Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monte Sasso di Ferro. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monte Sasso di Ferro. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 kwietnia 2013

Lombardia. Laveno-Mombello i Sasso di Ferro.



Jeśli  chcemy wyruszyć komunikacją publiczną z okolic Mediolanu na lombardzki brzeg Lago Maggiore, mamy do wyboru dwie linie kolejowe. Pierwsza to Ferrovie dello Stato, czyli pociąg jadący ze Stazione Centrale i zmierzający w stronę Szwajcarii, drugą opcją są lokalne Ferrovie "TreNord" obsługujące większość małych miejscowości w północnej części regionu, wyjeżdżające z dworca Milano Cadorna. Obydwa pociągi zawiozą nas do Laveno- Mombello, niewielkiej, lecz bardzo malowniczej miejscowości. 




Pierwsza linia ma swój dworzec nieco na uboczu miasteczka, natomiast pociąg lokalny zatrzymuje się nieopodal centrum, praktycznie nad samym brzegiem jeziora. Tu się kończą perony a umieszczone na ich krańcu zapory sprawiają wrażenie, iż ustawiono je po to, by cały skład wraz z podróżnymi nie zażył przypadkowej kąpieli... Osobiście preferowałam jadący dłużej pociąg lokalny, dający możliwość oglądania pejzażu i malowniczych miejscowości na trasie. Kiedy po raz pierwszy wybrałam się nad Lago Maggiore, po wyjeździe z Varese mój wzrok najpierw przyciągnął wspaniały widok masywu Monte Campo dei Fiori, który mogłam oglądać za oknami pociągu po prawej stronie; później, tuż przed Laveno, wyłoniła się potężna, prawie pionowa ściana Sasso di Ferro, porośnięta liściastym lasem oraz nieco niższe, zielone pagórki u jej stóp. Gdy pociąg się zatrzymał i wyszłam na peron, pomiędzy kwitnącymi oleandrami zobaczyłam wielką, błękitną przestrzeń z gładką połacią jeziora, zamkniętą wysokimi górami widocznymi na horyzoncie. Pomimo ciepłej, wiosennej pogody ich szczyty nadal okrywał śnieg, więc odcinały się wyraźnie na tle błękitnego nieba. Tuż obok dworca zobaczyłam nieduży port z pomostem dla jachtów i żaglówek oraz okazały ruchomy trap, gdzie przybija prom kursujący pomiędzy przeciwległymi brzegami jeziora.




Później byłam tam jeszcze wiele razy i przekonałam się, że podobnie jak to było w przypadku Jeziora Como, również Lago Maggiore pokazało mi się wtedy ze swojej najlepszej strony. Taka piękna pogoda z kryształowo przejrzystym powietrzem w Lombardii nie jest regułą i często ogromna ilość wilgoci ogranicza widoczność do minimum. Co prawda daje to bardzo interesujące efekty wizualne bo promienie słońca wydobywają z oparów kontury gór, jednak te uroki można docenić raczej przy kolejnych wizytach, gdy już wiemy co się kryje za tymi mglistymi zasłonami. Będąc w okolicy po raz pierwszy chciałoby się zobaczyć coś więcej i nacieszyć oczy nieznanym miejscem, więc miałam dużo szczęścia, że trafiłam na odpowiednią aurę. W Laveno  byłam jeszcze wiele razy, gdyż stąd wyruszałam na dalsze wędrówki po okolicy. Jedna wycieczek budzących moje najmilsze wspomnienia to ta, której celem był punkt widokowy nieopodal szczytu Sasso di Ferro. Można tam wejść pieszo, wybierając jedną ze ścieżek a latem w sezonie turystycznym wjechać wyciągiem kubełkowym. Szczerze mówiąc, nigdzie poza Laveno nie widziałam podobnego urządzenia, gdzie zamiast zwyczajowych siedzisk są transportery przypominające wysokie wiadro otwierane z boku, do którego należy szybko wskoczyć, gdyż wyciąg funkcjonuje metodą non-stop.




