Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 kwietnia 2015

Mediolan, znaki szczególne. Część III - Castello Sforzesco.



W poprzednich postach pisałam o mediolańskiej katedrze i Dworcu Centralnym, dwóch miejscach na mapie Mediolanu, które były dla mnie swoistymi punktami odniesienia. Jak wspominałam, moje uczucia z nimi związane były raczej mieszane - zarówno ze względu na ich walory architektoniczne, jak i skojarzenia, które we mnie wywoływały. Natomiast z Castello Sforzesco nigdy nie miałam podobnych problemów; od pierwszej chwili polubiłam to miejsce bez zastrzeżeń i ta sympatia trwała niezmiennie, aż do czasu, kiedy definitywnie pożegnałam lombardzką ziemię. Dobrze pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy pojechałam do Mediolanu, aby bliżej zapoznać się z tym miastem. Miałam wtedy do dyspozycji mapkę, na której były zaznaczone ważniejsze zabytki. Wynikało z niej, że zamek Sforzów znajduje się niedaleko końcowej stacji kolei TreNord, zwanej Stazione Cadorna, gdzie zatrzymują się podmiejskie pociągi. Patrząc na ową mapkę nie spodziewałam się, że odległość od dworca jest aż tak niewielka; byłam bardzo zaskoczona, kiedy skręciłam w najbliższą ulicę i praktycznie tuż przed sobą zobaczyłam sylwetkę zamku. Z bliska robi naprawdę kolosalne wrażenie swoimi wysokimi murami i potężnymi wieżami a nad całością góruje wieża bramna, zwana zegarową albo del Filarete, od przydomka architekta, który ją stworzył (właściwie stworzył jej pierwowzór, który uległ destrukcji a wersja obecna jest zrekonstruowana). Wieża przyciąga wzrok nie tylko z racji wysokości, ale także ze względu na swoją bardzo ciekawą i wysmakowaną architekturę.


Spacerując w okolicy Duomo mogłam ją oglądać w perspektywie via Dante, którą zwykle zmierzałam do centrum, kiedy przyjeżdżałam do Mediolanu. Uwielbiałam ten widok, jej majestatyczna bryła ze swoimi czterema kondygnacjami zdawała się niemal unosić w powietrzu;  to wrażenie było szczególnie wyraźne, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi a powietrze nabierało różowo- liliowej barwy. Wieża Filareta, mimo swojego ogromu nawet  widziana z bliska, zachwyca lekkością i strzelistością, tym bardziej, że w narożnikach zamku posadowiły się jej dwie siostrzyce swego czasu służące za więzienie, ciężkie i przysadziste, zbudowane na planie okręgu. Mediolański zamek wzniesiono z cegły i zalicza się on do największych w Europie. Budowę rozpoczęto za czasów Viscontich w połowie XIV wieku, natomiast zakończenie prac przypada dopiero na koniec XV, czyli czas, kiedy w Lombardii panowali książęta z rodu Sforzów. Zresztą na przestrzeni wieków zmieniał on swój wygląd w sposób zasadniczy, zgodnie z zasadami sztuki inżynierskiej i militarnej, jaka panowała w danej epoce. Castello Sforzesco w czasach swojej świetności było nie tylko strukturą obronną ale również siedzibą władcy i jego  dworu, co miało oczywisty wpływ na jego konstrukcję i wygląd.

O funkcji obronnej świadczy Rochetta, gdzie w razie niebezpieczeństwa mógł się schronić panujący ze swymi najbliższymi, będąca najbardziej umocnioną częścią zamku, posiadającą własny wewnętrzny dziedziniec oraz masywna wieża obronna zwana też wieżą Bony (swe powstanie zawdzięcza Bonie di Savoia, babce ze strony ojca naszej królowej Bony). Oprócz Rochetty i ogromnego dziedzińca o przeznaczeniu militarnym, na terenie zamku można zobaczyć tzw. Corte Ducale, część reprezentacyjną, gdzie w komnatach przyległych do znacznie mniejszego dziedzińca rezydował książę, wraz ze swoim dworem. Za czasów Ludovica zwanego il Moro, do tego dworu zaliczał się również Leonardo da Vinci, który pracował dla księcia przede wszystkim jako inżynier, w wolnych chwilach parający się również malarstwem. Do dziś możemy oglądać jedną z sal pokrytą freskami o motywach roślinnych które wyszły spod pędzla Leonarda. Wtedy też powstała słynna "Dama z łasiczką"(pisałam o niej  TUTAJ) zaś w jednym z zamkowych muzeów można zobaczyć księgę ze szkicami i rysunkami, odręcznie pisaną przez tego artystę, zwaną Codice Trivulziano. Jak wspominałam, zamek przechodził burzliwe koleje losu, początkowo modernizowany i rozbudowywany, z biegiem czasu stracił na znaczeniu a w XVIII wieku podupadł do tego stopnia, że za czasów Napoleona noszono się z myślą o jego zburzeniu i wzniesieniu na tym terenie innej budowli w stylu epoki. Jednak do realizacji tego pomysłu nigdy nie doszło, choć podobne zakusy miały miejsce ponownie pod koniec wieku XIX, gdy w okolicy zamku powstało prestiżowe Foro Bonaparte z ogromnymi kamienicami zwanymi palazzi a działki budowlane w tej okolicy znacznie zyskały na wartości.


Wtedy w obronie historycznego i kulturalnego dziedzictwa miasta stanął Luca Beltrami, wspaniały człowiek, architekt i historyk sztuki, do tego będący osobą wpływową z racji piastowania funkcji parlamentarzysty i senatora. Dzięki niemu nie tylko zarzucono pomysł zrównania zamku z ziemią, ale także podjęto niemały trud jego odbudowy i restauracji, gdyż upływ czasu odcisnął na swe piętno. Między innymi, w  XVI wieku skutkiem wybuchu uległa zniszczeniu wieża Filareta, którą dzięki Beltramiemu odbudowano w poprzedniej postaci na podstawie rysunków i innej dokumentacji o potwierdzonej autentyczności. Luca Beltrami był wyznawcą zasady, że prace restauracyjne powinno się prowadzić zgodnie z duchem epoki w jakiej powstawała budowla, bez romantycznych "wariacji na temat". Dzięki niemu zamek odzyskał dawną świetność, nie stając się przy tym jeszcze jednym koszmarnym zlepkiem stylów a elementy dodane, jak płaskorzeźba przedstawiająca króla Umberta I, sensownie wpisują się w całość. Drugi etap prac restauracyjnych podjęto już w trakcie mojego pobytu we Włoszech, w latach 2000, więc bywając tam oswoiłam się z widokiem rusztowań i pracujących na nich ludzi. Jednak efekt końcowy chyba jest wart tych niedogodności, gdyż odrestaurowana część zamku przedstawia się naprawdę wspaniale (choć nieco patyny, jakiej nabędzie z biegiem czasu z pewnością nieźle mu zrobi) a odnowiony dziedziniec główny ze swoimi sgraffiti i freskami nieco przypomina przepiękny plac w Vigevano. Ja osobiście bardzo lubię jego lewą stronę, gdzie można zobaczyć niewielkie lapidarium a w nim zniszczone elementy dawnego wystroju, które mimo swojego okaleczenia nadal cieszą oko miłośnika sztuki kamieniarskiej.


Jest to także ulubione miejsce zamkowych kotów a ponieważ w podziemiach, fosach i licznych niedostępnych zakamarkach mieszka ich bardzo liczna kolonia, widok tych zwierząt różnej maści i wzrostu wygrzewających się w promieniach słońca, jest tu na porządku dziennym. Nieopodal lapidarium znajduje się jedna z zamkowych bram, zwana Porta dei Carmini, prowadząca na ulicę poprzez most ponad głęboką, suchą fosą. Po jej lewej stronie znajduje się ciekawa budowla, niczym macka wysunięta z zasadniczej bryły budynku, posadowiona na dwuarkadowym moście. To Ponticella di Ludovico il Moro, struktura, jaka niegdyś łączyła apartamenty książęce z nieistniejącymi obecnie murami zewnętrznymi. Jest to niski pawilon z portykiem wspartym na smukłych kolumnach, jego powstanie przypisuje się Bramantemu, który istotnie przez pewien czas pracował na książęcym dworze. Dokumenty z epoki Ludovica mówią też o tym, że komnaty tego pawilonu książę wybrał na swe odosobnienie w okresie żałoby po śmierci żony, zmarłej w młodym wieku Beatrice d'Este .


