Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Triangolo Lariano. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Triangolo Lariano. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 listopada 2017

Lombardia. Triangolo Lariano - Monte Palanzone.



Monte Palanzone ma wysokość 1440 m n.p.m. i  po Monte San Primo jest to drugi co do wysokości szczyt w obrębie Triangolo Lariano. Choć wznosi się niemal centralnie na sporym obszarze pomiędzy odnogami jeziora, dzięki tej wysokości nieźle go widać podczas rejsu statkiem. Po raz pierwszy zobaczyłam to wzniesienie, kiedy zamieszałam w Caslino d'Erba, małej wiosce leżącej na zboczu Prealp. Podczas pogodnych, wiosennych dni,  ponad masywną, zalesioną sylwetką góry Capanna Mara, wysoko, wysoko, niczym zielony trójkąt na błękitnym niebie, rysował się jego trawiasty wierzchołek. Niejednokrotnie, kiedy słońce świeciło szczególnie ostro, mogłam dostrzec na nim coś, co jak sądziłam, jest krzyżem, jakich sporo można spotkać w lombardzkich górach.


Pewnego razu, podczas rozmowy ze starszą panią, mieszkanką wioski, dowiedziałam się, iż to nie krzyż lecz "monumento" czyli pomnik. Pani dodała jeszcze parę zdań na jego temat, ale moja (wówczas dość ograniczona) znajomość języka włoskiego, nie pozwoliła mi zrozumieć co to za pomnik a także kto i dlaczego go wzniósł. Jednak nasza rozmowa zasiała w mojej głowie ziarno ciekawości, więc nawet kiedy wyjechałam z Caslino i zamieszkałam w Limbiate, miejscowości położonej bliżej  Mediolanu, od czasu do czasu wspominałam ów widok. Niejednokrotnie też mogłam oglądać tę górę podczas podróży statkiem z Como do Bellagio i zawsze przy tej okazji wypatrywałam interesującej mnie budowli na jej szczycie. Czasem wydawało mi się, że widzę tam coś na kształt białego przecinka, jednak duża odległość i znaczna wysokość nie pozwoliły mi dostrzec nic, co dało by mi jakieś szersze pojęcie na ten temat.  Sprawa się wyjaśniła, kiedy wpadła mi w ręce lokalna gazetka, gdzie ktoś pisał o swojej wycieczce na tę górę i zmieścił zdjęcie pomnika; okazało się, że jest to mała kapliczka w kształcie smukłej piramidy otoczonej niskim murkiem, wzniesiona z szarawego, ciosanego kamienia. Wtedy zaświtał mi pomysł aby wybrać się tam na wycieczkę, jednak nie miałam pojęcia jak tam dotrzeć. Cały pomysł zaczął się materializować kiedy weszłam w posiadanie książki z opisem szlaków o obrębie Triangolo Lariano; dzięki niej mogłam planować moje wyprawy nie narażając się z góry na porażkę.


Dzięki temu artykułowi udało mi się rozwiązać dręczącą mnie zagadkę, jednocześnie jeszcze bardziej zaostrzyło to mój apetyt na wędrówkę śladami jego autora. Kilkakrotnie miałam okazję być na Piano del Tivano, rozległym płaskowyżu, położonym pomiędzy Monte San Primo i Monte Palanzone w samym sercu Triangolo Lariano. Powszechnie uważa się, że nazwa płaskowyżu pochodzi od "il Tivano" porannego wiatru, jaki tu wieje z północnego wschodu, choć są na ten temat również inne, mniej romantyczne teorie. Jest  to ulubione miejsce rekreacji i pikników, więc w weekendy można tam spotkać sporo ludzi, ale w dni powszednie niepodzielnie panuje cisza i spokój. Dla mnie ta okolica przedstawiała się szczególnie atrakcyjnie u progu jesieni, kiedy lasy i trawy zaczynały płowieć a głogi i jarzębiny stroiły się w złote liście i czerwone korale.


