sobota, 30 marca 2013

Wesołych Świąt oraz kilka słów o tym, co mi przyniósł wielkanocny zajączek.


Z okazji
Świąt Wielkiej Nocy życzę wszystkim odwiedzającym aby te dni upłynęły im w zdrowiu i radosnej, wiosennej atmosferze, na przekór upartej zimie, która nie chce odejść. A wielkanocny zajączek niech Wam przyniesie dużo smacznych, kolorowych pisanek, oraz prezentów, które Was zaskoczą i ucieszą!

Mój zajączek w tym roku nieco się pośpieszył, i dzięki temu wczoraj w naszym domu zjawiła się nowa lokatorka, mała, śliczna koteczka, czarna niczym węgielek. Znalazłam ją na ulicy, bez wątpienia błąkała się od dłuższego czasu, bo była brudna i wychudzona. Jest bardzo ufna, i ma wszystkie dobre maniery domowego kota. Myślę że będziemy miały z niej dużo radości!

Wszystkich zaprzyjaźnionych blogerów zapraszam też do przeczytania poprzedniego posta!

Liebster Blog Avard X 2

Jak widać łańcuszek blogowych wyróżnień ma się dobrze i  zabawa dalej trwa w najlepsze! Ja również otrzymałam  zaproszenia  od dwóch blogerek, które zresztą bardzo mnie zaskoczyły, gdyż jedną  http://polkanakresach.blogspot.com/   poznałam niedawno a drugą http://zapachsztuki.blogspot.com/ dopiero przy tej okazji. Podobne zaproszenie otrzymałam w grudniu od Fidrygauki http://szeptywmetrze.blox.pl  jednak wtedy zaangażowałam się jako wolontariuszka "Szlachetnej paczki" i szczerze mówiąc, był to moment, kiedy moje myśli biegły w innym kierunku....Oczywiście  jest to  bardzo miłe wyróżnienie, więc  bardzo za nie dziękuję! Tym razem postanowiłam, że  wezmę udział w zabawie, i odpowiem na zadane pytania, gdyż jak sądzę, jest to dobra okazja żeby się nieco lepiej poznać.

 Pytania od Lui M. http://polkanakresach.blogspot.com/

1. Od jak dawna blogujesz?

Zaczęłam blogować na Bloxie, 5 kwietnia 2010 roku, pod tym samym tytułem a w ubiegłym roku przeniosłam się na Bloggera, gdzie zamieszczam nowe wpisy i przenoszę te stare, poprawione i nieco uaktualnione. W sumie daje to trzy lata a co ciekawe to moje" najmłodsze dziecko" ma urodziny w tym samym dniu co moja córka, Marta.


2. Dlaczego zacząłeś/zaczęłaś prowadzić bloga?

Po dziesięcioletnim pobycie we Włoszech zostało mi mnóstwo zdjęć i wspomnień z odwiedzonych miejsc. Chciałabym się tym podzielić z innymi osobami, oraz zostawić mojej rodzinie jakiś ślad po tej części mojego życia, która  minęła z dala od nich. Oprócz tego jest jeszcze jeden ważny powód: chciałabym pokazać innym osobom, które podobnie jak ja z jakiegoś powodu znalazły się "na zakręcie", że w większości z nas drzemie siła podpowiadająca nam jak się w tej sytuacji  odnaleźć, trzeba tylko nadstawić ucha i posłuchać jej cichego głosiku...


3. Kto jest Twoim autorytetem? 

Szczerze mówiąc, nie posiadam takowych i dobrze mi z tym. Moim mottem są słowa z piosenki Bułata Okudżawy  "... a przecież mi żal, że nad naszym zwycięstwem niejednym, górują cokoły, na których nie stoi już nikt.." .To bardzo gorzkie, lecz i bardzo prawdziwe  słowa.


4. Podaj tytuł filmu, który byś polecił/poleciła.

Moje dwa ukochane filmy to "Łowca androidów" Ridley'a Scotta i "Barry Lyndon" Stanley'a Kubricka.Obydwa mówią o życiu i ludzkiej naturze to, co sama chciałabym powiedzieć, gdybym była wybitnym reżyserem.


5. Ostatnio przeczytana książka to...

Właśnie kończę  "Krzyżowców" Zofii Kossak, których czytałam dawno temu jako bardzo młoda osoba.


6. Wymarzone wakacje - gdzie?

Chciałaby jeszcze raz odwiedzić południe Europy, greckie wyspy, Włochy, Francję i Hiszpanię, ruszyć na nieśpieszną włóczęgę, jak to robiono w XIX wieku.


7. Wyjazdy i zwiedzanie zorganizowane czy na własną rękę?

Raczej na własną rękę.


8. Kim chciałeś/chciałaś zostać będąc dzieckiem? 

  Historykiem sztuki.


9. Co zawsze poprawia Ci humor?

Kiedy jestem wyspana, jest ładna pogoda a ja mam coś istotnego do zrobienia, co jednak nie przyprawia mnie o stres z powodu braku czasu czy stopnia trudności.


10. Boże Narodzenie czy Wielkanoc?

Tu przypomina mi się Stanisławski ze swoim felietonami " O wyższości świąt..." nie ma wyboru, gdyż są zupełnie inne.


11. Wielkanoc kojarzy mi się z...? 

Topniejącym śniegiem, baziami i kolorem żółtym.



 A to moje odpowiedzi na pytania, które zadała 
 IVNA http://zapachsztuki.blogspot.com/


1.Wakacje na wsi czy w mieście?


W zależności od potrzeb, pół na pół, miasto ma swoje uroki a wieś swoje.

2.Muzyka jest po to by ....?

 Dostarczać mi dobrych emocji.

3.Pora dnia najlepsza na porządki?


Żadna...ale jeśli już, to do południa.

4.Przepis na ciasto, które zawsze wychodzi?


Mam taki, to świetny przepis na ciasto biszkoptowe, które można dowolnie wzbogacać. Zainteresowanym osobom mogę go przesłać mailem.

5.Najlepsze i najtańsze biuro podróży?


Nie mam pojęcia, nigdy z nich nie korzystam.

6.Hipiska, femme fatale, bizneswoman w białym kołnierzyku?


Tramp w dni powszednie, na nieco bardziej oficjalne okazje styl  rodem "z angielskiej wioski" czyli sztruks i tweed a do tego jedwabna bluzka i perły, a na takie naprawdę duuuże, femme fatale.

7.Ilość obrazów w domu ( chodzi mi o obrazy olejne, akrylowe, akwarele itp.)?


Pięć.

8.Przepis na domowe SPA?


Dłuuuuga kąpiel z dodatkiem relaksującej soli, z maseczką na twarzy, i książką w ręku.


9.Teren prywatny to ...?

Przestrzeń, której staram się nie naruszać.

10.Co nosiłabyś najchętniej na koszulce?


Chiński ideogram kota.

11.Sposób na porządek w szafie i papierach?


Nie posiadam....