Budowla ze względu na swoją architekturę wygląda bardzo wdzięcznie, jednak jak widać pilnie potrzebuje restauracji, która mogłaby jej przywrócić dawny blask. Wspominałam już o murach zewnętrznych, niegdyś otaczających cały zamek; dziś ich resztki możemy zobaczyć po lewej stronie dziedzińca, przy bocznej bramie zwanej Porta di Santo Spirito lub spacerując po terenie przyległego Parco Sempione. Na terenie zamku mieści się muzeum o bogatych zbiorach, posiadające wiele sekcji: pinakotekę, zbiory instrumentów muzycznych, sztuki użytkowej, przedmiotów pochodzących ze starożytnego Egiptu oraz wartościową bibliotekę. Jednak najcenniejszym zabytkiem, jakim się ono może poszczycić jest bez wątpienia Pieta Rondanini, ostatnie dzieło Michała Anioła, nad którym artysta pracował tuż przed śmiercią. W muzeum byłam kilkakrotnie, za pierwszym razem widziałam Pietę jeszcze przed restauracją, której została poddana w 2004 roku. Była wtedy w stanie naprawdę opłakanym, pokryta warstwą dziwnych substancji i patyną czasu, co sprawiło, że biały marmur przyjął szarawo- żółto-brązowy kolor. Był to dla mnie spory szok, gdyż nie spodziewałam się, że dzieło tej rangi może być wystawiane na widok publiczny w stanie urągającym jego znaczeniu dla ogólnoludzkiej kultury, tym bardziej, że zostało nabyte do zamkowych zbiorów dość dawno, bo w 1952 roku, czyli przed całym półwieczem...Muszę tu powiedzieć, że to nieprzyjemne uczucie żalu i rozgoryczenia zdominowało moje pierwsze spotkanie z tą rzeźbą. Później zniknęła ona na jakiś czas, aby powrócić i zaprezentować całe swoje piękno, tak wymowne, mino iż widzimy tylko zarys dzieła, jakie rzeźbiarz miał zamiar przedstawić. W głębi serca czuję, że właśnie to stanowi o jego szczególnym znaczeniu dla naszej wrażliwości, ponieważ każdemu z nas daje możliwość wpisania własnej wizji w marmur Piety, gdzie piękne męskie ciało z twarzą zaledwie naszkicowaną, jest złączone w uścisku z ledwie zaznaczonym ciałem matki, z którego zdaje się wyłaniać. Jest w tym matczynym objęciu jakaś nieziemska lekkość, nie widać żadnego wysiłku ani napięcia, jakby ciało martwego syna nic nie ważyło w ramionach jego rodzicielki, jakby była ona nie jego podporą, lecz pomostem do zmartwychwstania... Większa część rzeźby to zaledwie zapowiedź skończonej formy, kamień, na którym dłuto rzeźbiarza zostawiło swe ślady, lecz mimo to, widzimy w tym nieśmiertelną ideę, jaka jest zawarta w tej formie. Być może, podpowiada nam ją nasza indywidualna wyobraźnia a piękno, jakie przed nami odkrywa, to boski pierwiastek uwięziony w naszym sercu i umyśle, zaś kamienna bryła, gdy przed nią stajemy jest jedynie katalizatorem prowadzącym do wybuchu emocji, które gdyby nie ona, pozostałyby w uśpieniu? Podobne doznania miałam zwiedzając Sacro Monte w Varallo, LINK również tam dotarła do mnie jakaś część ponadczasowej prawdy o ludzkiej i boskiej naturze... 
W oplutym i umęczonym Chrystusie zobaczyłam wtedy nie tylko ideę boskości, jaką przedstawia kościół, lecz także personifikację wszystkich sponiewieranych, zamęczonych i zabitych ludzi; chciałabym też mieć nadzieję, że nie zapomnę tego, co wtedy przeżyłam a pamięć tamtych emocji pozwoli mi być lepszym człowiekiem.

Każdemu, kto jest zainteresowany historią, kulturą i sztuką, polecałabym wizytę w mediolańskim Castello, jednak oprócz roli poznawczej, ma ono też swoją funkcję czysto rekreacyjną, bywa popularnym miejscem spacerów i jest tym chętniej odwiedzane, że na jego tyłach znajduje się piękny, śródmiejski park zwany Parco Sempione. Po stronie przeciwnej do Castello zamyka go Łuk Pokoju, wzorowany na antycznych łukach triumfalnych, postawiony na życzenie Napoleona Bonaparte. Park ma charakter ogrodu angielskiego, jest ogrodzony i zamykany na noc a w jego obrębie znajduje się wiele pomniejszych obiektów, służących do rozrywki i rekreacji. Jednym z nich jest Torre Branca, wieża widokowa, z której możemy oglądać Mediolan z lotu ptaka (na górę wjeżdża się windą). Nieopodal po lewej stronie do parku przylega budynek Triennale di Milano, miejsce w którym można obejrzeć wystawy sztuki współczesnej, przedstawienia teatralne a także uczestniczyć w ciekawych przedsięwzięciach kulturalno-społecznych. Natomiast po prawej stronie parkowych terenów znajduje się budynek Akwarium, gdzie można zobaczyć ciekawe egzemplarze wodnej fauny i flory.


Okolice zamku i park, nieodmiennie kojarzą mi się z pierwszomajowym świętem, W Mediolanie ma ono nadzwyczaj interesujący charakter a jego naprawdę huczny i spektakularny przebieg był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zainteresowanych zapraszam TUTAJ do jednego ze starszych postów, gdzie piszę o różnych interesujących aspektach pierwszomajowego święta, które jak już  wspominałam w Mediolanie obchodzi się gremialnie a oprócz czysto festynowych elementów ma ono też głęboki wydźwięk społeczny. Pochody zwykle rozwiązuje się właśnie na placu przed zamkiem a wieczorem na terenie parku rozpoczyna się masowy piknik z koncertami i licznymi atrakcjami. Kilkakrotnie miałam okazję obserwować te manifestacje i muszę przyznać, że było to dla mnie niezapomniane doznanie oraz pole do ciekawych obserwacji zachowań włoskiego społeczeństwa i nastrojów, jakie nim rządzą.

Więcej zdjęć z Castello można zobaczyć w albumie>


niedziela, 8 września 2013

Valle d'Aosta, Gressoney - Saint Jean. Castel Savoya, czyli Stokrotka w górach.



Tym razem przeniesiemy się dość daleko od Monzy, ale ponieważ ta historia bezpośrednio nawiązuje do bohaterów jednego z poprzednich postów (link) postanowiłam dokonać tego nieoczekiwanego zwrotu i napisać o mojej wycieczce do pewnej alpejskiej doliny. Ta dolina to Valle di Gressoney, ciągnąca się pomiędzy wysokimi górami (niejednokrotnie liczącymi ponad 3000 metrów) aż do podnóża masywu Monte Rosa, wspaniałego czterotysięcznika, którego piękny szczyt w pogodny dzień jest doskonale widoczny również w północnej części Lombardii. To urzekająca okolica, która jak dotąd jedynie w niewielkim stopniu nosi niszczycielskie znamiona ludzkiej działalności.
Co prawda jest tu niezbyt szeroka, asfaltowa droga, łącząca wioski zbudowane nad brzegami Lys, malowniczej rzeki, która swój początek bierze ze źródła na stoku Monte Rosa, lecz niewielkie i pełne wdzięku miejscowości nadal mają ten sam charakter co wiele lat temu.