Uwielbiałam te wędrówki, zwłaszcza kiedy kończyło się lato a upał przestawał dokuczać. Ciągnęło mnie wtedy w wyżej położone rejony lecz wiedziałam, że taka wycieczka może skończyć tym, iż ucieknie mi jedyny autobus powrotny a to by oznaczało przymusowy nocleg w schronisku i nieobecność w pracy następnego dnia. W takich wypadkach żałowałam, że nie mam prawa jazdy,  co dałoby mi możliwość swobodnego poruszania się po okolicy. Oczywiście mogłabym zanocować na miejscu i rano ruszyć na wyprawę, jednak musiałabym mieć dwa kolejne dni wolne, co raczej mi się nie zdarzało. Doroczny urlop także nie wchodził w grę, ponieważ w tym czasie moim jedynym celem był powrót do domu, do Polski, więc nie w głowie były mi góry, nawet najpiękniejsze i najbardziej wymarzone.  Dopiero kiedy lepiej poznałam Carla, pielęgniarza pracującego w tej samej placówce co ja, mogłam pomyśleć o realizacji planu wejścia na Monte Palanzone. Okazało się, że Carlo jest wytrawnym, górskim łazikiem i choć jego ulubionym regionem była Val d'Aosta, udało mi się namówić go na tę wyprawę. Była to transakcja wiązana -  ja miałam mu towarzyszyć na Monte Jafferau (pisałam o tym tutaj ) a w zamian za to mieliśmy wybrać się we wskazane przeze mnie miejsce. Skorzystałam na tym podwójnie, bo nie tylko miałam okazję podziwiać piękne okolice Aosty i Bardonecchii, ale wreszcie zobaczyłam miejsce tak bliskie lecz mimo to dla mnie niedostępne. W sumie ta wycieczka była zrobiona nieco na siłę, ponieważ prognoza pogody nie nastrajała optymistycznie, jednak na przestrzeni kilku tygodni był to jedyny wspólny dzień wolny w naszych grafikach, więc nie mieliśmy wielkiego wyboru, tym bardziej, że lato miało się ku końcowi.



Wczesnym rankiem wyjechaliśmy z Saronno, gdzie wtedy mieszkałam i pojechaliśmy w stronę Como, później dalej, do Nesso, skąd droga ostro pnie się w górę, aż osiąga Piano del Tivano. Przejechaliśmy cały płaskowyż z zachodu na wschód i zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym Colma di Piano. Pisałam o nim przy innej okazji, kiedy relacjonowałam moją wycieczkę na  Muro di Sormano, znany z trudności odcinek wyścigu rowerowego Giro di Lombardia. Meta etapu jest tam, gdzie my rozpoczęliśmy naszą wędrówkę, tuż obok niewielkiego obserwatorium astronomicznego (o wizycie tamże napiszę na końcu posta). Nasza wątła nadzieja na poprawę pogody okazała się niestety złudna; co prawda słońce próbowało wyglądać z zasłon foschii, ale mimo to widoczność była marna, co nie rokowało nadziei na podziwianie głębi pejzażu.



Pocieszałam się tym, że tę okolicę widziałam z góry nie raz a moim celem było przede wszystkim  zobaczenie  z bliska  pomnika  na   szczycie.   Początkowo  szliśmy  przez  las, wygodną i szeroką gruntową dróżką, która dość  szybko  zmieniła  się w stromą, betonową  rampę  z  ukośnymi  żłobkowaniami.  Dzięki  nim ów  odcinek  drogi można  przebyć  przy każdej  pogodzie lecz według  mnie, wyglądało to  dość  barbarzyńsko.  Zdawałam  sobie  sprawę,  iż  deszcz  zamieniłby  tę  ścieżkę  w błotnisty strumyk  nie do przebycia, mimo to z uznaniem myślałam o dawnym, dobrym obyczaju brukowania podobnych ścieżek  zgrabnymi  otoczakami,  co  z pewnością  było  bliższe  naturze.  W  okolicznych   górach  są  niezliczone  kilometry dawnych  mulatier, kamienistych,  brukowanych  ścieżek,  po  których  poruszali  się  niegdysiejsi  mieszkańcy gór i ich zwierzęta. Obecnie nikomu takie prace nie są w głowie, więc idzie się na łatwiznę i w szczególnie newralgicznych miejscach  zalewa  ścieżki betonem. Przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów; las zaczął rzednąć, dalej towarzyszyły nam coraz mniej liczne drzewa, dziwacznie poskręcane buki o gładkiej, szarej korze, wysmukłe brzozy oraz rozłożyste jarzębiny, przyciągające wzrok złotym kolorem liści i pękami szkarłatnych owoców.