----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Wymyślanie inteligentnych a przy tym niezbyt wścibskich pytań nie jest prostą rzeczą, tym bardziej, że wiele z nich już padło, mimo to, postaram się najlepiej, jak potrafię.

1.Pies czy kot? (Proszę o uzasadnienie wyboru).

2. Jakie życie preferujesz, aktywne czy kanapowe?

3.Ulubiony gatunek książki, filmu i muzyki?

4. Morze czy góry?

5. Ulubiony styl w architekturze i sztuce (również proszę o parę słów uzasadnienia).

6.Czy jest kraj poza Polską gdzie chciałabyś/chciałbyś zamieszkać na stałe i dlaczego?

7.Pytanie w dwóch wariantach:

a (dla pań)  Lakier na paznokciach czerwony, czy  naturalny?
b (da panów) Motocykl czy samochód?

8. Czy jest w twoim życiu moment, o którym myślisz, że gdyby się nie przydarzył, to wyglądałoby ono zupełnie inaczej?

9.Czy w dzieciństwie lub młodości miałaś/miałeś bohatera literackiego, z którym się utożsamiałaś/utożsamiałeś ? (Tu również prosiłabym o parę słów o motywach tej fascynacji)

10. Czy uważasz że wysiłek bez nagrody jest marnowaniem energii?

11.Czy w Twoim życiu miały miejsce dziwne przypadki,  których nie można racjonalnie wytłumaczyć? (Jeśli ktoś będzie miał ochotę, może tu zamieścić tę historię) 

A teraz pora przejść do najważniejszej części, czyli do nominacji.

NINIEJSZYM  OŚWIADCZAM, że nominację ode mnie mają wszyscy blogerzy, których do tej pory umieściłam w pasku po prawej stronie na "Mojej liście blogów". 

Wszystkich lubię i cenię za to, co piszą, za ciekawe przemyślenia, interesujące relacje, i wspaniałe zdjęcia. Staram się  wszystkie te blogi czytać regularnie, bo dają mi okazję do własnych refleksji lub poznania innych zakątków świata, więc przykro by mi było kogoś wyróżnić a kogoś innego pominąć. Poza tym, wiele osób z różnych powodów nie chce lub nie może uczestniczyć w tej zabawie, natomiast inni, być może, chętnie skorzystaliby z okazji...W związku z tym, każdego z moich ulubionych autorów  proszę i  o umieszczenie banerka  z wyróżnieniem otrzymanym ode mnie na swoim blogu i (ewentualnie) napisanie posta z odpowiedziami na zadane pytania, oraz zamieszczenie własnej listy pytań. 

sobota, 23 marca 2013

Piemont. Cannobio, Orrido di Sant' Anna.


W mojej "turystycznej karierze" przeżyłam wiele miłych niespodzianek, lecz jak to zwykle bywa w życiu, nie brakowało również niezbyt przyjemnych zaskoczeń i uczucia niedosytu. Bardzo często zdarzyło mi się, że jakieś zdjęcie, fragment filmu lub nazwa gdzieś zasłyszana, poruszyły moją wyobraźnię do tego stopnia, że myślałam iż prędzej, czy później, muszę to zobaczyć. Z różnych względów odkładałam te projekty w czasie, lecz mimo wszystko, przychodził dzień, kiedy mówiłam sobie, że jest to dobry moment na realizację któregoś z tych długo piastowanych zamierzeń. Jedną z takich "idee fixe" było zobaczenie Orrido di Sant' Anna w Cannobio, małej miejscowości, leżącej nad Lago Maggiore tuż przy granicy ze Szwajcarią, gdzie z alpejskich zboczy spływa do jeziora potok, noszący tę samą nazwę co miasteczko. Idąc jego brzegiem w głąb gór, w odległości około trzech kilometrów od Cannobio, dotrzemy do miejsca, gdzie znajdują się dwa mosty leżące tuż obok siebie i niewielki kościół pod wezwaniem Świętej Anny.

Za nimi zaczyna się skalisty wąwóz, zwany po włosku "orrido". Pewnego razu, przeglądając album o Lago Maggiore i jego okolicy, trafiłam na piękne zdjęcie tego wąwozu, przedstawiające ogromne głazy, doskonale wygładzone przez wodę, leżące w łożysku potoku. W głębi poza nimi, widniał malutki, malowniczy kościółek. Zafascynowało mnie to miejsce, lecz ponieważ Limbiate i Cannobio dzieli dość znaczna odległość, z reguły skłaniałam się do realizacji mniej skomplikowanych projektów. Kiedy uzyskałam stały dostęp do internetu, mój świat w pewnym sensie nieco się skurczył, ponieważ nareszcie bez większych trudności mogłam studiować rozkłady jazdy i wybierać najlepsze połączenia, co znacznie zwiększyło moją mobilność i pozwoliło mi dotrzeć do wielu miejsc, bez zbytniej straty czasu oraz nadkładania drogi. W ten sposób udało mi się ustalić korzystną marszrutę do Cannobio; pewnego ranka,  po zakończeniu nocnego dyżuru, wyruszyłam w drogę do tego wymarzonego miejsca. Mimo nieprzespanej nocy czułam się dość dobrze, oprócz tego czekały mnie prawie trzy godziny jazdy, więc miałam nadzieję, iż uda mi się zdrzemnąć w pociągu lub autobusie.

Pociągiem dojechałam do Laveno na lombardzkim brzegu Lago Maggiore i po przeprawie promem na piemoncki brzeg, wsiadłam do autobusu, jadącego w stronę granicy ze Szwajcarią. Okazało się, że Cannobio to miasteczko, gdzie na ulicy bardzo często słyszy się nie tylko język włoski, lecz również niemiecki. Nieco mnie to zaskoczyło, ponieważ Piemont sąsiaduje z włoskojęzycznym kantonem Ticino, więc prawdopodobnie osoby mówiące po niemiecku były przybyszami z dalszych stron lub turystami. Był to dzień targowy i na ulicach widziało się mnóstwo ludzi; niektóre starsze kobiety nosiły tradycyjny, regionalny strój,  składający się z czarnego kabacika oraz marszczonej spódnicy, w kolorze ciemnoniebieskim lub w drobne kwiatki na ciemnym tle. Co ciekawe, jak się później dowiedziałam, w dolinie Cannobio każda wioska ma swój tradycyjny kostium; te stroje też nie są jednakowe, ponieważ różnią się one w zależności od wieku i statusu społecznego osoby, która go nosi. Bardzo żałowałam, że nie miałam okazji żeby zagłębić się w tę okolicę, ponieważ jest tam wiele pięknych miejsc, gdzie nadal można odetchnąć atmosferą przeszłości i popatrzeć na przyrodę nieskażoną cywilizacją.

