odmienne światy, czyli południowe i północne zbocze góry. 

Pomiędzy Monte Cornizzolo, Monte Rai i masywem Corni di Canzo rozciąga się przepiękna  dolina Val Ravella, warta tego, aby jej poświęcić odrębną notatkę, dlatego też niebawem jeszcze raz wrócimy w te strony. 

Więcej zdjęć z tej wycieczki można obejrzeć w albumie>