Tak jak poprzednio każde z nas szło w swoim rytmie - Carlo, jak przystało na starego stażem piechura maszerował długim krokiem, znacznie mnie wyprzedzając a ja spokojnie i bez pośpiechu szłam sobie z tyłu, rozglądając się i robiąc zdjęcia. Mimo słabej widoczności okolica wyglądała atrakcyjnie, mogłam też do woli podziwiać "duchy gór" jak nazywałam wzniesienia tonące w mglistym oparze, gdzie kolory i sylwetki szczytów zaledwie majaczyły, co sprawiało, że raczej trzeba było się ich domyślać, niż oglądać rzeczywisty obraz. Jednak to mi to nie przeszkadzało - te szaro - perłowe zasłony wciąż się przemieszczały, dając różne nieoczekiwane efekty, co starałam się utrwalić na zdjęciach. Byliśmy na wysokości ponad 1100 m, więc od czasu do czasu napływały chmury i pochłaniały nas wraz z pejzażem. Droga na Monte Palanzone prowadzi grzbietem długiego wzniesienia o kilku pomniejszych wierzchołkach, tak więc mieliśmy do pokonania kolejno: Monte Cippei, Monte Falo', Monte Croce, Monte Pianchetta i Monte Bul. Wdrapywaliśmy się na te szczyty, schodziliśmy w dół i tak górka za górką, zbliżaliśmy się do celu.


Szczerze mówiąc, nie wzbudziło to we mnie nadmiernego entuzjazmu i z pewnością wolałabym iść cały czas pod górę. Ścieżka, którą szliśmy była dobrze ubita i dość wygodna, prowadziła wśród wielkich kęp szorstkiej trawy, gdzie po drodze napotkaliśmy kilka ogromnych grzybów, podobnych do kani. Nie miałam ochoty sprawdzać na własnej skórze czy przypadkiem nie są one muchomorami sromotnikowymi, więc pozostawiłam je w spokoju.
Po drodze natrafiliśmy na niewielki pomnik kształcie pięcioboku, poświęcony pamięci żołnierzy wojsk powietrznych, którzy w tym miejscu zginęli w tragicznym wypadku. Stało się to wiosną 2005 roku, podczas ćwiczeń grupy ratowników, mających za zadanie podejmowanie z ziemi ofiar nieszczęśliwych zdarzeń. Niestety, helikopter, którym lecieli rozbił się i cała piątka zginęła, ocalał jedynie pozorant pełniący rolę rannego, chwilę wcześniej opuszczony na ziemię... Podobno bezpośrednią przyczyną tej tragedii był nagły, boczny podmuch wiatru, przez co helikopter stracił sterowność i runął na ziemię. Razem z Carlem poprawiliśmy porozrzucane przez wiatr kwiaty leżące u stóp pomnika, zapaliliśmy niedopalone znicze i po chwili zadumy ruszyliśmy w dalszą drogę.



Do celu wędrówki było już niedaleko - przed nami widniał szczyt Monte Palanzone i wzniesiony tam monument. Podchodziliśmy do niego od strony północnej; ponieważ wejście znajduje się od południa aby zajrzeć do  jego wnętrza musieliśmy okrążyć długi, niski murek, jaki go otacza.
Z tabliczki przymocowanej na furtce dowiedziałam się, że kaplicę wzniesiono pod wezwaniem Redentore (Odkupiciela) a zbudowała ją w 1900 roku młodzież z Como, zrzeszona w Circolo Educativo Alessandro Volta. Ta organizacja również ma ciekawą historię - otóż założono ją w 1883 roku przy męskim oratorium San Filippo Neri a jej celem było wychowywanie młodych chłopców w duchu chrześcijańskim i patriotycznym, poprzez działalność edukacyjną, sportową i kulturalną. Jednym z efektów tych działań było powstanie kaplicy a ponieważ koło przestało istnieć w 1973 roku, opiekę nad monumentem przejęli lokalni członkowie CAI, którzy dwukrotnie wykonali tam prace renowacyjne o czym również mówi tablica. Kaplica zwykle jest zamknięta (do środka można zajrzeć przez niewielki otwór) jednak zgodnie z tradycją, podczas swych świąt członkowie Klubu oraz byli żołnierze, niegdyś odbywający służbę w Korpusie Alpejskim, przybywają  na Monte Palanzone aby wspólnie uczestniczyć we mszy odprawianej z tej okazji. Kaplica jest skromna, ale  jak to zwykle w Prealpach, bardzo zadbana. Osobiście zawsze wysoko ceniłam tę cechę lombardzkich górali, którzy z pietyzmem traktują podobne pamiątki. Mają na to nie tylko czas, ale i ochotę, co jest niezmiernie budujące, gdyż dzięki temu chronią od zapomnienia bezcenne elementy lokalnej historii i kultury.