Nietrudno poddać się urokowi tej okolicy, a nawet zakochać się w niej bez pamięci, jak to się przydarzyło królowej Marghericie di Savoia... Margherita była córką Ferdynanda księcia Genui, brata panującego króla Wiktora Emanuela II, a po matce pięknej Elżbiecie Saksońskiej płynęła w niej krew niemiecka. Wcześnie straciła ojca, po jego śmierci wraz z matką i bratem żyła nadal na królewskim dworze w Turynie, otoczona splendorem przynależnym jej wysokiemu urodzeniu. Panujący król, a jej stryj, mimo bardzo bliskiego pokrewieństwa przeznaczył młodą księżniczkę na żonę dla swego syna, przyszłego króla Umberto I. Co ciekawe, ponieważ  król był wdowcem a później ożenił się ponownie z kobietą niskiego stanu, Margherita, jako najbliższa krewna płci żeńskiej pojawiała się u jego boku podczas oficjalnych uroczystości pełniąc funkcję "królowej bez korony". O rękę księżniczki starał się też inny dobrze urodzony pretendent, lecz Margherita, która darzyła Włochy ogromną miłością i nie chciała ich opuszczać zdecydowała, że przyjmie oświadczyny kuzyna. Było to typowe małżeństwo z rozsądku, jednak młoda para znała się od dzieciństwa i darzyła naturalnym w rodzinie przywiązaniem. Mogło to dobrze rokować na przyszłość, gdyby nie niepohamowane zainteresowanie Umberta dla płci pięknej. Nie wykluczone, że dla żony miał raczej braterskie, niż małżeńskie uczucia, choć zapewne nieobce były mu moralne skrupuły z powodu zdrad, jakich się dopuszczał. Miał szczególny obyczaj obdarowywania jej sznurem pereł po każdym „skoku w bok” więc jego bujny temperament sprawił, że dość szybko zaczęto o Marghericie mówić, iż posiada największą kolekcję pereł w Europie. 

Niewierność małżonka poważnie zachwiała związkiem, z którego w międzyczasie urodził się syn, przyszły król Wiktor Emanuel III. Umberto od bardzo wczesnej młodości miał liczne przygody z kobietami, do tego jeszcze przed ślubem nawiązał romans z piękną księżną Eugenią Bolognini, która podobno była miłością jego życia. Mówi się, że pewnego razu Margherita na własne oczy zobaczyła męża w łóżku kochanki, która nota bene, była od niej starsza o całe czternaście lat. Podobno doszło wtedy do dramatycznej sceny zazdrości i groźby definitywnego rozstania. Ostatecznym krokom zapobiegł król Wiktor Emanuel II przypominając synowej, że nie jest jedynie osobą prywatną i powinna być wierna swojej roli przyszłej władczyni. Prawdopodobnie Margherita była  zbyt dumna, aby stawać do walki z rywalką, która była jej damą dworu i zabiegać o względy niewiernego małżonka. Spełniła swój obowiązek dając krajowi przyszłego następcę tronu i zgodnie z wolą teścia nadal pełniła wszystkie funkcje przepisane protokołem, jednak coraz więcej czasu spędzała z dala od męża. Szczególnie przypadło jej do serca Gressoney, gdzie niegdyś jej ojciec udawał się na polowania. Pokochała je nie tylko z powodu pięknej okolicy, lecz przede wszystkim ze względu na to, że mieszkańcy doliny mieli niemieckie korzenie i nadal mówili językiem jej matki.

Początkowo bywała gościem barona Luigiego Beck Pecozz, również z pochodzenia Niemca. Rodzina Beck Pecozz posiadała tu swoje włości, w tym również willę "Margherita" nazwaną tak przez barona na cześć władczyni a także obszerny domek myśliwski. Po raz pierwszy królowa gościła w willi 1883 roku, później bywała tam wielokrotnie, aż do roku 1904. Serce ją ciągnęło w te strony, gdyż dobrze się czuła wśród mieszkańców doliny, którzy darzyli swą władczynię ogromną miłością. Krążyły różne domysły na temat jej zażyłej przyjaźni z baronem, podejrzewano nawet, iż łączy ich romans, ale nikt nie mógł powiedzieć na ten temat nic pewnego, ponieważ królowa była osobą bardzo dyskretną i nigdy nie dała bezpośrednich powodów do obmowy. Baron  Luigi był gentlemanem w każdym calu, zawsze zachowywał doskonałe formy, adorując królową niczym wierny rycerz, który rości sobie prawo jedynie do służenia swej pani, bez oczekiwania na nagrodę. Ich przyjaźń zakończyła nagła śmierć barona, który umarł na zawał serca podczas wycieczki na lodowiec del Grenz, pomiędzy Gressoney i Zermatt. Jego śmierć była dla królowej ogromnym wstrząsem i spowodowała, że od tej pory zaprzestała wycieczek w głąb gór, zadowalając się spacerami w dolinie. Nadal miała do swojej dyspozycji apartament w willi Margherita  i w domku myśliwskim barona gdzie bywała również po jego śmierci.

W tej sytuacji Umberto zachował się z klasą: postanowił, że skoro królowa chce tam spędzać czas, powinna posiadać siedzibę odpowiednią do swej pozycji. Z jego rozkazu rozpoczęto budowę niewielkiego, lecz bardzo wdzięcznego zameczku w miejscu zwanym Belvedere. Kamień węgielny położono w 1899 roku a budowę nowej siedziby zakończono już po śmierci króla, w roku 1904. Zameczek w neogotyckim stylu wzniesiono w świerkowym lesie na stoku góry, nieco na uboczu Gressoney- Saint Jean. Z jego okien królowa mogła podziwiać szczyt ukochanej Monte Rosa, gdzie niegdyś wyprawiała się wielokrotnie, również w zimie, w towarzystwie swojego niewielkiego dworu z nieodłącznym baronem Luigim u boku... Pamiątką tych wycieczek jest schronisko wzniesione nieopodal szczytu, które na cześć władczyni nazwano Capanna Margherita. Kiedy wędrując śladami królowej przyjechałam do Gressoney, jej zameczek był otoczony rusztowaniem, ponieważ właśnie remontowano elewację. Wokoło znajduje się piękny, leśny park z ogromnymi świerkami i prześlicznym ogrodem botanicznym, mającym charakter ogrodu skalnego. Rosną tu różne rośliny alpejskie, które wspaniale się prezentują w swoim naturalnym środowisku.

Natomiast kiedy patrzymy na zamek trudno się oprzeć wrażeniu, że wygląda on niczym ilustracja w książce z bajkami. Niewielka, trzykondygnacyjna budowla posiada pięć wież, z których każda jest inna. Wnętrze można zwiedzać w małych grupach, w towarzystwie przewodnika. Ten, który mnie oprowadzał był bardzo kompetentnym, młodym człowiekiem, wspaniale przygotowanym do pracy, więc dzięki niemu poznałam nie tylko historię tego miejsca, ale także dowiedziałam się wielu ciekawostek na temat królowej Margherity i rodu di Savoia. Ponieważ oprócz mnie nie było innych zwiedzających, mogłam swobodnie zadawać pytania i na wszystkie otrzymałam wyczerpujące odpowiedzi. Zameczek jest zbudowany według bardzo przemyślanego planu i mimo swoich niewielkich rozmiarów zapewniał królowej nie tylko poczucie prywatności, ale i wszelki komfort. Jego pierwsza kondygnacja to salon, jadalnia i obszerna weranda, nad nimi usytuowane były pokoje królowej i jej dam, a na najwyższej apartament dla dworzan płci męskiej. Królowa zapewne żyła tu bardzo wygodnie i mogła się cieszyć do woli intymną atmosferą tego domostwa, gdzie przebywała z niewielką grupą zaufanych osób. Wnętrze jest bardzo bogato zdobione, są tu witrażowe okna, ogromne kominki i wspaniałe boazerie. 

Drewniane sufity oraz część ścian pokrywają malowidła w stylu naśladującym XV wiek, powtarzają się na nich symbole bliskie sercu  królowej: herb domu Savoia, litera M, węzły marynarskie (aluzja do tytułu jej ojca, który był diukiem Genui) i stylizowana stokrotka. Z uwagi na niewielkie rozmiary tego budynku zastosowano ciekawe rozwiązanie, pozwalające uniknąć zapachów gotujących się potraw. Mianowicie kuchnię umieszczono nieopodal, w oddzielnym budyneczku, połączonym z głównym korpusem za pomocą podziemnego korytarza. Dzięki temu można było transportować gotowe dania do zamku, a następnie przesyłać bezpośrednio do jadalni za pomocą małej windy. Całość budowli wykonano z ciosanego górskiego kamienia i drewna, jest ona rzeczywiście bardzo wdzięczna mimo nieco przyciężkiego stylu, jaki dominował w owej epoce. Niestety z apartamentów zniknęły wszystkie meble, więc trudno sobie wyobrazić, jak wyglądały wnętrza za życia królowej. Jedyną pamiątką tamtych czasów jest piękny portret Margherity w skromnym, lecz bardzo twarzowym stroju, jaki nosiły kobiety z doliny. Składał się on z białej koszuli, czerwonej spódnicy z czarnym fartuchem, czarnego aksamitnego gorsetu oraz nakrycia głowy w postaci białego, płóciennego czepka.