Tymczasem bez większych problemów dopytałam się o dalszą drogę do Orrido i ruszyłam w stronę gór. Pogoda była średnia,  słońce gdzieś wysoko pracowicie usiłowało przebić się przez cienką warstwę chmur, ale bez większych rezultatów. Osobiście nie przepadam za taką aurą, powietrze jest wtedy ciepłe i wilgotne, co daje efekt sauny i odbiera mi energię. Z nadzieją, że niebo jednak się rozpogodzi, szłam przed siebie drogą wśród lasu a w wąwozie po prawej stronie towarzyszył mi szumiący potok. Wreszcie pośród drzew zobaczyłam szarą wieżę, znaną mi ze zdjęcia, zaś po chwili droga zaprowadziła mnie na niewielki most, za którym wznosił się kościół. Dużo sobie obiecywałam po tej wycieczce, gdyż podobno w kościółku są bardzo interesujące freski. Niestety, był on zamknięty a niewielkie otwarte okienko zakryto siatką tak gęstą, że we wnętrzu nic nie można było dojrzeć. I tu muszę wyrazić moje głębokie rozczarowanie! Cannobio bardzo reklamuje atrakcję, jaką jest wąwóz i stojąca nad jego brzegiem świątynia. Ta reklama najwidoczniej przynosi wymierne efekty, gdyż oprócz mnie było tam  sporo ludzi; kilka rodzin z dziećmi (słyszałam język niemiecki, francuski i angielski) spora grupa młodych osób i szkolna wycieczka. 

Zdawać by się mogło, iż w tej sytuacji należałoby znaleźć człowieka, który mógłby udostępnić kościół zwiedzającym, tym bardziej, że prowadzi tam wygodna droga jezdna i kustosz nie miałby najmniejszego problemu z dotarciem na miejsce. Przyszli mi na myśl wolontariusze, opiekujący się położonymi wysoko w górach romańskimi bazylikami San Pietro link czy San Benedetto link gdzie jedynym środkiem lokomocji są własne nogi i myślę, że mieszkańcy Cannobio mogliby się od nich wiele nauczyć! Jak się okazało, samo Orrido również bardzo zazdrośnie strzeże swych wdzięków, gdyż wąwóz jest praktycznie niedostępny i widać zaledwie jego początek. Jak już wspomniałam, tuż obok kościoła znajdują się dwa wysokie mosty; jeden jest  współczesny, lecz stylem naśladuje ten drugi, liczący sobie kilkaset lat, na który nie wolno wchodzić z przyczyn technicznych. Za mostami zaczyna się głęboka, skalista rozpadlina, pośród zalesionych, górskich stoków, gdzie wartkim strumieniem płynie rzeka Cannobio, świetne miejsce dla śmiałków uprawiających ekstremalne sporty wodne. Za kościołem jest niewielka restauracja z pięknie położonym tarasem, ocienionym przez baldachim gałęzi okolicznych drzew.

Wywieszka na drzwiach głosiła, iż nie nadeszła jeszcze godzina otwarcia; jednak sympatyczni kelnerzy nie mieli nic przeciwko temu, abym weszła na taras i zrobiła parę zdjęć tej części wąwozu, która jest niewidoczna z mostu.
Mimo wszystko, pozostało mi przykre uczucie niedosytu, gdyż sądzę, że widok, jaki miałam przed sobą, to zaledwie zapowiedź tego, który był niedostępny moim oczom. Podobno nie ma  żadnej możliwości, aby przeciętny turysta mógł zapuścić się w głąb wąwozu, ponieważ teren jest niebezpieczny i nie ma żadnej oznakowanej ścieżki wzdłuż jego krawędzi.

Oczywiście trudno mieć to pretensję, osobiście nie uważam, że ingerencja w środowisko i budowanie tarasów widokowych w takim miejscu jest dobrym pomysłem, jednak  żałowałam, że nie było mi dane zobaczyć czegoś więcej. Zapewne pora roku nie była sprzyjająca ponieważ w lecie stan wody jest dużo niższy; gdybym tam pojechała w kwietniu, kiedy topnieją zimowe śniegi, zapewne mogłabym zobaczyć przepiękny spektakl, jaki daje przyroda. W tej sytuacji postanowiłam zejść na brzeg rzeki, gdzie w jej kamienistym zakolu buszowały cudzoziemskie rodziny z dziećmi. Dzieciaki hasały po kamieniach, niektóre tylko w koszulkach a inne gołe, jak je Pan Bóg stworzył. Tu zobaczyłam ogromne głazy, które kiedyś tak mnie zafascynowały na zdjęciu. Okazało się, że istotnie są imponującej wielkości a rzeka, bardzo głęboka w okolicy mostu, tu jest płyciutka, lecz dość rwąca i tworzy na kamieniach małe kaskady. Wreszcie pokazało się słońce, zrobiło się bardzo ciepło, więc przysiadłam na jednym z głazów i oddałam kontemplacji. Zmęczenie po nieprzespanej nocy zaczęło mi się dawać we znaki i być może zapadłabym w sen, gdyby nie fakt, iż w wodzie niedaleko brzegu zobaczyłam niewielki kształt, który początkowo wzięłam za patyk.

Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie niemieckojęzyczny tata dwojga maluchów, który bacznie go obserwował a po chwili zaczął mu robić zdjęcia. Kiedy się zbliżyłam, dostrzegłam, że jest to ni mniej, ni więcej tylko mały  wąż, który chyba niezadowolony z sensacji, jaką wzbudził, oddalił się po chwili płynąc w poprzek nurtu. Prawdopodobnie był nieszkodliwy, sądząc po białych plamach na bokach głowy, ale mimo to, jego obecność popsuła mi humor na tyle, że powzięłam decyzję o powrocie do miasteczka. Szczerze mówiąc, po zamkniętym kościele i częściowo widocznym wąwozie, obecność węża była ostatnią kroplą, która przelała czarę goryczy. Od zawsze mam ogromny lęk przed wężami i struchlałam na samą myśl o tym, że siedząc na kamieniu mogłabym raptem ujrzeć jakiegoś gada nieopodal mojej nogi. Biorąc rzecz obiektywnie, nie miałam powodu do narzekania, okolica wąwozu jest piękna, pogoda również mi dopisała, więc chyba po prostu moje oczekiwania i wyobraźnia nieco przerosły rzeczywistość. Ku mojej radości okazało się, że nie muszę wracać asfaltową drogą, którą przyszłam, ponieważ po drugiej stronie rzeki jest urocza ścieżka, prowadząca do wiszącego mostu, dzięki czemu bez trudu można dojść do parku, leżącego na obrzeżach Cannobio.

Moje rozczarowanie znacznie się zmniejszyło, gdy wróciłam do miasteczka i w czasie dzielącym mnie od odjazdu autobusu poszłam pospacerować po okolicznych uliczkach. Okazało się, że Cannobio ma bardzo ładnie zagospodarowane nabrzeże, do którego przylega rząd pięknych, stylowych kamieniczek oraz wiele ślicznych zaułków. Żałowałam, że ze względu na znaczną odległość od domu nie mogę jechać późniejszym autobusem i obejrzeć wszystkiego dokładnie. W locie zrobiłam jeszcze kilka zdjęć i z mieszanymi uczuciami ruszyłam w drogę powrotną...

środa, 20 marca 2013

Piemont. Jedna góra, dwa światy, czyli Monte Mottarone.