Przy wsiadaniu można liczyć na pomocne ramię personelu, który dba o bezpieczeństwo podróżnych. Obsługa chętnie pomaga mniej sprawnym osobom a poza tym każdemu bez wyjątku  fachowo zatrzaskuje blokadę drzwiczek. Jak zwykle w takich wypadkach, wjazd na górę jest atrakcją sam w sobie, więc ja również postanowiłam skorzystać z tego udogodnienia i muszę przyznać, że widok  jest  po prostu fantastyczny. Stojąc w  takim "kubełku" ma się możliwość oglądania całej okolicy, co naprawdę jest niezapomnianym przeżyciem.  Wyciąg tego typu posiada tę wyższość nad wyciągiem krzesełkowym, że mamy tu swego rodzaju "dwa w jednym". Ponieważ możemy się dowolnie obracać, patrzeć przed - i za siebie,  podczas jednego przejazdu podziwiamy widoki, które z wyciągu krzesełkowego oglądamy jedynie podczas jazdy tam i z powrotem. Kolejka linowa również nie zapewnia podobnych wrażeń, gdyż nie tylko porusza się na większej wysokości, do tego fakt, że jesteśmy zamknięci w ciasnym pudle z możliwością patrzenia przez szybę nie daje poczucia bezpośredniego kontaktu z naturą. Tym razem niemal na wyciągnięcie ręki miałam rozległe korony drzew a poniżej mogłam podziwiać śliczne kępki dziko rosnących żółtych żonkili.
Kolejka zatrzymuje się na wysokości 1000 m n.p.m. nieco poniżej właściwego szczytu, na skalnym występie, który nosi nazwę Poggio Sant' Elsa. W budynku stacyjki oprócz maszynowni kolejki jest piękny, obszerny taras widokowy a także hotel oraz restauracja (również z dużym tarasem) i sklep z pamiątkami.




Kiedy się tam wybrałam, był początek kwietnia i właśnie zaczynała się wiosna. W Lombardii jest to przepiękny czas a jeśli pogoda dopisze, można nie tylko skorzystać z pierwszych promieni słońca, które niejednokrotnie podnosi temperaturę do 20 ( i więcej) stopni, ale także z przejrzystego powietrza, dzięki czemu nasz wzrok biegnie daleko, daleko...A jest wtedy co podziwiać, gdyż góry właśnie pokrywają się świeżą zielenią, zaś niebo i wody jeziora nabierają głębokiej, szafirowo - kobaltowej barwy. Część drzew liściastych jest już okryta delikatnymi listeczkami podczas kiedy inne dopiero pokazują swoje nabrzmiałe, kosmate pączki. W ogrodach na dole kwitną gardenie, magnolie, azalie i glicynie, lecz góry także oferują naszym oczom to, co mają najpiękniejszego -  śliczne kwiaty tarniny o delikatnym zapachu, kępki narcyzów, krokusów i alpejskich fiołków. Włoski kwiecień naprawdę zasługuje na swoją nazwę a przebudzona przyroda robi wszystko, żeby kolorami i zapachami wynagrodzić nam miesiące zimowej szarości. Jednak chyba największe wrażenie wywołuje kontrast zieleni gór, błękitu jeziora oraz nieba z ośnieżonymi szczytami gór.