Królowa prezentuje się w nim bardzo ładnie, więc nic dziwnego, że za życia nosiła go z ogromnym upodobaniem, co oczywiście powodowało  jeszcze większe uwielbienie poddanych. Margheritę trudno dziś nazwać piękną (choć współcześni mieli o jej urodzie wysokie mniemanie) ale można śmiało powiedzieć, że była przystojną blondynką słusznego wzrostu, mimo zbyt krótkich nóg. Maskowała ten niedostatek nosząc bardzo wysokie koturny, które nadawały jej sylwetce lepsze proporcje. Krótkie nogi odziedziczył po niej syn, ale u niego była to już widoczna deformacja, powodująca, że jego wzrost był dużo poniżej średniej. Jednak dzięki temu można z całą pewnością zaprzeczyć plotce, jaka krążyła na temat narodzin następcy tronu. Mianowicie chodziły słuchy, że przyszła królowa w istocie wydała na świat córkę, więc aby krajowi zapewnić sukcesję podmieniono ją w kołysce z chłopaczkiem niewiadomego pochodzenia. Szczerze mówiąc, sądzę że ta historia "nie trzyma się kupy” bo nawet gdyby istotnie pierwszym dzieckiem była córka, to przecież Margherita była bardzo młodą, zdrową kobietą i mogła urodzić więcej dzieci, jeśli nie z miłości to z poczucia obowiązku.

Jednak niewątpliwe podobieństwo rodzinne i krótkie nogi odziedziczone po matce, mogły świadczyć o pochodzeniu księcia nie gorzej od certyfikatu DNA. Zresztą historia z zamienionym dzieckiem nie jest w tym wypadku jedyną, gdyż podobne pomówienia spotkały samego Wiktora Emanuela II.
Ten z kolei, brzydki, niski i krępy, był zupełnie niepodobny do swego ojca, mężczyzny pięknego, wysokiego i szczupłego. Budziło to powszechne zdziwienie, do tego stopnia, że zaczęła krążyć plotka, jakoby był on synem pewnego rzeźnika. Podobno swego czasu w pałacu wybuchł pożar, z którego służący opiekujący się małym księciem uratował go cudem, narażając przy tym własne życie. W tym samym czasie pewien rzeźnik ogłosił światu tajemnicze zaginięcie swojego syna. W konsekwencji pojawiła się plotka, iż mały książę w istocie zginął w pożarze, zaś następca tronu naprawdę jest tym zaginionym dzieckiem. Patrząc na dość pospolitą fizys tego władcy i znając jego wprost organiczną niechęć do nauki, można by odnieść wrażenie, że coś w tym jest, gdyby nie fakt, iż jego prawnuk, Umberto II, był właśnie wysokim i przystojnym blondynem, uderzająco podobnym do pra-pra dziadka, co mogłoby świadczyć o tym, że odezwały się w nim geny przodków.

Niezależnie od tych dynastycznych problemów i plotek krążących wokół rodziny de Savoia, królowa Margherita z całą pewnością była kobietą nieprzeciętną. Bardzo lubiana i szanowana przez poddanych, zapisała się na trwałe w pamięci Włochów z wielu powodów, w tym również dzięki narodowemu daniu, jakim jest pizza Margherita, nazwana tak właśnie na jej cześć. 

Kiedy przyjechałam do Gressoney, okazało się, że  w przeciwieństwie do Lombardii (gdzie był ładny słoneczny dzień) pogoda w dolinie jest "w kratkę"... Padał przelotny deszcz a chmury przesłaniały szczyty gór. Byłam bardzo zawiedziona, tym bardziej, że prognoza meteo dla tego regionu również była pomyślna. Tymczasem nie tylko zmarzłam mimo ciepłej bluzy, również część zdjęć, jakie wtedy zrobiłam z powodu mżawki nie wyszła najlepiej. Niestety, wewnątrz zamku jest absolutny zakaz fotografowania...a szkoda!

Więcej zdjęć jest w albumie>


środa, 10 lipca 2013

Lombardia. Sirmione, Rocca Scaligera, czyli zamek na wodzie.




O Sirmione, delle penisole e delle isole pupilla, quante nei limpidi laghi
e nel vasto mare l'uno e l'altro Nettuno regge,
quanto volentieri e gioioso ti rivedo!


O Sirmione, źrenico wysp i półwyspów, jakimi  w przejrzystych wodach jezior i na rozległym morzu Neptun zarządza, jak chętnie i z jaką radością znów cię widzę!

(tłumaczenie własne)

Tak przeszło dwa tysiące lat temu, co prawda nie po włosku, lecz po łacinie (nie znalazłam wersji oryginalnej) pisał rzymski poeta Katullus, urodzony w niedalekiej Weronie. Miał on swą willę w Sirmio, jak w starożytności zwano dzisiejsze Sirmione. Miejscowość ta leży na wydłużonym półwyspie, który wąskim klinem zanurza się w błękitnych wodach północnej części jeziora Garda i uchodzi za jedno z najpiękniejszych miasteczek w tej okolicy.
Po raz pierwszy usłyszałam o tej miejscowości w dzienniku telewizyjnym RAI 3, który w dużej części składa się z lokalnych wiadomości a także nadaje króciutkie reportaże z różnych interesujących miejsc na terenie regionu. Pokazano wtedy grupę turystów, wchodzących po zwodzonym moście do zamku, którego mury wyrastały wprost z wód jeziora.


Patrzyłam na ten widok  urzeczona, bo budowla, aczkolwiek służąca celom militarnym, wydała mi się nieopisanie piękna. Widok ten utkwił mi w pamięci, lecz z uwagi na znaczną odległość od Limbiate i związane z tym trudności komunikacyjne, odłożyłam projekt tej wycieczki na bliżej nieokreśloną przyszłość. W zasadzie trafiłam tam przypadkiem, kiedy postanowiłam odwiedzić dom d'Annunzia w Gardone Riviera. W tym celu pojechałam pociągiem do Desenzano, gdyż wymyśliłam sobie, że stamtąd popłynę dalej statkiem. Jednak nieco się spóźniłam na poranny rejs w kierunku południowym i w związku z tym, musiałam zmienić plan, aby nie stracić okazji zobaczenia czegoś nowego. Z tego powodu zdecydowałam się na wycieczkę po północnej części jeziora, co również było niezłą propozycją, gdyż dawało mi możliwość zwiedzenia Sirmione i zobaczenia zamku, który kiedyś zrobił na mnie tak wielkie wrażenie. 


Wykupiłam bilet na statek płynący do miejscowości Garda, od której jezioro wzięło swą nazwę. W drodze powrotnej miał on zawijać do Lazise, Bardolino i właśnie Sirmione. Kiedy wypłynęliśmy na pełne wody, okazało się, że mimo stosunkowo ładnej, słonecznej pogody, jaka panowała na lądzie, nad jeziorem unosiła się foschia, sprawiająca, że jego odległe brzegi wyglądały niczym przysłonięte muślinową zasłoną a okoliczne wzniesienia rysowały się ciemnoniebieskim cieniem na tle błękitnego nieba. Znałam podobne zjawisko z wycieczek na jezioro Como i Maggiore; jednak tu ogromny obszar wody po prostu zlewał się z niebem, przyjmując jego lazurowy kolor. Ponad brzegami unosiły się obłoki, które niczym delikatne strzępki waty wskazywały kierunek wiatru nadciągającego od gór.