W poprzednim poście (link) pisałam o zadziwiających skałkach, jakie przez przypadek odkryłam na Monte Mottarone, wspominałam też, że byłam tam kilka lat wcześniej. 
O ile mnie pamięć nie myli, była to chyba jedna z moich pierwszych górskich wycieczek... Odwiedziłam wtedy Stresę, gdzie w biurze informacji turystycznej zobaczyłam piękne zdjęcie Lago Maggiore, zrobione z wagonika kolejki linowej, którą można wjechać na szczyt tej góry. Postanowiłam sprawić sobie  przyjemność i też spojrzeć na świat "z lotu ptaka". Było to bardzo piękne przeżycie i przyniosło mi niezapomniane wrażenia, gdyż widok na Zatokę Boromeuszy swoją urodą rzeczywiście zapiera dech w piersiach. Po przybyciu na miejsce, wraz z innymi turystami ruszyłam przed siebie w stronę krzyża, widniejącego na szczycie góry. Wtedy po raz pierwszy we Włoszech zetknęłam się  z obyczajem (bardzo popularnym również w Polsce i nie tylko), polegającym na wnoszeniu na górę kamienia i dokładanie go do usypanego tam kopczyka. Takie kopczyki we Włoszech nazywa się "ometti", skojarzyło mi się to z tybetańskimi czortenami, jednak tu chyba był to raczej symboliczny gest "podwyższania góry" i swego rodzaju zadośćuczynienie za jej "zadeptywanie". Wtedy również i ja wniosłam mój kamień a w przyszłości wielokrotnie na innych szczytach też je dokładałam do już istniejącego kopca; czasem budowałam go od podstaw, mając przy tym miłe poczucie  wspólnoty z innymi górskimi łazikami. Może jest to czynność zbędna i nic nie znacząca, jednak widząc takie ułożone odłamki skał, siłą rzeczy myśli się o ludziach, którzy byli w tym samym miejscu przed nami, o ich trudzie i uniesieniu, kiedy stanęli na szczycie... Moja pierwsza wizyta na Monte Mottarone nie trwała długo, gdyż słońce chyliło się ku zachodowi i należało pomyśleć o powrocie do domu. Jednak od tej pory co jakiś czas wracałam wspomnieniami do tego dnia i planowałam powrót w tamte strony, tym bardziej, że na stoku góry jest interesujący alpejski ogród botaniczny, którego wtedy nie zobaczyłam. 




Pisałam już, jak doszło do mojej drugiej wycieczki, więc dodam tylko, że znowu z radością patrzyłam na pejzaż roztaczający się przede mną w miarę jak wagonik kolejki unosił mnie w górę. Tym razem zrobiłam  sporo zdjęć jeziora i wysepek w zatoce, które z tej wysokości wyglądały wprost czarodziejsko. O ile na dole była już wiosna w całej krasie, to na szczycie góry dopiero zaczynało się przedwiośnie. W niektórych miejscach leżały jeszcze łachy śniegu, a pierwsze kwiaty nieśmiało wyglądały z zeschłej, zeszłorocznej trawy. Jednak to co mnie zaskoczyło, to nie przyroda, lecz zmiany wprowadzone ręką ludzką...Nie tylko powstał tu nowy wyciąg krzesełkowy; obok niego zobaczyłam długi i pokrętny tor dla bobslejów na kółkach, a na samym szczycie kilka wielkich anten. Pamiątkowy krzyż, niegdyś niepodzielnie górujący nad  wzniesieniem, wyglądał  obok tych znamion cywilizacji dziwnie, niczym uczestnik balu maskowego pośród przechodniów śpieszących do codziennych zajęć. Miałam wrażenie, że wokoło panuje nieopisany chaos, wszystkie te nowości, mimo iż funkcjonujące, chyba w dalszym ciągu były w budowie, teren nie został jeszcze do końca zagospodarowany a do tego na narciarskich trasach zjazdowych pozostały po zimie całe kilometry niebieskiej  i zielonej wykładziny. W tym zabałaganionym otoczeniu, maleńki kościółek poświęcony Matce Boskiej Śnieżnej, wyglądał równie nie na swoim miejscu, co krzyż na szczycie. Nieco dalej powstał nowy hotel, restauracje i sztuczne oczko wodne, ich otoczenie również wyglądało na nieuporządkowane, zaś architektura sprawiła na mnie wrażenie niezupełnie przystającej do okolicznego pejzażu. Widok tych innowacji zazgrzytał mi niczym piasek w zębach, gdyż miałam wrażenie, że wpuszczono tam kilku inwestorów, którzy robią co im się żywnie podoba, nie dbając ani trochę o zachowanie dotychczasowego charakteru tego miejsca. Miałam okazję oglądać stare zdjęcia tej góry, na których widać dziś już nieistniejący hotel Guillemina (spłonął doszczętnie w 1943 roku) oraz inne zabudowania, w tym stacyjkę kolejki zębatej, zlikwidowanej w 1963 roku. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że ongiś wszystko to nieco lepiej harmonizowało z okolicą i tworzyło bardziej przyjazne środowisko. Być może, z biegiem czasu również te nowo powstałe obiekty nabiorą nieco patyny i pomału wtopią się w krajobraz...



W sumie byłam mocno zdegustowana, bo o ile można zrozumieć chęć odtworzenia  w tym miejscu prężnego ośrodka sportów zimowych, to wielka ilość anten i ogólny rozgardiasz spowodowały, że miałam ochotę uciekać stamtąd jak najprędzej. Dlatego też poszłam ścieżką wiodącą w przeciwną stronę, a ona doprowadziła mnie do skałek, o których pisałam kilka dni temu. Pogoda także nieco mnie rozczarowała, gdyż mimo wiejącego wiatru  pojawiła się foschia, co niestety spowodowało znaczne ograniczenie widoczności. Piszę niestety, ponieważ dużo sobie obiecywałam w tym względzie i jechałam tam z nadzieją, że uda mi się zrobić parę  interesujących zdjęć, ponieważ przy dobrej pogodzie ze szczytu Monte Mottarone widać jak na dłoni piękny masyw Monte Rosa, której ośnieżony wierzchołek góruje nad okolicą. Tego dnia jej kontury zacierał wilgotny opar, więc mój fotograficzny zamysł spalił na panewce. To rozczarowanie nieco mi osłodziło odkrycie "skamieniałych zwierzaków"  którym poświęciłam sporo czasu, gdyż miałam  dziwne wrażenie, że znalazłam się w miejscu naprawdę niezwykłym a do tego promieniującym pozytywną energią. W związku z tym, nie spieszyłam się z powrotem, tym bardziej, że mimo wszystko miałam co podziwiać. Jak już wspominałam, wschodni stok Monte Mottarone leży tuż nad wodami Lago Maggiore, natomiast z jej południowo -zachodniej części widać długie i wąskie jezioro Orta, o którym pisałam tutaj, z maleńką wysepką San Giulio link. Mimo kiepskich warunków do fotografowania, widok na okolicę także był nie do pogardzenia, gdyż przesycona światłem  foschia sprawiała, że okoliczne szczyty tonęły w rozedrganej, delikatnej poświacie i wyglądały niczym zjawiskowa fatamorgana. Jednak wiele bym dała, żeby pogoda była taka, jak podczas mojej wyprawy na Sasso di Ferro, o której napiszę niebawem...



