wtorek, 28 stycznia 2014

Lombardia. Valsolda, świat miniony, świat odnaleziony...

Mam nadzieję, że tych osób, które przeczytały poprzedni post, nie zniechęciło moje długie milczenie i znów zechcą powędrować wraz ze mną, aby odkryć czarodziejskie zakątki Valsoldy. Jak już pisałam poprzednio, nad jezioro Lugano trafiłam przez czysty przypadek i splot okoliczności, ale zanim tam dotarłam, upłynęło wiele lat mojej emigracji. W tym czasie niekiedy wspominałam film "Piccolo mondo antico" obejrzany tuż po przyjeździe do Włoch a wtedy znów miałam przed oczami wąskie zaułki górskich wiosek i uliczki schodzące tuż na skraj wody.



Pewnego dnia trafiła w moje ręce ulotka, promująca jednodniową wycieczkę po jeziorach Como i Lugano, jaką można zrobić korzystając z dogodnych połączeń statkiem, pociągiem i autobusem. Propozycja wydała mi się atrakcyjna, tym bardziej, że na bilety przysługiwała zniżka, więc postanowiłam, że kiedyś muszę się tam wybrać. Z tego projektu zwierzyłam się mojej przyjaciółce Patrycji a nasza rozmowa niespodziewanie zeszła na temat filmu, który kiedyś zrobił na mnie tak wielkie wrażenie. Patrycja wspomniała, że podobno sceny plenerowe do niego kręcono właśnie w okolicy miejscowości Porlezza, to wystarczyło, aby ożywić moją wyobraźnię i wzbudzić we mnie przemożną chęć zobaczenia tych stron.



Co prawda, już wcześniej miałam okazję popatrzeć na Valsoldę z drugiego brzegu jeziora, kiedy  wędrowałam po zielonych stokach Valle d'Intelvi, jednak tym razem chodziło o coś więcej, osobiste pójście śladami bohaterów filmu, więc mimo znacznej odległości, nie mogłam sobie odmówić takiej frajdy! Samo dotarcie do Porlezzy okazało się bardzo czasochłonne, ponieważ jak zwykle musiałam odbyć godzinną podróż do Como, by wsiąść do autobusu jadącego do Menaggio, gdzie nastąpił krótki postój. Następnie autobus ruszył w dalszą drogę w stronę Lugano; mniej więcej w połowie drogi dojechaliśmy do północnego krańca jeziora, gdzie leży Porlezza, w sumie ta podróż zajęła mi niemal dwie godziny. Miasteczko okazało się małym rozczarowaniem i nie oszołomiło mnie swoją urodą. Składa się ono przede wszystkim z dużej ilości współczesnych domków, nie odznaczających się niczym szczególnym oraz kilku klockowatych hoteli nieopodal przystani. Do tego pogoda była w kratkę, przez chwilę nawet zanosiło się na deszcz i choć promienie słońca uparcie próbowały przebić się spoza ciężkich chmur, niebo nadal było szaro-bure a jezioro rozhuśtane zimnym wiatrem, miało kolor ołowiu.



Szczerze mówiąc, chyba zbyt wiele oczekiwałam, sądziłam, że zobaczę romantyczne zakątki, podobne do tych, jakie stanowiły scenerię filmu, tymczasem malutkie centrum historyczne w niczym ich nie przypominało... Błąkałam się po bulwarze, gapiąc na jezioro leżące pomiędzy górami z dominującymi szczytami  Monte Sighignola i San Salvatore, które zamykały ten ponury pejzaż. W tej sytuacji pozostawało mi jedynie zasięgnięcie języka u miejscowej ludności, choć tu miałam pewne opory. Wydawało mi się, że kiedy zapytam, gdzie kręcono film, mogę być poczytana za nawiedzoną  dziwaczkę, szukającą taniej sensacji. Ale mimo to, postanowiłam, że chwycę byka za rogi. Weszłam do baru ( w małych miejscowościach często bywa on również ochotniczą agendą informacji turystycznej) gdzie dla niepoznaki zamówiłam kawę i lody. Obsłużyła mnie sympatyczna, rozmowna dziewczyna, z którą szybko nawiązałam kontakt, więc po chwili odważnie wypaliłam, że szukam śladów "Piccolo mondo antico". 