Początkowo czułam ogromne rozczarowanie, gdyż sądziłam, że będę miała okazję podziwiania okolicznej panoramy a tymczasem statek dość długo płynął zanurzony w tym oceanie niebieskości i w ciszy, zakłóconej jedynie odgłosem jego silników. Tylko raz nieopodal przemknął inny statek zmierzający w przeciwną stronę; oprócz niego spotkaliśmy jedynie kilka żaglówek, które bezszelestnie sunęły przed siebie. Wody jeziora chwilami zmieniały odcień na turkusowy a na grzbietach fal pojawiały się złociste błyski światła. Wyglądało to po prostu zjawiskowo i po początkowym zawodzie, zaczęłam się rozkoszować tym bezmiarem błękitu, który sprawił, że odległe brzegi jeziora zdawały się należeć do innego świata. Myślę, że podobne uczucia towarzyszyły także innym pasażerom, gdyż na statku nie było zwykłego zamieszania i nie słyszało się głośnych rozmów, jak gdyby wszyscy jednocześnie poczuli nieodpartą chęć wchłonięcia w siebie tego spokoju, przesyconego bezkresnym lazurem nieba i wody...


Jednak czas mijał i brzeg, dotąd daleki, zaczął się zbliżać; jednocześnie poprawiała się widoczność, gdyż wiatr wiejący od strony okolicznych wzniesień przeganiał foschię. W nabrzeżnych miejscowościach pięknie świeciło słońce, więc tym razem mogłam do woli podziwiać okoliczny krajobraz. Ponieważ rejs po tej części jeziora nie należy do najkrótszych a ja miałam w planie dłuższy pobyt w Sirmione, zadowoliłam się jedynie niedługim spacerem w miasteczku Garda, gdzie krążyły tłumy turystów rozleniwionych upałem. Po obejrzeniu  kilku malowniczych uliczek ponownie wsiadłam na statek, który tym razem trzymał się nieco bliżej brzegu, co pozwoliło mi lepiej przyjrzeć się tej okolicy.


W oddali,  na tle horyzontu widać było charakterystyczne zarysy wieży, wzniesionej dla upamiętnienia strasznej batalii pod Solferino; niestety, słońce stało dość wysoko i dawało wielką ilość rozproszonego światła, co sprawiło, że zdjęcia jakie zrobiłam, nie wyszły najlepiej. Niebawem przed nami ukazał się wschodni brzeg długiego półwyspu i można było dostrzec domy w Sirmione, oraz wieże i mury zamku. Statek powoli opływał cypel, na którym znajdują się antyczne ruiny okazałej rzymskiej willi, zwane "Grotte di Katullo". Przypisywanie poecie tytułu własności do tej rezydencji nie ma żadnego pokrycia w faktach historycznych, gdyż co prawda posiadał on tu swoją posiadłość, lecz dziś nic nie wiadomo o tym, gdzie się znajdowała. U stóp tych imponujących ruin widać było mnóstwo  plażowiczów, których przyciągnął w to miejsce wspaniały, żółty piasek i płytka woda, zachęcająca do bezpiecznej kąpieli. Wreszcie statek zawinął do portu w Sirmione, więc po wyjściu na ląd mogłam się udać na zwiedzanie zamku. Prowadzi do niego kilka uliczek, lecz najpiękniej prezentuje się on od strony sporego placu, usytuowanego nieopodal portu.

Rocca Scaligera to rzeczywiście prześliczna budowla, mimo iż od początku jej funkcja była zdecydowanie militarna. Budowę zamku rozpoczęto w XIII a zakończono w XIV stuleciu, na rozkaz Leonardina z rodziny della Scala, która w owych czasach rządziła w pobliskiej Weronie. Składa się on z wysokiej, centralnej wieży i niezbyt okazałego korpusu głównego, otoczonego wysokim murem z wieżami narożnymi oraz głęboką fosą i zwodzonym mostem. Oprócz tego, jest tu system rozgałęzionych murów obronnych, wybiegających wprost w wody jeziora. Zamek widziany z bliska "na żywo" wydał mi się jeszcze piękniejszy, niż moje o nim wyobrażenie; jednak ten zachwyt sięgnął zenitu, kiedy znalazłam się na szczycie 47 metrowej centralnej wieży, skąd było widać niczym na dłoni zarówno jego oryginalny obrys, jak i otaczające go urocze domki w Sirmione. Zamek zbudowano z szarego kamienia, zaś blanki pokryto dachówkami w kolorze terakoty, co przepięknie ożywia jego bryłę i podkreśla zarys budowli na tle błękitnego nieba.

Część murów zakończono ozdobnym krenelażem "alla ghibellina" który we Włoszech nosi dźwięczną nazwę "merlato" czyli blankami w kształcie jaskółczego ogona. Widok tej architektury, tak eleganckiej mimo typowo obronnej funkcji, urzekł mnie swoją urodą; długo patrzyłam w dół na mury, gdzie spacerowali liczni odwiedzający. Ja również wybrałam się na taką przechadzkę i tu znowu nie mogłam się napatrzeć na nieoczekiwane perspektywy, otwierające się przede mną, w miarę jak pokonywałam kolejne ganki, schody i przełazy. W sumie spędziłam tam sporo czasu, lecz ponieważ czekał mnie jeszcze powrót statkiem do Desenzano a następnie dość długa jazda pociągiem, musiałam pomyśleć o powrocie. Po drodze do portu zrobiłam jeszcze spacer  uliczkami tego uroczego miasteczka, które słynie również ze swoich leczniczych źródeł, przyciągających do Sirmione wielu amatorów odnowy biologicznej. Niestety, zabrakło mi czasu, aby obejrzeć "Grotte di Katullo" i muzeum starożytności, czego bardzo żałowałam. Z tego powodu nawet nosiłam się z zamiarem powrotu w te strony, jednak podobnie, jak inne projekty tego rodzaju, również i ten spalił na panewce, gdyż miałam wiele podobnych planów i miejsc, które chciałam zobaczyć a do tego były przecież także moje ukochane Prealpy, gdzie ciągnęło mnie serce...Dłuższe urlopy spędzałam w Polsce, więc na włoskie wycieczki pozostawały mi jedynie pojedyncze dni wolne pomiędzy dyżurami, więc raczej nie mogłam sobie pozwolić na kilkudniowe wypady. Mimo wszystko nie mogę narzekać, ponieważ zrealizowałam wiele z tych zamierzeń a miejsca, jakie udało mi się odwiedzić, w większości rzeczywiście były warte zobaczenia i na zawsze pozostaną w mojej pamięci...


Zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Lago di Garda i Sirmione. Można je znaleźć w albumach klikając w linki >

sobota, 25 maja 2013

Lombardia. Varenna i zamek w Vezio.



Jak już wspominałam w poście o willi Monastero, Varenna widziana podczas rejsu statkiem, przedstawia jeden z najpiękniejszych widoków w obrębie jeziora Como. Pod tym względem może śmiało konkurować z innymi miejscowościami leżącymi na jego obu brzegach, dzięki niezwykłej harmonii z otaczającym pejzażem i prześlicznej zabudowie. Miasteczko składa się z niewielkich domków w pastelowych kolorach, schodzących na sam brzeg wody; ich tło stanowią górskie stoki, gdzie szare skały prześwitują pośród zieleni porastających je lasów.

Varennę od innych okolicznych miejscowości odróżnia to, że nie widać tu imponujących hoteli w pałacowym stylu, jakie powstały w tej okolicy na przełomie XIX i XX stulecia w Bellagio, Cernobbio, czy Menaggio. Zwarta zabudowa znajduje się na różnych poziomach, więc domki wyglądają ciekawie jeden zza drugiego, niczym grupa dzieciaków, ustawiona do zdjęcia według wzrostu. Ponad nimi widać szpiczastą wieżę kościoła a nad całością dominuje wysokie wzgórze. Uważne oczy pośród drzew na szczycie dostrzegą resztki murów i zamkową wieżę. To właśnie zamek Vezio, który wziął swą nazwę od maleńkiej miejscowości, gdzie go wzniesiono. Varenna podobnie jak większość miasteczek i wiosek w tej okolicy, ma bardzo bogatą historię, sięgającą VI wieku p.n.e. Z pewnością przewinęły się tu ludy celtycko-liguryjskie a prawdopodobnie również etruskie. Później przyszli Rzymianie, którzy mając na uwadze znaczenie tych terenów dla obrony cesarstwa przed najazdem barbarzyńców z północy, intensywnie wprowadzali tu  swoją kulturę poprzez osadnictwo i budowę dróg.