Ponieważ miałam zamiar zwiedzić także alpejski ogród botaniczny, chcąc, nie chcąc, ruszyłam w drogę powrotną. Wstąpiłam jeszcze do kościółka pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej (Madonna della Neve) który nie jest szczególnie wiekowy (liczy sobie ok.100 lat) lecz pięknie nawiązuje do lokalnej architektury sakralnej. W środku wprawiły mnie w zachwyt dwie figury klęczących aniołów wykonane z  majoliki w jaskrawych kolorach, zauważyłam też, że przybyło tam kilka współczesnych obrazów przedstawiających epizody z życia Marii. Nieopodal drzwi wyłożono projekt, z którego wynikało, że mają powstać następne płótna a całość finansuje lokalna społeczność. W tym miejscu chciałabym zrobić małą dygresję; żyjąc we Włoszech przez wiele lat i będąc "Włoszką z adopcji" jak mnie nazywali moi przyjaciele, naturalną koleją rzeczy czułam się częścią włoskiego społeczeństwa, niezależnie od tego, że zawsze moim najgorętszym pragnieniem był powrót w domowe pielesze. Polska była i będzie moją najukochańszą Ojczyzną, jednak dziesięć lat życia to szmat czasu a w tym okresie spotkało mnie wiele rzeczy dobrych i pięknych, poznałam wspaniałych, życzliwych ludzi oraz kraj o niepowtarzalnej historii i kulturze. W ciągu tych lat pełnymi garściami czerpałam z tego, co najlepsze, więc miałabym się za niewdzięcznicę, gdybym nie poczuwała się do obowiązku wspierania przedsięwzięć tego rodzaju. Oczywiście, nie raz utyskiwałam z różnych powodów na rzeczy, które mnie denerwowały, lecz nieodmiennie podziwiałam to, co było tego warte; miłość do ziemi, gdzie się wyrosło, poczucie społecznej więzi i szacunek dla  lokalnej tradycji. Dlatego też nigdy nie żałowałam kilku euro na inicjatywy tego typu z poczuciem satysfakcji, że również ja, osoba z odległego kraju, dołożyłam do nich małą cegiełkę i kiedy pewnego dnia odjadę na zawsze, to jednak coś po mnie tam pozostanie...
W kościółku moją uwagę zwróciły liczne, mosiężne tabliczki, przykręcone do pulpitów ławek, gdzie wyryto prośby o modlitwę za dusze zmarłych osób. Wśród nich było również kilku członków rodziny Borromeo, która od wieków posiadała rozległe tereny w okolicy, w tym również te, leżące na wschodnim stoku góry. Co ciekawe, rozwój turystyki na dobre zapoczątkowała właśnie dobra wola ich właścicieli, którzy udostępnili swoją prywatną drogę dla publicznego ruchu. Dzięki temu w początkach XX wieku Monte Mottarone stało się popularnym i chętnie uczęszczanym miejscem, cieszącym się wielką renomą, zarówno ze względu na naturalne walory okolicy, jak i bardzo dobrą bazę do uprawiania sportów letnich oraz zimowych, tym bardziej, że jak już wspominałam, był tu także luksusowy hotel, w którym gościły nawet koronowane głowy.
Z kościółka wyruszyłam w drogę  powrotną, jednak tym razem nie pojechałam na sam dół,  do Stresy, lecz wysiadłam na stacyjce przesiadkowej  Alpino, gdzie znajduje się alpejski ogród botaniczny.




Aby dotrzeć do niego, należy przejść jeszcze kawałek drogi piękną aleją pośród wysokich drzew, która prowadzi nas wprost do bramy parku. Tu  ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że dziewczyna sprzedająca wejściówki również jest Polką! Wdałyśmy się w długą rozmowę i zaczęło się zanosić na to, że czas, jaki przeznaczyłam na zwiedzanie ogrodu spędzę na pogawędce z rodaczką, więc kiedy nadeszło kilku nowych gości nie zwlekając udałam się na spacer parkowymi alejkami, zgodnie ze wskazaniami mapki dołączonej do biletu. Gardino "Alpinia" ( taką nazwę nosi ów ogród) to przepiękne miejsce i każdemu, kto będzie w tej okolicy, mogę je śmiało polecić, jako warte odwiedzenia. Nie można go porównywać z ogrodami niedalekiej Willi Taranto, gdyż jego charakter i roślinność są zupełnie odmienne. Tu można zobaczyć przede wszystkim gatunki roślin, dla których naturalnym środowiskiem są Alpy i góry Kaukazu. Park zajmuje cztery hektary powierzchni i leży na wysokości 800 m n.p.m. a to położenie sprawia, że  często jest  nazywany "naturalnym balkonem". Istotnie, kiedy usiądziemy na ławeczce nieopodal ogrodowego pawilonu krytego łupkiem, roztacza się przed nami widok na jezioro i góry, który sprawia, że chciałoby się tam siedzieć godzinami, bez końca podziwiać pejzaż i wdychać zapachy kwiatów. Jak wspominałam, był właśnie początek wiosny i upały jeszcze nie zdążyły zwarzyć świeżej zieleni rozwijających się liści a wiatr, jak dotąd oszczędził delikatne kwiaty tarniny o słodko - gorzkim zapachu. Po nieprzespanej nocy i spacerze po szczycie góry, gdzie jeszcze było widać ślady odchodzącej zimy, miałam wrażenie, że śnię, lub że przeniosłam się do zupełnie innego świata.






Szczerze mówiąc, nie miałam siły, aby ruszyć na zwiedzanie innych zakątków ogrodu, więc zadowoliłam się jego "widokiem ogólnym" tym bardziej, że pawilon, przed którym siedziałam, usytuowano w jego najwyższej części a pozostała rozciąga się poniżej. Ponieważ tym razem słońce miałam za plecami, widoczność była nieco lepsza i przed sobą mogłam zobaczyć wiele znajomych, alpejskich szczytów, zaś rozpoznanie pozostałych ułatwiały mi tablice z panoramicznymi zdjęciami opatrzonymi stosownymi napisami. Oczywiście, równie pięknie przedstawiało się jezioro z masywem Sasso di Ferro, widocznym na przeciwległym brzegu i wysepkami Boromejskimi na pierwszym planie. Wyglądały one niczym śliczne miniaturki, lecz mimo znacznej odległości można było dostrzec poszczególne domki na Wyspie Rybaków i  tarasy ogrodu na Isola Bella. Co prawda nie była to aura sprzyjająca fotografowaniu, gdyż słońce stało wysoko a powietrze przesycała foschia co zawsze bardzo zamazuje głębię obrazu. Mimo to (a może właśnie dlatego) panorama jeziora z górami w tle, widziana że tak powiem gołym okiem, wyglądała naprawdę uroczo. Jednak nawet najpiękniejsza wycieczka kiedyś się kończy, więc należało pomyśleć o powrocie do domu. Kiedy usiadłam w pociągu i zaczęłam wspominać to, co widziałam, znowu ogarnęło mnie uczucie, że mam za sobą dzień pełen wrażeń tak różnych, że aż nierzeczywisty. Od skamieniałego świata na szczycie - do kwitnącego ogrodu na stoku, od przedwiośnia - do wiosny w pełnym rozkwicie, od górskich łańcuchów na horyzoncie - do widoku na szafirowe jezioro... Jedna góra, lecz dwa różne światy...