Tu spotkało mnie miłe zaskoczenie, bo zamiast popukać się w głowę, barmanka zasypała mnie gradem informacji, a z nich wynikało, iż istotnie film (a nawet dwa filmy, bo była też wersja wcześniejsza od tej, którą oglądałam) kręcono w wioskach leżących nieopodal, co więcej, tam toczy się również akcja książki, więc reżyser poszedł za ciosem i starał się wiernie odtworzyć jej klimat, korzystając z tej naturalnej scenografii.
Dowiedziałam się też, że powinnam wsiąść w następny autobus do Lugano i pojechać w stronę włosko-szwajcarskiej granicy, do wioski  Oria, gdzie bez problemu mogę rozpocząć wędrówkę śladami bohaterów powieści Fogazzaro, gdyż znajdę tam specjalne, żółte tablice informacyjne. Nie bardzo wiedziałam o co chodzi z tymi tablicami, ale uznałam, że nie będę się dopytywać, bo zapewne sama odkryję wszystko na miejscu, więc bez zwłoki udałam się na przystanek.




Wraz ze mną na autobus czekały dwie włoskie turystki, które mi powiedziały, że również jadą do Orii aby zobaczyć willę Fogazzaro.
Zaskoczyła mnie ta wiadomość, bo nie miałam pojęcia, iż autor książki mieszkał w tych stronach, ani o tym, jak ścisły związek miało to z jego twórczością. Chociaż jeszcze o tym  nie wiedziałam, był to moment przełomowy w moim spotkaniu z Valsoldą i jej historią, pisarzem oraz jego twórczością.
Od tej chwili zaczęłam ich powolne odkrywanie i poddałam się oczarowaniu, które przerodziło się w trwałą miłość do tego niezwykłego zakątka. Ta fascynacja zaprowadziła mnie jeszcze dalej, zaowocowała przeczytanymi książkami, poszukiwaniami w internecie a także wieloma refleksjami...
Tymczasem nadjechał zatłoczony autobus, do którego oprócz mnie wsiadło jeszcze sporo osób jadących w tę samą stronę; na szczęście jazda trwała dość krótko i po kilkunastu minutach jazdy wysiadłam w Orii. Kiedy rozejrzałam się wokoło, zachwyciła mnie uroda pejzażu, jaki miałam przed oczami. Droga wiodąca do Lugano nie biegnie samym brzegiem jeziora, lecz nieco wyżej, więc lustro wody leżało w pewnej odległości.

Dzieliły mnie od niego czerwone dachy małych domków, ukrytych w bujnej zieleni drzew a pomiędzy nimi wystrzelała szara, kościelna wieża. Po drugiej stronie jeziora widziałam masywną sylwetkę Monte Bisgnago i strome stoki Valle d'Intelvi, porośnięte gęstym lasem, wyglądającym niczym ciemnozielony aksamit.
Pogoda poprawiła się zdecydowanie, co prawda powietrze nadal było ciężkie i wilgotne, ale słońce wyjrzało pomiędzy chmurami a te szybko zniknęły pozostawiając po sobie delikatny woal foschii. Miałam okazję podziwiać wspaniały spektakl natury, kiedy to góry i jezioro powoli wyłaniają się z ciemnych zasłon w całej krasie swoich kolorów a kropelki wilgoci rozproszone w powietrzu zacierają wszystkie kontury, lśniąc i migocąc w blasku słońca. Był to urzekający i niezapomniany widok, przez chwilę miałam wrażenie, że jestem tam oczekiwanym gościem i to specjalnie na moje przybycie przyroda przygotowała to niezwykłe widowisko...