W późniejszych czasach miasteczko przechodziło zmienne koleje losu, kilkakrotnie padając ofiarą lokalnych wojen. Ta bogata choć trudna przeszłość, ma swoje świadectwo w interesujących odkryciach archeologicznych, lecz przeciętny turysta zachwyca się raczej urokliwymi zaułkami, restauracyjkami i barami pod okapem kwitnących pnączy oraz małymi sklepikami, gdzie można kupić wyroby miejscowych rzemieślników lub lokalne specjały. Spacer po miasteczku niesie ze sobą niezapomniane wrażenia, gdyż mimo jego niewielkich rozmiarów, można tu długo krążyć po uliczkach, pokonując liczne kamienne schody, nad którymi przerzucono łukowate mostki i balkony, łączące domki leżące po ich przeciwległych stronach. Kaskady bluszczu, donice z kwitnącymi kwiatami i koty wygrzewające się na słońcu, dają wrażenie leniwego spokoju, który udziela się także przybyszom, chętnie przysiadającym  na ławkach i murkach aby odpocząć w cieniu drzew. Jeśli zechcemy udać się do niedalekiej willi Monastero, czeka nas niedługi spacer brzegiem jeziora po malowniczym pomoście wiszącym ponad wodą. Stąd można popatrzeć na leżący nieopodal półwysep Bellagio, miasteczko Menaggio na przeciwległym brzegu i piękne kształty gór, zamykające horyzont. Ponieważ jest to miejsce, gdzie jezioro jest najszersze, jego wody nie odbijają zieleni górskich stoków, lecz błękit nieba, co daje im piękną, szafirową barwę. W dniu w którym przybyłam do Varenny by zobaczyć zamek Vezio, pogoda nie była najlepsza; zanosiło się na burzę i od czasu do czasu kropił lekki deszczyk, choć dzień w zasadzie był słoneczny a chwilami było naprawdę gorąco. Jednak jak to się zazwyczaj dzieje przy tego rodzaju pogodzie, nad jeziorem unosił się opar wilgoci zacierający kontury pejzażu, co nadawało  mu wdzięk rozmytej akwareli. 



Na szczyt wzgórza, gdzie leży Vezio, można dojść korzystając z asfaltowej drogi jezdnej lub dawnej mulatiery, wybrukowanej okrągłymi kamieniami. Ja wybrałam mulatierę i po niedługim czasie znalazłam się w wiosce. Po drodze do zamku wstąpiłam na niewielki cmentarzyk, gdyż zwykle jest to miejsce dające nieocenione świadectwo lokalnej historii. Tu podobnie jak w innych małych miejscowościach, na tablicach nagrobnych dostrzegłam powtarzające się nazwiska, mówiące o rodzinnych powiązaniach w obrębie tej niewielkiej społeczności. Moją uwagę zwróciła okazała kaplica nagrobna i pamiątkowy monument poświęcony poległym żołnierzom a także kilka tablic umieszczonych w lapidarium, gdzie wielokrotnie powtarzało się  nazwisko Greppi. Jak się później dowiedziałam, są to obecni właściciele zamku, którzy wspaniale zadbali o przeprowadzenie prac konserwatorskich i jego promocję.




Sam zamek jest częściowo zrujnowany lecz to, co z niego pozostało, daje dobre wyobrażenie o jego niegdysiejszym wyglądzie. Dochodząc do celu, na trawiastym pagórku wśród drzew oliwnych natknęłam się na dawne monumentalne schody zamkowe, dziś prowadzące donikąd, sprawiające niesamowite wrażenie swą bezużytecznością... Nieco dalej wznoszą się mury obronne i potężna wieża, do której prowadzi zwodzony most. Niegdyś były tu jeszcze mury zewnętrzne otaczające również Varennę, schodzące ze wzgórza aż na brzeg jeziora. Historycy twierdzą, że zamek powstał we wczesnym średniowieczu, na co skazują jego cechy charakterystyczne, lecz o dziwo, stuprocentowo pewne informacje o nim pochodzą  z czasów znacznie późniejszych, niż można by się było spodziewać. To jednak nie dowodzi, że wcześniej nie istniał, gdyż źródła pisane z owej epoki nie są zbyt liczne. Lokalna tradycja przypisuje jego powstanie Teodolindzie, królowej Longobardów (jest też pewna udokumentowana wzmianka na ten temat) co datowałoby go na VI wiek. Jak już pisałam, zamek został poddany pracom konserwatorskim i śmiało można powiedzieć, że wykonano tu naprawdę dobrą robotę. Mury zostały zabezpieczone, cały teren pięknie oczyszczony i wzbogacony o nowe atrakcje. 



Jedną z nich jest pokaz tresowanych sokołów, mieszkających na stałe na terenie zamku. Wszystkie ptaki są urodzone i wychowane w niewoli, więc nie  mogłyby przeżyć na wolności, tu zaś budzą podziw swoimi podniebnymi akrobacjami i doskonałym porozumieniem z prowadzącym je sokolnikiem. Podczas mojego pobytu w Vezio na zamku była również grupa dzieci, które aż piszczały z zachwytu, kiedy ptak słysząc gwizd sokolnika zwijał się w kulę i niczym kamień spadał z nieba wprost na jego ramię. Szczególny entuzjazm wzbudziła Regina, piękna samica myszołowa, siedząca spokojnie  na murku i pozwalająca  się podziwiać rozentuzjazmowanym dzieciakom. Oprócz ptaków w zamku można obejrzeć rycerskie zbroje oraz wystawę skamielin z odciskami prehistorycznych roślin i zwierząt znalezionych w okolicy. Niebanalnym akcentem są drewniane i ceramiczne totemy umieszczone na dziedzińcu i "armia duchów" zasiedlająca zamek, wykonana z gazy zmoczonej w roztworze gipsu, którą drapuje się na modelach i czeka aż wyschnie. Takie odlewy wykonuje się co roku na początku sezonu  (zwykle za modele służą turyści, chcący wziąć udział w tym przedsięwzięciu) i  umieszcza  w różnych nieoczekiwanych miejscach. Miłośnicy nowszej historii na stoku poniżej zamku mogą obejrzeć umocnienia należące do linii Cadorna, systemu obronnego wykorzystywanego w czasie I Wojny Światowej. 


Podobnie jak w innych miejscach położonych na znacznej wysokości, także i tutaj można bez końca patrzeć na panoramę jeziora zamkniętego pomiędzy pasmami gór. Ja również nie mogłam oderwać oczu od tego widoku, mimo iż widziałam jezioro wiele razy z innych miejsc o różnych porach dnia i roku. Tym razem zobaczyłam je pomiędzy szarymi blankami murów, zatopione w lazurowej mgle a wokoło szczyty gór, gdzie kiedyś byłam...
Jego gładką błękitną taflę gdzieniegdzie marszczyła drobniutka fala, unosząca maleńkie punkciki żaglówek. Kiedy tak patrzyłam miałam wrażenie, że śnię; ten zamglony pejzaż wydawał się wprost nierealny, niczym senne widziadło, znajome lecz nierzeczywiste. Długo stałam na murach, chłonąc ten błękit w magicznym momencie odosobnienia, pomiędzy niebem i wodą. Gdzieś niedaleko usłyszałam nawoływania dzieci z wycieczki a po chwili dobiegł mnie dźwięk kościelnego zegara wybijającego godziny. Po raz ostatni spojrzałam w dół, na zbocze przebite ostrzami cyprysów, pod którym przycupnęła kolorowa Varenna ze swoimi uroczymi domkami i ruszyłam w powrotną drogę...

Więcej zdjęć z zamku Vezio i Varenny znajduje się w albumach>

wtorek, 13 listopada 2012

Liguria. Portofino, Castello Brown i kilka refleksji o urodzie miasta.