Wiosenne noce nadal są chłodne, więc na wysokości powyżej 1200 metrów śnieg utrzymuje się dość długo a to sprawia, że ostre, wiosenne światło pięknie wydobywa wszystkie kontury i modeluje załamania terenu. Szczególne mnie zafascynował widok kopulastego wierzchołka Monte Rosa, rozłożystego czterotysięcznika, który bardzo lubiłam obserwować od chwili, kiedy niespodziewanie zobaczyłam go podczas jazdy pociągiem do Mediolanu. Ta ogromna góra, mimo iż dość odległa, przy dobrej pogodzie jest nieźle widoczna w okolicy Como i Varese. Tym razem miałam ją jak na dłoni, widoczną po drugiej stronie jeziora, wyraźnie dominującą nad pozostałymi szczytami. Równie wspaniale prezentowała się cała reszta okolicy, z kobaltowym jeziorem w dole, zamknięta od wschodu masywem Monte Lema, ze szmaragdową Monte Campo dei Fiori oddzielającą lombardzką równinę od przedalpejskich wzniesień. Długo mogłabym podziwiać widok z tarasu, jednak przyszedł czas aby ruszyć w drogę, gdyż chciałam wejść na właściwy szczyt góry a następnie zejść na dół, do Laveno. Po drodze minęłam chłopaka krzątającego się przy paralotni, miałam nawet ochotę poczekać, aż wystartuje, gdyż nigdy nie widziałam tego momentu na żywo. Niestety, nie zanosiło się na to, że ów start nastąpi w miarę szybko więc udałam się w dalszą drogę. Wygodna ścieżka wśród drzew poprowadziła mnie zakosami po zboczu wprost do portu, gdzie cumowało mnóstwo żaglówek o nagich masztach, cierpliwie czekających, aż ich właściciele znowu ruszą w rejs...

Wzdłuż brzegu jeziora wiedzie bulwar z zadbanymi kwietnikami, gdzie można odpocząć na jednej z licznych ławek. Tu, na małym cyplu umieszczono bardzo ładną grupę rzeźb, przedstawiających wołu i osiołka oraz św. Franciszka, który prezentuje zwierzętom Dzieciątko Jezus. Bardzo lubiłam ten pomnik, zawsze mnie wzruszało jego ekologiczne przesłanie, dlatego oniemiałam, kiedy podczas jednej z kolejnych wizyt zobaczyłam, że otoczono go pancernymi szybami! Zapytałam jakiegoś przechodnia o przyczynę tego stanu rzeczy i usłyszałam, iż wiele osób wdrapywało się na grzbiety zwierzaków aby zrobić sobie zdjęcie. Działo się tak, choć obok umieszczono tablicę z napisem nawołującym do zaniechania podobnych zachowań. Z tego powodu, żeby zapobiec dewastacji rzeźby, posunięto się do tak drastycznego środka i umieszczono ją w szklanej klatce...W tym momencie miałam ochotę zawołać niczym Cyceron " O tempora, o mores!" Ci, co myślą podobnie, pewnie chętnie by się przyłączyli, lecz dla myślących inaczej są one jedynie wołaniem na puszczy....Z tym monumentem jest związana bardzo ciekawa historia, gdyż wzniesiono go aby upamiętnić XV Kongres Konstruktorów Bożonarodzeniowych Szopek, który odbył się właśnie w Laveno-Mombello. Miasteczko w tym stowarzyszeniu cieszy się znaczną sławą, ponieważ ma jedyną na świecie podwodną szopkę. Jej figury (naturalnej wielkości) są umieszczone na dnie jeziora, na wprost centralnego placu. Co roku w Wigilię odbywa się uroczysta procesja, uczestnicy przenoszą figurkę Dzieciątka Jezus z pobliskiego kościoła na brzeg, gdzie przejmują ją płetwonurkowie, aby następnie umieścić ją w podwodnym żłóbku. Pomysłodawcami i wykonawcami tej niezwykłej szopki byli  płetwonurkowie z grupy "Amici del Presepio" którzy po raz pierwszy zrealizowali ten niezwykły pomysł w 1979 roku. Niestety, osobiście nigdy nie widziałam owej procesji, gdyż  zwykle w okresie przedświątecznym intensywnie pracowałam albo wyjeżdżałam do Polski, żeby spędzić święta z moimi bliskimi. Jednak znając zamiłowanie Włochów do spektakularnych uroczystości nie wątpię, że jest ona imponująca w każdym calu!

Więcej zdjęć z Laveno Mombello i Sasso di Ferro jest pod linkiem>