Później w książce Fogazzaro przeczytałam opis podobnego zjawiska, dość częstego w tych stronach a wtedy ponownie wróciło do mnie wspomnienie dnia, kiedy po raz pierwszy  zobaczyłam Valsodę. Wówczas pomyślałam sobie, że tak musiał czuć się książę z arabskiej bajki, kiedy przyprowadzono mu nigdy nie widzianą oblubienicę a ona powoli podniosła zasłonę i ukazała mu swą piękną twarz...
Przez chwilę stałam na niewielkim tarasie, podziwiając jezioro w dole i zalesione zbocza gór, gdzie przytuliło się kilka wiosek połączonych krętą drogą, biegnącą powyżej tej, którą przybyłam. W wioskach można było dostrzec wyniosłe kościoły a w tej położonej najbliżej, zauważyłam dwie wielkie wille, ozdobione kolumnami, odcinające się swoim wielkopańskim wyglądem na tle skromnych domków z szarego kamienia. Nieopodal tarasu, gdzie stałam, były wąskie, kamienne schodki, prowadzące w dół; skierowałam tam swe kroki i po chwili dotarłam do uroczej uliczki sąsiadującej z zielonymi ogrodami, gdzie cichutko szemrały liście drzew prześwietlone słońcem.







 
Uliczka biegła dość wysoko; poniżej widziałam dach kościoła, zaś przede mną były następne schodki, które zaprowadziły mnie wprost do niewielkiego portyku. Pokonałam jeszcze kilka stopni i znalazłam się na niewielkiej przestrzeni pomiędzy budynkami, wybrukowanej kamiennymi płytami. Przede mną otworzył się widok na wody jeziora, oddzielone skarpą oraz niskim murkiem. Lewą stronę tego placu stanowiła boczna ściana willi z małą loggią i tarasem, po prawej był kościół a pomiędzy nim i jeziorem, tuż na skraju skarpy, wzniesiono okazałą pergolę.  W tym momencie serce zabiło mi mocniej, bo zrozumiałam, że znalazłam się w w samym środku jednej ze scenerii, w jakiej kręcono film! Wszystko było dokładnie tak samo, niczego nie brakowało i nic nie zostało usunięte na potrzeby scenariusza... Przed sobą miałam dom wuja Piera, w którym po ślubie zamieszkali Franco i Luiza, na tarasie ponad loggią stał metalowy stolik z krzesełkami, przy którym Franco z przyjaciółmi pijał popołudniową kawę a pod pergolą był jego ukochany ogród, gdzie z miłością pielęgnował swoje rośliny. Obok zauważyłam pierwszą z licznych tablic, o jakich powiedziała mi barmanka w Porlezza. Umieszczono na niej krótką notkę biograficzną o pisarzu, mapkę Valsoldy oraz fragment "Piccolo mondo antico" nawiązujący do tego miejsca. Tuż obok kościoła rosły wielkie cyprysy, zaś w głębi pinia, dokładnie tak jak w książce - z tą różnicą, że tymczasem stała się okazałym drzewem, podczas gdy w powieści była zaledwie odchowaną sadzonką...

W tym magicznym momencie zachłysnęłam się czarem tego niezwykłego miejsca, które geniusz pisarza unieśmiertelnił a potomni uszanowali i z pietyzmem pozostawili wszystko na swoim miejscu. Jednak to nie była ostatnia niespodzianka, bo na ścianie domu, wśród zielonych liści bluszczu, widniała tablica pamiątkowa, poświęcona pamięci Antonia Fogazzaro z medalionem przedstawiającym jego podobiznę. W tym momencie zrozumiałam, że jestem przed willą niegdyś będącą jego domem, o której wspominały dwie panie, spotkane na przystanku. Postanowiłam obejrzeć wszystko dokładnie, więc weszłam do portyku przecinającego dom na przestrzał. Po lewej stronie miałam darsenę, gdzie wedle powieści utonęła mała Ombretta a po prawej schody prowadzące do kuchni, skąd unosił się smakowity zapach gotujących się potraw.