Po pierwszej wizycie w Portofino powzięłam postanowienie, że kiedyś znów je odwiedzę zanim na dobre zacznie się sezon turystyczny, jednak upłynęło sporo czasu zanim ponownie wyruszyłam do Ligurii. Do tej drugiej wycieczki skłoniła mnie przedłużająca się lombardzka zima, podczas której chłodne powietrze i wilgoć wyjątkowo mocno dają się we znaki. Obserwując mapę pogody spostrzegłam, że w okolicy Genui będzie sporo słońca i dużo wyższe temperatury, dlatego też postanowiłam pojechać tam w poszukiwaniu wiosny. W tym okresie wybrałam się do Ligurii kilkakrotnie, między innymi do opactwa San Fruttuoso, Camogli i Portofino. Po przyjeździe na miejsce aura przyjemnie mnie zaskoczyła, gdyż istotnie okazało się, że wiosna przychodzi tu sporo wcześniej, niż w okolicy Mediolanu. W miasteczku było bardzo spokojnie;  mimo iż widziało się nieco osób przyjezdnych, zastałam tam zupełnie inną atmosferę, niż w dniu, kiedy tam byłam w pełni sezonu.


Choć było to dopiero przedwiośnie pogoda była  piękna, świeciło słońce a w donicach i na kwietnikach kwitły bratki, fiołki oraz inne, wiosenne kwiaty. Z przyjemnością schowałam do plecaka zimową kurtkę i ruszyłam na spacer po mieście. Jak już wspominałam, zatoka w której leży Portofino ma kształt zbliżony do greckiej litery "Pi" a po jej prawej stronie znajduje się wydłużony, pagórkowaty półwysep . U jego nasady jest niewielki plac, gdzie wznosi się ładna, barokowa świątynia, pod wezwaniem San Giorgio. Z tarasu przed kościołem jest wspaniały widok na zatokę i miasteczko po jednej stronie oraz piękne, lecz budzące lęk skalne urwisko, schodzące aż do morza po drugiej. Nieopodal, nieco wyżej, znajduje się górujący nad zatoką niewielki malowniczy zamek z przysadzistą, okrągłą wieżą. Na zamkowym tarasie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające go niczym ogromne, zielone pióropusze. Zameczek nosi nazwę Castello Brown, dość zaskakującą na bądź co bądź włoskiej ziemi. Jest ona związana z jego bogatą historią, którą chciałabym pokrótce streścić. Pierwsze ślady fortyfikacji odnalezione w tym miejscu sięgają czasów rzymskich, zaś nowożytny zamek wzniesiono prawdopodobnie w X wieku. W ciągu kilku stuleci, kiedy to sprawował swoją obronną funkcję, wielokrotnie zmieniał właścicieli, którzy poddawali go kolejnym przebudowom.


Obecną postać przybrał dopiero w połowie XVI wieku dzięki Genueńczykom. Nieco później swoją cegiełkę dołożyli też Francuzi, którzy w czasach egipskiej kampanii Napoleona wyremontowali i w znaczący sposób wzmocnili jego mury.  Po zwycięstwie Nelsona nad flotą francuską przeszedł w ręce angielskie, jednak gdy po Kongresie Wiedeńskim w Europie zapanował pokój, zamek stracił swoje znaczenie obronne i został wystawiony na sprzedaż. Kupił go konsul angielski Montague Yeats Brown i stąd wywodzi się jego nazwa, jaką nosi on do dnia dzisiejszego. Konsul miał swoją siedzibę w Genui, skąd przypływał wielokrotnie do Portofino na brytyjskim okręcie "Czarny Tulipan" i dosłownie zakochał się w tym miejscu. Po zakupieniu zameczku zlecił przeprowadzenie niezbędnych prac, które sprawiły, że dotychczasowa forteca zamieniła się w budynek mieszkalny. Konsul miał dobry gust i wyczucie stylu, dlatego też zalecił wykonawcom by unikali drastycznego ingerowania w jego strukturę.  Dzięki niemu oglądamy dziś piękne, ręcznie malowane ceramiczne płytki, którymi wyłożono ściany na klatce schodowej i tarasie, zabytkowe meble a także inne elementy wyposażenia o dużej wartości artystycznej.
 

Drzwi do pokoi wykonano z drewna pochodzącego z okrętu "Czarny Tulipan", który po zawarciu pokoju został rozbrojony i przeznaczony do likwidacji. Życzeniem konsula było, aby na stoku poniżej zamku powstał rozległy, tarasowy ogród a także drugi, mniejszy, który jest w pewnym sensie przedłużeniem domu, znajduje się bowiem na tarasie zamkowym. Tu właśnie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające budynek. Posadził je konsul w 1875 roku dla upamiętnienia dnia swojego ślubu i na cześć małżonki, Agnese Bellingham. Dziś jedna z nich ma się świetnie, natomiast w drugą kilka lat temu uderzył piorun. Drzewo przeżyło, lecz daleko mu do dawnej urody i okazałości. Po śmierci konsula w 1921 roku, zamek odziedziczyli jego potomkowie, którzy go sprzedali w 1949 roku angielskiemu małżeństwu Johnowi i Joceline Barber. Nowi właściciele mieli wielkie zamiłowanie do archeologii, więc przeprowadzili w zamku specjalistyczne poszukiwania, te zaś zaowocowały odkryciem wielu tajemniczych zakątków. W 1961 roku Barberowie sprzedali zamek Gminie Portofino; dzięki tej decyzji dziś jest tu muzeum dostępne szerokiej publiczności.
 

Podczas poprzedniego pobytu zabrakło mi czasu i nie zdołałam zobaczyć wnętrz zamku, dlatego też wybrałam się tam po raz kolejny specjalnie w tym celu. Tym razem wszystko poszło tak, jak tego oczekiwałam a dawna forteca okazała się naprawdę uroczym zakątkiem. Ponieważ dwaj ostatni właściciele nie pokusili się o zbyt daleko idące zmiany, jest to nadal zamek a nie luksusowa willa w zamkowej skorupie. Przestronne, niskie komnaty, w których panuje przyjemny chłód mają ściany pomalowane na pastelowe kolory, podobnie jak domy w miasteczku; zachowano też oryginalne kominki i podłogi. Z dawnego wyposażenia pozostały meble, co prawda nieliczne, lecz mające dużą wartość artystyczną i historyczną a także wartościowe arrasy i malowidła na desce. W pokojach można też obejrzeć bardzo bogaty zbiór fotografii z lat 50- i 60- tych XX wieku. Są to zdjęcia znanych aktorów oraz osobistości ze świata polityki, niegdyś spędzających wakacje w Portofino i okolicznych miejscowościach. Obejrzałam je z wielkim zainteresowaniem, jako że są one świadectwem czasów, kiedy to powstała piosenka "Miłość w Portofino", od której zaczęła się moja prywatna przygoda z tym miasteczkiem. Na zdjęciach można zobaczyć młodziutką, śliczną Zofię Loren, Gretę Garbo, Jacqueline Kennedy i wiele innych, znanych osób.

Cóż jeszcze mogłabym tu dodać? Czy to, że życie dało mi nieoczekiwany prezent w postaci spełnionego marzenia? A może to, że ten bajkowy pejzaż zostanie na zawsze w moich wspomnieniach? Kiedy wyszłam z zamku na taras i spojrzałam w dół, mogłam zobaczyć zatokę i miasteczko nieomal z lotu ptaka. Kolorowe domki na nabrzeżu, szmaragdową wodę, zielone wzgórza i dalej, na horyzoncie, błękitne morze zlewające się z niebem. Cały ten urzekający pejzaż kąpał się w słońcu, lecz pod sosnami konsula panował przyjemny półcień. Zrozumiałam wtedy, co go tak oczarowało, iż zapragnął zamku na własność... Zapewne tak jak mnie urzekło go piękno okolicy, spokój i poczucie zawieszenia pomiędzy niebem i ziemią, niczym w ptasim gnieździe uwitym na skale. Skromność niegdysiejszych gospodarzy zamku i ich decyzja o ograniczeniu się do jedynie niezbędnych wygód sprawiły, że wprowadzone zmiany podniosły jeszcze naturalne walory tego miejsca. Co prawda, kiedy zeszłam do parku położonego po lewej stronie zamku zobaczyłam coś, co mi nieprzyjemnie "zazgrzytało", jakąś tajemniczą rurę mającą kształt blaszanego komina, pomiędzy wieżą a ścianą budynku mieszkalnego. Wygląda to zupełnie współcześnie, ale trudno zgadnąć, jakiemu celowi służy. Mam jedynie nadzieję, że było  istotnie niezbędne, bo że szpeci budynek, to fakt niezbity. Gdybym mogła, wyrzuciłabym też z hukiem współczesną, blaszaną syrenkę odpoczywającą na murku i również blaszanego dyskobola przy wejściu. Jest tak paskudny, że nie fotografowałam go, bo wolałabym o nim jak najszybciej zapomnieć.