Dodam jeszcze, że Giardino "Alpinia" założono w latach trzydziestych XX wieku (podobnie jak ogrody Willi Taranto, które jednak ostateczny kształt otrzymały dużo później) i aż do upadku Mussoliniego nosiły na jego cześć nazwę "Dux".

Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć zapraszam do kliknięcia w jeden z linków poniżej >



piątek, 15 marca 2013

Piemont. Stresa - "skamieniałe zwierzaki" na Monte Mottarone.


Kiedy w 2011 roku podjęłam decyzję o zakończeniu pracy we Włoszech i definitywnym powrocie do domu, była to dla mnie ogromna radość, lecz również powód do tego, aby ostatnie miesiące wykorzystać jak najlepiej i zobaczyć miejsca, które mnie interesowały a gdzie dotychczas jeszcze nie dotarłam. Postanowiłam, że nie przepuszczę żadnej ku temu okazji, nawet kosztem wypoczynku. Zresztą to, co mi się najbardziej dawało we znaki, to nie zmęczenie fizyczne, lecz stres związany z wyczerpującą pracą i oddaleniem od Polski oraz mojej rodziny a  owe wyprawy zawsze były dla mnie najlepszym lekarstwem na takie problemy. Dlatego też, pewnego kwietniowego dnia, korzystając z dobrej pogody postanowiłam, że po nocnym dyżurze nie pójdę spać, lecz wybiorę się w plener.

Przez kilka kolejnych dni  było bardzo ciepło a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec na horyzoncie łańcuchy Alp pokryte śniegiem. Niestety, miałam wtedy cztery nocne dyżury pod rząd, więc musiałam je odsypiać w dzień, aby przed wieczorem odzyskać formę do przetrwania następnej, bezsennej nocy a tu jak na złość, zapowiadano, że za kilka dni pogoda zmieni się na gorsze! W związku z tym, chcąc wykorzystać odpowiedni moment, na ostatnią nockę wybrałam się z moim wycieczkowym ekwipunkiem i prosto z pracy pojechałam do Mediolanu a następnie do Stresy, nad Lago Maggiore. Leży ona pomiędzy brzegiem jeziora i łańcuchem niewysokich gór a na jedną z nich, nosząca nazwę Monte Mottarone, można wjechać kolejką linową. Byłam tam kilka lat temu, lecz miałam ochotę znów stanąć na jej  szczycie, skąd roztacza się przepiękny widok na okoliczne jeziora i alpejskie wzniesienia. Mimo iż Monte Mottarone ma jedynie 1300 metrów, jedzie się tam w trzech etapach. Pierwszy i drugi obsługuje kolejka gondolowa a trzeci - wyciąg krzesełkowy. Kiedy dotarłam na górę, przeżyłam prawdziwy szok, gdyż okolica zmieniła się  nie do poznania. W czasie, który minął od mojego poprzedniego pobytu, powstał  tam ośrodek sportów zimowych, restauracje, hotel i wyciągi narciarskie a do tego ustawiono kilka  potężnych anten  przekaźnikowych.

Nie mogę powiedzieć, że te innowacje wprawiły mnie w zachwyt, więc postanowiłam oddalić się jak najszybciej w kierunku przeciwnym do tego, z którego przybyłam. Nieco poniżej szczytu dostrzegłam ścieżkę, prowadzącą po wydłużonym grzbiecie góry w kierunku grupy skał, więc nie zwlekając ruszyłam w drogę. Odległość do przebycia była większa niż sądziłam, lecz nie miałam powodów do narzekania, ponieważ szło mi się bardzo przyjemnie. Mimo silnie wiejącego wiatru było cieplutko a ja  bardzo lubię taką wietrzną pogodę. Kiedy doszłam na miejsce natychmiast przypomniał mi się "Piknik pod Wiszącą Skałą", film, który oglądałam wiele lat temu. Skałki okazały się  bardziej okazałe, niż przypuszczałam widząc je z daleka i były pogrupowane w dość zaskakujący sposób na tej górze, o łagodnych, trawiastych zboczach. Z bliska zobaczyłam też, że od zachodniej strony jest ona o wiele bardziej stroma i pełna urwisk, więc nie zdziwiła mnie tabliczka informująca, iż jest to teren ćwiczeń szkółki wspinaczki skałkowej. Grzbiet kończył się ogromnym,  płaskim głazem, którego rozmiarów nie byłam  w stanie ocenić, ponieważ stałam na jego szczycie a nie mając żadnej asekuracji, nie chciałam ryzykować podchodzenia do krawędzi, żeby spojrzeć w dół. Za to mogłam do woli cieszyć oczy widokiem leżącego u stóp góry jeziora Orta, z ośnieżonymi Alpami w tle. Rozglądając się po okolicy zauważyłam, że okoliczne skały mają bardzo dziwne, wręcz zwierzęce kształty, więc postanowiłam pochodzić wśród nich i uwiecznić je na zdjęciach.


Patrząc na ten wytwór przyrody miałam wrażenie, że widzę ogromnego węża pełznącego po zboczu.


Ta skałka przypomina mi jakiegoś ogromnego zwierzaka, który zakleszczył się pomiędzy skałami i wyje, wzywając pomocy.


A ta, według mnie jest podobna do głowy małpki.


Tu ktoś, czy coś pełznie, może to dinozaur?


A to głowa dinozaura z bliska.



A to zapewne jaja dinozaura, niestety, jedno jest potłuczone....


To jeszcze jeden prehistoryczny płaz i do tego uśmiechnięty!


Czyja stopa mogła zostawić ten ślad?


To wielka skała na końcu górskiego grzbietu, o której pisałam powyżej. Przy odrobinie fantazji można założyć, że te ślady pozostawili przedstawiciele obcej cywilizacji...


Ten skalny przekładaniec przypomina ogromną kanapkę Big Mac.


A ta księżniczkę zaklętą w kamienną ropuchę....

Mam nadzieję, że te moje przyrodnicze odkrycia  spodobają się oglądającym. Dodam jeszcze, że część zdjęć robiłam pod słońce, więc ich jakość nie jest najlepsza, ale tylko w ten sposób było widać podobieństwa, które chciałam pokazać. Niestety, pogoda nie była już tak fantastyczna, jak jeszcze poprzedniego dnia; widoczność znacznie się pogorszyła i mimo wiatru welon foschii spowijał dalszą okolicę, co wyraźnie widać na zdjęciach.

Zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć w albumie >

czwartek, 7 marca 2013

Piemont. Verbania, Willa Taranto, czyli spełnione marzenie Kapitana.


Ogrody willi Taranto, to  ogród botaniczny zaliczany do najpiękniejszych na świecie i jedna z największych atrakcji w obrębie Lago Maggiore. Cieszy się  swoją zasłużoną sławą zarówno wśród turystów, jak i  naukowców, którzy przybywają tu nie tylko z całej Europy, ale również z innych, pozaeuropejskich krajów. Co ciekawe, jego powstanie nie jest  zasługą społecznego wysiłku, lecz wynikiem pasji pojedynczego człowieka, którym był Neil Boyd Mc Eacharn, za życia nazywany po prostu Kapitanem.

Urodził się on w 1884 roku w Szkocji, w bardzo zamożnej rodzinie, należącej do potężnego klanu Mac Donald. Z tego samego klanu wywodził się napoleoński marszałek Stefan Jakub Józef Aleksander Macdonald, z woli cesarza noszący tytuł księcia Taranto. Ten sławny przodek Kapitana przyszedł na świat we Francji, dokąd jego ojciec Neil McEachen uciekł z powodów politycznych. Wiodło mu się nieszczególnie, więc przyszły dostojnik i filar cesarskiej armii wychowywał się w bardzo skromnych warunkach, co jak widać, nie przeszkodziło mu w karierze. Próbowałam odnaleźć jakieś dane dotyczące stopnia pokrewieństwa Marszałka i Kapitana, lecz wszystko, na co się natknęłam, to przynależność obu rodzin do jednego klanu oraz podobieństwo nazwisk. Jednak nie wykluczone, że ta więź była silniejsza, niż się może dziś wydawać na pierwszy rzut oka...

Rodzina Mc Eacharn nie mogła narzekać na brak środków do życia, miała bowiem  w swym posiadaniu rozległe tereny w Australii, liczne kopalnie oraz kompanię żeglugową a w Szkocji zamek Galloway, otoczony pięknym ogrodem. Podobno to właśnie ten ogród wpłynął na  zainteresowanie Neila botaniką. Nieco później matka wybrała się z wraz z nim w podróż do Europy; wtedy młody Neil po raz pierwszy zobaczył Włochy a to zapoczątkowało  jego zauroczenie tym krajem, trwające aż do śmierci. Nie wykluczone, że te dwie okoliczności spowodowały, iż z biegiem czasu stał się zapalonym miłośnikiem nauki o roślinach; w konsekwencji stworzenie własnego ogrodu botanicznego stało się dla niego celem życia. Na miejsce realizacji swego zamierzenia wybrał właśnie Włochy, przede wszystkim ze względu na sprzyjający klimat. Dość długo na przeszkodzie tym zamierzeniom stały problemy z nabyciem odpowiedniego terenu, dopiero ogłoszenie w "The Times" przyniosło oczekiwane efekty, kiedy odpowiedziała na nie markiza Sant 'Elia, mająca do sprzedania posiadłość nad Lago Maggiore. W ten sposób w 1930 r Kapitan stał się właścicielem willi i terenu w Verbanii, zwanego "La Crocetta".

Jest to istotnie świetne miejsce pod takie przedsięwzięcie, leżące tuż nad  brzegiem jeziora, na zboczu niezbyt wysokiego wzniesienia, skąd roztacza się przepiękny widok na okolicę. 
Dzięki pasji nowego właściciela i jego środkom finansowym, na nowo nabytej ziemi zaczął powstawać prawdziwy ogród z marzeń. Kapitan nadał  posiadłości nazwę "Willa Taranto" na cześć swego sławnego przodka. Niestety, musiał przerwać pracę nad stworzeniem ogrodu, gdy wybuchła II Wojna Światowa, został bowiem powołany pod broń i wyruszył do Australii, gdzie była jego macierzysta jednostka. Swoje dzieło zostawił w dobrych rękach zaufanego współpracownika i administratora, adwokata Antonio Cappelletto. Po powrocie z wojny na stałe osiedlił się we Włoszech i kontynuował rozpoczęte wcześniej prace; w 1963 roku z uwagi na zasługi został ogłoszony honorowym obywatelem Verbanii. Niestety, Kapitan krótko cieszył się efektami swych długoletnich wysiłków, gdyż  w 1964 roku niespodziewanie zmarł  w swoim wymarzonym ogrodzie...

Dziś, w centralnym punkcie parku wznosi się cokół z popiersiem Kapitana; skromny pomnik człowieka, który zrealizował swoje marzenie dla pożytku publicznego. Z tego co wiem, ogród nadal jest własnością prywatną, lecz został  przekazany w użytkowanie państwu włoskiemu, z zastrzeżeniem, że ma być pielęgnowany i udostępniony zwiedzającym, zgodnie z ideą, jaka przyświecała jego założycielowi. 


Po raz pierwszy otwarto go dla publiczności w 1952 roku, jeszcze za życia Kapitana. Obecnie wstęp do ogrodu jest płatny, można go zwiedzać w wyznaczonych godzinach od kwietnia do października. W parku znajduje się niewielka rotunda; jest to mauzoleum, gdzie spoczywają doczesne szczątki Neila Mc Eacharn'a oraz jego najbliższego współpracownika a zarazem przyjaciela, Antonia Cappelletti i jego rodziny.
Ogród ma charakter parku angielskiego, jego powierzchnia całkowita wynosi ponad
szesnaście hektarów; na tym terenie rośnie około dwudziestu tysięcy gatunków i odmian roślin pochodzących z całego świata. Choć jest tu wiele zakątków o zupełnie odmiennym charakterze, jego forma pozostaje zadziwiająco naturalna i płynna. Ponieważ leży na zboczu wzniesienia, zastosowano tu układ tarasowy a całość jest tak przemyślnie skomponowana, że rośliny tworzą dla siebie nawzajem piękne tła. Trudno doprawdy opisać wszystkie uroki tego parku, zresztą aby je w pełni ocenić należałoby go odwiedzić kilka razy do roku, podczas kwitnienia poszczególnych gatunków.

Jako pierwsze wczesną wiosną zakwitają tulipany, następnie  kamelie, później azalie, glicynie, róże i dalie, tworzące fontanny kwiecia pośród zieleni i wielokolorowe, kwietne dywany. Oczywiście, spotkamy tam mnóstwo innych, równie wdzięcznych kwiatów oraz wiele gatunków drzew i krzewów a także pięknych i rzadko spotykanych gatunków paproci. Jest też zakątek z nenufarami i cieplarnia, gdzie rosną rośliny noszące nazwę Wiktoria Cruziana, o pływających liściach niemal dwumetrowej średnicy. Nieco na uboczu, w pobliżu bambusowego zagajnika, znajduje się pawilon z roślinami owadożernymi, umieszczonymi w specjalnych klatkach z siatki o niewielkich oczkach. Sam budynek willi jest niedostępny dla zwiedzających, bowiem znajdują się w nim biura Prefektury Prowincji. Jego architektura, typowa raczej dla krajów Północnej Europy, została nieco zeszpecona przybudówką czy też werandą, która razi oko nowoczesnym wyglądem okien, nie pasujących do elewacji. Natomiast to co mnie zachwyciło w tym parku, to przepiękne, wspaniale utrzymane trawniki.