Przez otwarte drzwi rzuciłam okiem do wnętrza i zobaczyłam duże pomieszczenie z tradycyjnym, kuchennym wyposażeniem, pełne starych mebli oraz naczyń z miedzi i białej porcelany w kobaltowe wzory. Po chwili z głębi domu wyszedł młody człowiek, więc zadałam mu pytanie o willę. Chyba nie był tym specjalnie zaskoczony, bo bardzo chętnie odpowiedział, że istotnie niegdyś był to dom pisarza a obecnym właścicielem jest jego prawnuk, markiz Giuseppe Roi, pracodawca mojego rozmówcy. Nie pytany dodał też, że markiz jest mieszkańcem Vicenzy, ale przyjeżdża do Orii na wakacje i właśnie jest obecny, więc nie ma możliwości obejrzenia wnętrza domu. Zrozumiałam z tej rozmowy, że zapewne nie byłam pierwszą osobą, jaka zwróciła się do niego w poszukiwaniu informacji i zapewne zdarzało mu się ulegać prośbom admiratorów Fogazzaro, pragnących choć przez chwilę popatrzeć na pokoje, które autor tak sugestywnie opisywał w swojej książce. Sympatyczny młodzian powiedział mi też, że markiz jest osobą w podeszłym wieku i jakiś czas temu sporządził testament, w którym zapisał willę FAI z zastrzeżeniem, iż ma w niej powstać muzeum poświęcone pamięci jego pradziadka.
 



Pomyślałam sobie, że to naprawdę piękny gest, bo zapewne jest wiele osób, dla których podobnie jak dla mnie, odwiedziny w tym miejscu będą niezwykle ważnym przeżyciem. Pożegnałam mojego rozmówcę i ruszyłam na dalsze oględziny Orii. Jest to maleńka wioska, składająca się z kilku uliczek, w większości mających formę schodów łączących wąskie domki, wznoszące się tarasowo na stromym zboczu, tulące się do siebie pomiędzy skrajem wody i asfaltową drogą. Maleńki placyk oraz równie mikroskopijna przystań, dopełniały wizerunku miejscowości, gdzie oprócz młodego człowieka, o którym już wspominałam i dwóch pań, przybyłych wraz ze mną, nie spotkałam żywego ducha. Szczerze mówiąc, nie narzekałam z tego powodu, bo lubię takie samotne zwiedzanie, zwłaszcza w miejscach o tak niepowtarzalnym nastroju. Ponownie wróciłam na plac przed kościołem i ruszyłam w przeciwną stronę, mulatierą biegnącą pomiędzy wysokimi murami oddzielającymi ogrody należące do sąsiednich posesji.
Mulatiera zaprowadziła mnie na mały cmentarz, gdzie w otwartej kaplicy znalazłam trzy nagrobki, kryjące szczątki siostry pisarza Iny Fogazzaro Dainioni i jej męża oraz wnuka Fogazzara, Antonia Roi (był on stryjem markiza Giuseppe). Pisarz kilkakrotnie umieszczał ten cmentarz w swojej tetralogii - tu miała spoczywać Ombretta i jej rodzice a po latach również ich synowa Eliza, nieszczęśliwa żona Piera Maironi  i wreszcie on sam. W pobliżu zauważyłam następną tablicę informacyjną z ilustracją oraz fragmentem powieści. Jak już wspominałam, Oria sprawiała wrażenie kompletnie wyludnionej, więc byłam dość zaskoczona, kiedy na drodze nieopodal cmentarza, ni stąd ni zowąd spotkałam niedbale ubranego chłopaka z bujną, potarganą czupryną i grubą książką w ręku. Wyglądał na jakieś osiemnaście lat, mijając mnie uśmiechnął się nieśmiało i grzecznie powiedział tradycyjne "salve" a kiedy mu odpowiadałam, nasze oczy spotkały się w przelotnym spojrzeniu. W tym ulotnym momencie, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż mimo wszystkich różnic, jakie nas dzielą, mamy coś wspólnego - obydwoje w tym miejscu szukamy śladów minionego świata...