Z zamkowego tarasu dość dobrze widać leżącą na przeciwległym wzgórzu  i odległą o kilkaset metrów willę "Altachiara", o której pisałam poprzednim razem. Jej pierwszy właściciel, lord Carnavon i gospodarz zamku sir Brown, darzyli się wzajemną sympatią, utrzymywali dobre towarzyskie stosunki i często się odwiedzali oraz odbywali wspólne przechadzki. A' propos przechadzek - zaciekawiło mnie, jaki związek z historią półwyspu ma nazwa stromej dróżki, prowadzącej po urwisku od strony morza, noszącej nazwę  "discesa a Cala degli Inglesi" czyli " zejście do Zatoczki Anglików" i kim byli ci Anglicy? Ścieżka nosząca tę intrygującą nazwę uchodzi za niebezpieczną, chociaż obecnie jest wyposażona w system łańcuchów, ułatwiających drogę i chroniących przed upadkiem. A upadek z urwiska w tej okolicy może mieć naprawdę tragiczne konsekwencje, jak tego dowodzi niewyjaśniona śmierć link nieszczęsnej hrabiny Vacca Augusta...Próbowałam szukać informacji na temat tej nazwy, jednak nie znalazłam absolutnie nic, poza opisem szlaku. Najbardziej prawdopodobne wydało mi się to, że spoczywa tam wrak jakiegoś angielskiego okrętu, gdyż ta okolica była miejscem wielu morskich katastrof. Jedna z nich miała miejsce w 1967 roku, kiedy sztorm rzucił na skały i zatopił kanadyjski statek transportowy Mohawk Dree. Jego nieźle zachowane szczątki do dziś spoczywają na głębokości około dwudziestu metrów i są częstym celem podwodnych eksploratorów.


Portofino bez wątpienia jest miasteczkiem niezwykłej urody, jednak zobaczyłam tam coś, co według mnie ma się do niego, niczym przysłowiowy "kwiatek do kożucha". Być może, znajdą się osoby nie podzielające mojego oburzenia i narażę się na zarzut braku zrozumienia dla współczesnej sztuki, jednak będę się upierać przy twierdzeniu, że pewne rzeczy nie tylko nie pasują do siebie, lecz wręcz mówiąc potocznie "gryzą się". Zastanawia mnie, jak w miejscu, gdzie pejzaż jest chroniony i w związku z tym nie można tam budować nic, co mogłoby go naruszyć, mógł powstać twór, jakim jest muzeum współczesnej rzeźby pod otwartym niebem... Wszystkie eksponaty umieszczono w zabytkowym, tarasowym ogrodzie, przy czym na pierwszym planie można zobaczyć jakieś koszmarne stworzenia wyglądające niczym surykatki w kolorze fuksji stojące na elementach ogrodzenia oraz realistycznie oddanego nosorożca, wiszącego na czymś, co przypomina portowy podnośnik. Nie zdziwiłabym się, gdyby znalazły się w Disneylandzie, centrum handlowym, czy wśród współczesnych zabudowań, jednak w tym rybackim miasteczku wydawały się zupełnie nie na miejscu. Próbowałam je zobaczyć z bliska, aby dowiedzieć się kim są autorzy tych dzieł. Niestety, wejście do ogrodu było zamknięte, gdyż muzeum można zwiedzać jedynie w miesiącach letnich. 


Osobiście sądzę, że prawdziwa sztuka, również nowoczesna, broni się nawet w historycznym otoczeniu, pod warunkiem, że jest to naprawdę dobrze skomponowane. Kiedy wraz z Martą byłam w prześlicznej, barokowej Orcie, miałyśmy okazję obejrzeć uliczną wystawę monumentalnych rzeźb Mimmo Paladino, o której pisałam jakiś czas temu tutaj.

Mimo całkowitej różnicy stylu nie raziły, gdyż umieszczono je w przemyślany sposób w takich punktach miasteczka, że ich obecność zyskiwała nowy wymiar i sens. W moim odczuciu rzeźba w plenerze potrzebuje należytego miejsca i tła, które wydobywa jej walory; natomiast tutaj stłoczono je zupełnie bez sensu, co sprawia, że trzeba je oglądać z niewielkiej odległości, bez zachowania odpowiedniej perspektywy. Zapewne byłaby to świetna idea, gdyby Portofino dysponowało dużym parkiem na płaskim terenie, co pozwoliłoby na stworzenie naprawdę interesującej ekspozycji. Obecna sprawia wrażenie zrobionej na siłę jakby władze miasta otrzymały kłopotliwy prezent, z którym nie wiadomo co zrobić a odrzucić go po prostu nie wypada. Ponieważ nie mogłam wejść do muzeum, próbowałam popatrzeć przez płot. Udało mi się podejść stosunkowo blisko i zajrzeć do parku z uliczki położonej powyżej.


Z tego co widziałam, wszystkie rzeźby są umieszczone bez ładu i składu a co więcej, bez żadnego związku z przestrzenią. Po powrocie do domu w internecie przeczytałam artykuł na temat tego przedsięwzięcia, lecz znane na całym świecie nazwiska twórców nie zmieniły mojego zdania, że jest to niedobry pomysł, robiący krzywdę miasteczku i artystom. W wirtualnym muzeum obejrzałam także większość eksponatów, jednak nie było wśród nich ani różowych stworzeń, ani wiszącego nosorożca.
Miałam jeszcze sporo czasu do odjazdu, pogoda była nie najgorsza, więc postanowiłam poszukać zacisznego miejsca, gdzie mogłabym usiąść, aby wypić popołudniową kawę. W Portofino jest duży wybór lokali gastronomicznych; ponieważ była to niedziela większość z nich była otwarta, choć do rozpoczęcia sezonu pozostało jeszcze sporo czasu. Szczerze mówiąc, miałam niejakie opory przed konsumpcją w miejscu, gdzie kawa niekiedy kosztuje od trzech (espresso) do piętnastu euro (moja ulubiona po irlandzku). A to przecież nie koniec wydatków, bo zasiadanie przy restauracyjnym stoliku, żeby wypić jedynie kawę po pierwsze, nie jest dobrze widziane przez personel, więc należałoby zamówić coś jeszcze a po drugie, trzeba też doliczyć cenę nakrycia stolika ( na ogół kilka euro) no i zwyczajowy napiwek.


Wynikało z tego, że prawdopodobnie byłaby to najdroższa kawa w moim życiu i chociaż nie jestem skąpa, to (niezależnie od zasobności kieszeni) wydawanie na kawę sumy, za którą z powodzeniem mogłabym zrobić parodniowe zakupy, wydawało mi się lekką przesadą. W związku z tym, zadowoliłam się przyjemną lodziarnią, gdzie serwowano również kawę espresso (w cenie jednego euro) i zainstalowałam przy stoliku stojącym na bulwarze. Lody były naprawdę świetne, więc powoli delektowałam się nimi, obserwując zatokę. Tuż przede mną była zacumowana niewielka, biała łódka, którą objęły w posiadanie trzy mewy. Rozbawił mnie widok tych dość szczególnych "załogantów" siedzących rządkiem na burcie i czyszczących pióra. Nagle, ni stąd ni zowąd dobiegł mnie odgłos grzmotu a po chwili z wciąż jasnego nieba zaczął kropić drobny deszcz. Dopiłam kawę i postanowiłam, że resztę dnia spędzę w Genui. Kiedy mój autobus dojeżdżał do dworca w Santa Margherita Ligure rozpadało się na dobre, lecz widać było, że nieco dalej na północy, nadal świeci słońce. Pogratulowałam sobie pomysłu, bo zanosiło się na to, że w Genui jednak może być pogodnie. Oprócz tego dobrze się składało, bo zawsze chciałam zobaczyć sławną, genueńską katedrę.


Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć z Castello Brown  zapraszam do obejrzenia albumów>