Miałam wrażenie, że jest to jakiś niespotkany gatunek murawy, która odpowiednio przycięta, sprawia wrażenie zielonego aksamitu. W czasie, kiedy tam byłam, kwitły też maleńkie stokrotki a było ich takie zatrzęsienie, że niektóre trawniki wyglądały niczym przyprószone śniegiem. Zapewne ten nadzwyczajny efekt jest też wynikiem odpowiedniej pielęgnacji, dzięki niej trawa bardzo gęsta, krótko przycięta, jakby lekko kędzierzawa, tworzy wspaniałe tło dla kwiatowych rabat. Wszystko to było bardzo piękne, jednak tak się niefortunnie złożyło, że pogoda spłatała mi niezbyt miłą niespodziankę. Rankiem dzień zapowiadał się na dość pogodny, lecz około południa niebo mocno się zachmurzyło a niebawem zaczął padać deszcz. Gdzieś dalej była burza, bowiem od strony Alp widać było błyskawice i od czasu do czasu dobiegał stłumiony odgłos grzmotów. Zwiedzanie ogrodu i robienie zdjęć spod parasola to oczywiście nie było tym, o czym marzyłam, no ale cóż, trzeba było pogodzić się z okolicznościami. Załamanie pogody nie wypłoszyło zwiedzających; kto jak ja miał parasol, kontynuował przechadzkę, inni chwilowo  pochowali się  pod gęstymi drzewami, w altanach i pawilonach. Deszcz zresztą szybko przestał padać, lecz niebo nadal pozostało nieco zachmurzone a powietrze ciężkie i wilgotne. Zapewne blask słońca ożywiłby kolory kwiatów i zieleń drzew, jednak mimo wszystko nie miałam powodu do narzekania. 

Znalazłam tam wiele uroczych miejsc, w których chętnie pozostałabym na dłużej, lecz pamiętałam o tym, co napisano w ulotce, jaką otrzymałam wraz z biletem - że łączna długość ścieżek w ogrodzie wynosi siedem kilometrów! Jest to niemało a należy przecież doliczyć jeszcze czas na choćby pobieżny rzut oka na tabliczki znamionowe umieszczone przy roślinach. W kilku miejscach zatrzymałam się mimo wszystko, bowiem trudno było nie poświęcić dłuższej chwili maleńkiemu mauzoleum, gdzie spoczywa Kapitan lub jego pomnikowi; w końcu jedynym co mogłam ofiarować w zamian za to piękno, jakie stworzył ku radości naszych oczu, był moment zadumy i cichej modlitwy nad jego grobem...
Mogłabym jeszcze długo pisać o oczkach wodnych, fontannach, mostkach nad dolinkami, czy skarpach porośniętych gąszczem azaliowych krzewów, lecz myślę, że zainteresowani odniosą więcej korzyści z wykonanych przeze mnie zdjęć ( jak zwykle, zapraszam do obejrzenia albumów)  niż moich opisów. 

Jednak nie mogę sobie odmówić podzielenia się niesamowitą i mrożącą krew w żyłach przygodą, jaka mnie tam spotkała. Otóż muszę się tu przyznać do panicznego, atawistycznego strachu przed wężami. Być może, datuje się on od  "bliskiego spotkania" oko w oko z padalcem, jakie przeżyłam w wieku lat trzech a może zapoczątkowały go opowiastki mojej Babci o "wężu  kusicielu" dość, że sama myśl o tym gadzie powoduje, iż włosy jeżą mi się na głowie. Zwiedzając park doszłam do miejsca, gdzie ponad sadzawką ustawiono śliczny posążek, przedstawiający chłopca trzymającego w rękach złowioną rybkę. Doszłam do wniosku, że ponieważ to miejsce znajduje się nieco wyżej, to stojąc za figurką, mogę zrobić kilka ciekawych zdjęć ogrodowych tarasów z willą w tle. Zaczęłam ustawiać się, aby uzyskać jak najlepsze ujęcie, jednak nie wychodziło mi to tak, jak tego chciałam, więc zrobiłam kilka kroków do tyłu a wtedy raptem poczułam pod butem coś dziwnego.

W pierwszej chwili myślałam, że to jakiś porzucony kabel lub gumowa rura, odprowadzająca wodę z sadzawki. Obejrzałam się i zamarłam. Stałam na wężu! Właściwie był to jego ogon, bowiem głowa gada tkwiła pod cokolikiem rzeźby. Miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie, lecz wąż wyglądał na nieżywego, więc postanowiłam przyjrzeć mu się dokładniej. W pierwszej chwili pomyślałam, że złamałam mu kręgosłup w momencie, kiedy na niego nastąpiłam. Mimo mojej obawy przed gadami, nigdy nie posunęłabym się do ich zabijania, więc zaczęłam się pocieszać myślą, iż prawdopodobnie był martwy już wcześniej. Nigdy nie słyszałam o tym, aby wąż ginął po nastąpieniu na jego ogon. A może się mylę? Zastanawiające było jednak to, że nie widziałam go podchodząc do sadzawki, co mogło by przemawiać za tym, że pojawił się kiedy stałam tyłem do posągu. Tak, czy inaczej, nie było mi przyjemnie, wydawało mi się też, że jego bracia i siostry żadni zemsty pełzają gdzieś wokół mnie, ukryci w trawie. Na szczęście mój spacer po parku miał się ku końcowi, więc powoli powędrowałam do wyjścia, tym razem uważnie patrząc pod nogi. Żałowałam, iż pogoda mi nie dopisała, choć szczerze mówiąc, widok błyskawic ponad górami, to było coś naprawdę pięknego. Myślałam też o tym, żeby wybrać się tam ponownie za rok, w okresie kwitnienia tulipanów, miałam też w projekcie wariant jesienny, kiedy węże zapadają w zimowy letarg a kolorowe liście zdobią drzewa. Jednak mimo to, nigdy więcej nie wróciłam do pięknego ogrodu, jaki sobie wymarzył Kapitan... Mój pobyt we Włoszech dobiegał końca a nadal było jeszcze tak wiele miejsc, które chciałam odwiedzić! 

Były to dla mnie bardzo trudne wybory, lecz rozsądek nakazywał mi na pierwszym planie umieścić te, gdzie jeszcze nie byłam. Do tego wciąż musiałam wybierać pomiędzy urokami sztuki i architektury a alpejskimi ścieżkami, gdzie także ciągnęło mnie serce.
Jeszcze raz potwierdziło się to, o czym wspominałam niejednokrotnie, że nie starczyło by mi życia, aby zobaczyć wszystko, co we Włoszech jest warte obejrzenia...

 Więcej zdjęć >