Czy muszę dodawać, że gdy wracając z cmentarza ponownie znalazłam się na placyku koło willi, w cieniu loggi pod tarasem siedział ów chłopak, po uszy zatopiony w lekturze...Być może, poszedł tam, żeby w tym romantycznym zakątku czytać jedną z powieści Fogazzara albo jego młodzieńcze wiersze, w których przyszły pisarz opiewał piękno Valsoldy? 
Ukradkiem zrobiłam chłopcu zdjęcie, po czym wycofałam się po angielsku, aby swą obecnością nie psuć mu nastroju. Pomyślałam sobie, że może to rośnie nowy pisarz lub poeta, zakochany w tej ziemi i jej przeszłości? To miejsce miało niezaprzeczalną magię, to był dom, gdzie młody Antonio spędzał wakacje, więc kto wie, może i on kiedyś tak siadywał w cieniu loggi, żeby czytać, marzyć i pisać wiersze... Przypomniały mi się też moje lata "chmurne i durne", kiedy to spędzałam moje ostatnie wakacje w Warszawie i pełna romantycznych porywów biegałam do Łazienek, gdzie siadałam pod kasztanami z tomikiem wierszy Byrona, w którym za zakładki służyły mi zasuszone płatki róż...

Po opuszczeniu Orii powędrowałam do Albogasio i Castello, wiosek położonych na zboczu Monte Boglia, jednak ich opis będzie tematem następnego posta.  


Jak wspominałam, ta wędrówka po Valsoldzie nie była ostatnią; na przestrzeni kilku letnich miesięcy 2008 roku byłam tam wiele razy, gdyż nie mogłam się wyrwać z pod uroku tej krainy. Po upływie kilku lat przyszedł też dzień, w którym mogłam przekroczyć progi willi Fogazzaro (będzie o tym oddzielny post). Miało to miejsce wiosną 2011 roku z okazji Dni Otwartych FAI (markiz Guiseppe Roi zmarł w roku 2009 i zgodnie z jego wolą, w willi powstało muzeum) co było dla mnie niezwykłym przeżyciem. Przez te lata przeczytałam wszystkie książki Fogazzara przetłumaczone na język polski a także ciekawe opracowanie pt. "Antonio Fogazzaro i jego epoka" Katarzyny Biernackiej -Licznar. Pokusiłam się także o lekturę powieści "Piccolo mondo antico" i "Malombra" po włosku, co w moim przypadku było imponującym dokonaniem z uwagi na styl i słownictwo, różniące się od tego, jakim mówi się współcześnie. Te czytelnicze trudności powiększał jeszcze fakt, iż pisarz obficie używał różnego rodzaju dialektów, co sprawia, że język jego postaci wiele mówi zarówno o miejscu oraz klasie społecznej z jakich one pochodzą. Do dziś często słyszy się opinię, że Włoch z północy nie rozumie Włocha z południa a w XIX wieku, kiedy zjednoczona Italia dopiero zaczynała tworzyć język literacki wspólny wszystkim Włochom, te regionalizmy były o wiele bardziej słyszalne.


Swoim zwyczajem, zaczęłam też sklejać w jedno drobne skrawki informacji, na jakie natrafiałam przy różnych okazjach. Tym, co mnie najbardziej zainteresowało, był fakt, do jakiego stopnia realne zdarzenia znalazły swoje odbicie w twórczości Fogazzara. Otóż okazało się, iż  było ich niemało, począwszy od tego, że pierwowzorem Franca Maironi był Mariano, ojciec pisarza, który wbrew woli swego rodzica, bogatego przemysłowca z Vcenzy, ożenił się z panną Teresą Barrera, córką architekta pochodzącego z Valsoldy. Jednak rysy matki Fogazzara odnajdziemy nie w postaci Luizy, lecz jej matki, pani Rigey, której pisarz dał nie tylko to samo imię, ale również obdarzył ją podobnymi cechami charakteru. Natomiast wzorcem dla powieściowej Luizy była przyjaciółka rodziny, pani Luiza Venini Campioni, którą pisarz znał od czasów swojego dzieciństwa i to właśnie jej zadedykował 'Piccolo mondo antico". 



Twardy i nieustępliwy charakter, w jaki autor wyposażył markizę oraz jej negatywny stosunek do małżeństwa Franca, miał swe źródło w rzeczywistym konflikcie, jaki podzielił rodziców Fogazzara i jego dziadka, (nota bene, również Antonia). Natomiast pod postacią Piera Ribeiry, bez trudu można odkryć jego pierwowzór, jakim był wuj Teresy, Pietro Barrera, wspaniały człowiek, bardzo kochany przez krewnych, dla których był prawdziwą podporą. Oczywiście, również wiele pomniejszych postaci miało swe żyjące modele, część z nich jest znana, zaś inni zniknęli w mrokach zapomnienia. Także powieściowy opis domu w Orii (matka Fogazzara otrzymała willę w spadku po swoich krewnych i rodzina pisarza zwykle spędzała tam wakacje) oraz całej okolicy, jest nadzwyczaj wierny, bo choć na przestrzeni minionego stulecia na terenie Valsoldy powstało nieco nowych domostw, jednak nie tak wiele, aby zdecydowanie zmienić charakter tych stron.
W zasadzie jedyną taką rzeczą jest asfaltowa droga Porlezza - Lugano, która powstała w okresie międzywojennym. Jej budowa sprawiła, że musiano poświęcić niektóre ogrody, jednak mieszkańcy chyba zrobili to bez żalu, zważywszy na fakt, iż poprzednio komunikacja na wybrzeżu jeziora była mocno utrudniona i ludziom pozostawały piesze wędrówki lub droga wodna. Oczywiście, podczas ciepłych miesięcy rejs statkiem czy łódką był przyjemnością sam w sobie, ale kiedy nadchodził okres niepogody, podróżnym zapewne nie było do śmiechu (taką sceną podróży podczas deszczu i zawieruchy, rozpoczyna się "Piccolo mondo antico") tym bardziej, że wzburzone wody jeziora niejednokrotnie na zawsze pochłaniały swoje ofiary. Tu chciałabym dodać, że również dramatyczny opis śmierci Ombretty był odbiciem realnego zdarzenia, kiedy to  Mariano, dziesięcioletni syn pisarza (imię otrzymał po dziadku ze strony ojca) nieomal się utopił w darsenie należącej do willi i z pewnością straciłby życie, gdyby nie matka, która w porę nadbiegła i wyciągnęła nieprzytomnego chłopca z wody. Podobnie jak Franco w powieści, także Antonio Fogazzaro przebywał wtedy w Lugano i dopiero po powrocie dowiedział się o wypadku. 



Pisarz dla całej trójki swoich dzieci był nadzwyczaj kochającym ojcem (oprócz syna miał jeszcze dwie córki) więc nie trudno sobie wyobrazić, co czuł w tej sytuacji... 
Tym razem los ich oszczędził, jednak dziesięć lat później dwudziestoletni Mariano niespodziewanie zmarł na tyfus, co dla Fogazzara było strasznym ciosem. W sukurs (podobnie jak Francowi) przyszła mu jego głęboka wiara w Boga, jednak ta strata sprawiła, że rozwiały się wszystkie nadzieje, jakie pokładał w tym mądrym i uzdolnionym chłopcu. To straszne przeżycie znalazło swe odbicie na kartach "Piccolo mondo antico" kiedy autor opisywał to, co się działo w domu Maironich po śmierci ich małej córeczki. Szczerze mówiąc, ta część powieści mocno mną wstrząsnęła, gdyż oprócz ogromu i różnorodności emocji opisanych przez autora, całość cechuje tak dogłębna analiza stanów duszy i umysłu, że było dla nie jasne, iż takie strony mógł napisać tylko ktoś, kto sam przeżył coś podobnego. Fogazzaro bardzo prawdziwie przedstawił  uczucia Franca i Luizy a także brak wzajemnego zrozumienia z powodu odmiennego przezywania żałoby, co doprowadziło do separacji i nieomal rozpadu małżeństwa. Z racji mojego zawodu, bardzo często spotykałam się ze śmiercią i  musiałam patrzeć na rozpacz tych, którzy pozostali. Jestem też matką, dlatego mogę sobie wyobrazić, co czują rodzice po stracie dziecka; jednak wyobraźnia to jedno a znalezienie wiarygodnego sposobu, aby myśli ubrać w słowa, to zupełnie inna sprawa... 

W następnych postach napiszę też o związkach Valsoldy z Polską, poprzez przybliżenie postaci kilku wybitnych artystów, urodzonych w okolicznych wioskach. To niespodziewane odkrycie było dla mnie wielkim zaskoczeniem i jednym powodem więcej, abym poczuła jeszcze silniejszą więź z tym pięknym miejscem.

Jeśli ktoś miałby ochotę obejrzeć więcej zdjęć z Orii i Porlezzy, jak zwykle zapraszam do albumu>




wtorek, 14 stycznia 2014

Mroźnie i zimowo, czyli styczniowy spacer na Mazurach.


 
Tym razem chciałabym zaprosić wszystkich na zimowy spacer w okolice Ostródy. Zdjęcia, które tu zamieściłam, pochodzą z poprzedniej zimy, zrobiłam pewnego styczniowego, bardzo mroźnego dnia po południu, kiedy wybrałam się na spacer za miasto razem z moją córką, Martą. Pogoda była wspaniała, śnieg skrzypiał pod nogami i skrzył się w słońcu a cała okolica wyglądała po prostu bajecznie. Jezioro Drwęckie znajduje się w centrum Ostródy, ponieważ ma wydłużony kształt, idąc jego brzegiem, w miarę szybko znajdziemy się na obrzeżach miasta, na drodze do pobliskiego lasu. Jest to lubiana trasa spacerowa a jej część prowadzi nasypem, po którym niegdyś jeździł pociąg do pobliskiego Morąga.

Ostróda jest miastem położonym wśród jezior i lasów. Śnieżna zima na Maurach nie zdarza się co roku a szkoda, bo jest naprawdę piękna! Uwielbiam taką baśniową scenerię niczym z filmu rysunkowego albo ilustracji z książeczki dla dzieci z gałęziami potężnych świerków, na których leży masa śniegu. Spacer po zamarzniętym jeziorze to niesamowite przeżycie, ja szczerze mówiąc, trochę się boję chodzić po lodzie, no ale skoro inni mogą... 
Tym bardziej, że rybacy spokojnie siedzący na swoich stołeczkach i łowiący z przerębla, napawają zaufaniem do grubości pokrywy lodowej. Jednak trzeba uważać w miejscu, gdzie jezioro dzieli się na dwie części; tu nad przesmykiem znajduje się most a pod nim woda na ogół nie zamarza a lód wokoło jest bardzo cienki i kruchy Za to zachód słońca oglądany z tego miejsca jest tak zaskakująco kolorowy, że aż kiczowaty. 




Zamarznięta tafla jeziora zawsze jest pokusą dla młodych chłopców i rybaków. Tych pierwszych kusi możliwość popatrzenia na miasto z innej perspektywy lub przejścia suchą nogą na pobliską wyspę, ci drudzy z upodobaniem moczą wędki w przeręblach w oczekiwaniu na taaaką rybę.
  

Rosnący chłód  zapowiadał koniec  dnia, przypominał o tym także różowy blask słońca chylącego się ku zachodowi, oświetlający polanę nieopodal jeziora. Ciepłe kolory bezlistnych drzew wspaniale kontrastowały ze śnieżnobiałym śniegiem i błękitnym cieniami pod mostem.  
                           


Krótkie zimowe popołudnie zakończyło się w fiołkowo - pomarańczowej poświacie, kiedy słońce chowając się za lasem rzucało na okolicę swe ostatnie, długie promienie.













To już koniec spaceru, mam nadzieję, że wszystkim się spodobała zima na Mazurach!