Niemal jednocześnie z nami na szczyt przyszła kilkuosobowa grupa pań i panów w naszym wieku, więc pogawędziliśmy przez chwilę na temat tras i okolicznych ciekawostek. Ponieważ zbliżało się południe,  przysiedliśmy na murku aby zjeść nasz posiłek. Kiedy tak odpoczywaliśmy przed drogą powrotną, zaczęło nieco wiać, niebo na chwilę się rozjaśniło, dzięki czemu daleko w dole mogliśmy zobaczyć błękitną taflę jeziora Como. Miałam nadzieję, że mimo wszystko ten wiatr poprawi widoczność, jednak stało się inaczej ponieważ jak na złość przygonił on gęstą chmurę, która spowiła szczyt wraz z nami. Żałowałam, że nie mogłam popatrzeć na leżącą nieopodal górę Capanna Mara, gdzie byłam parę lat wcześniej wraz z Graziellą, koleżanką z pracy ( tą samą, która mi towarzyszyła w wycieczce na Corni di Canzo). Wtedy też pogoda nie dała nam szans, bo choć dzień był bardzo ciepły, to wilgotne powietrze nie pozwalało na podziwianie okolicy w całej jej krasie. Ponieważ zasadniczy cel naszej wycieczki został osiągnięty a pomnik obejrzany i sfotografowany, pozostało nam jedynie wrócić do punktu wyjścia, czyli na parking nieopodal obserwatorium. Tym razem droga nie wydawała mi się tak nużąca, być może dlatego, iż wiedziałam czego się spodziewać. Kiedy dotarliśmy na Colmę było dość wcześnie, więc nie musieliśmy śpieszyć się z odjazdem. Postanowiłam pokręcić się nieopodal obserwatorium i zrobić parę zdjęć. Ponieważ na tarasie stał jakiś pan, zapytałam, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby znaleźć się na jednym z nich. Zgodził się bez ceregieli,  przy okazji przedstawiliśmy się sobie i wdaliśmy w pogawędkę. Pan powiedział mi, że ma na imię Valter i jest astronomem- amatorem prowadzącym badania kosmosu. Carlo także przyłączył się do rozmowy, więc obydwoje usłyszeliśmy wiele interesujących rzeczy na temat obserwatorium, po czym Valter zaprosił nas do środka, abyśmy mogli popatrzeć przez teleskop ustawiony do śledzenia aktywności słońca.


Nigdy nie zapomnę niesamowitego wrażenia, jakie mnie ogarnęło na widok ogromnej, ognistej, pomarańczowej masy od której odrywało się coś na kształt płonących, strusich piór. Nie mogłam uwierzyć, że bez zmrużenia oczu patrzę na gorejącą kulę Słońca; było to fascynujące i straszne jednocześnie, zjawisko niemal poza wszelkim zrozumieniem...

Widziałam coś podobnego w telewizji, jednak tym razem  nie był to martwy, powtarzalny obraz, bo działo się to na moich oczach, choć miałam świadomość, że zważywszy na miliony kilometrów odległości, ów widok dociera do mnie z pewnym opóźnieniem.
W obserwatorium  można zobaczyć fragmenty meteorytów oraz ciekawe zdjęcia, wykonane przez astronomów podczas pracy. Kupiłam sobie jedną z odbitek, przedstawiającą narodziny nowej gwiazdy; Valter opowiedział nam w skrócie, jak wygląda takie zjawisko, co uznałam za niezmiernie inspirujące. Jednak jeszcze większy mój podziw wzbudził sam fakt powstania tego obiektu, wzniesionego dzięki  stowarzyszeniu Gruppo Astrofili Brianza (astrofil to astronom - amator, Brianza zaś jest krainą leżącą na północ od Mediolanu) którego członkowie prowadzą stąd obserwację nieba a przede wszystkim asteroid i komet. Mają zresztą bardzo duże osiągnięcia na tym polu i każdy z nich ma na swym koncie wiele nowo odkrytych obiektów (sam nasz rozmówca, Valter Giuliani, odkrył ich dwadzieścia dwa, cztery samodzielnie a osiemnaście we współpracy z innymi obserwatorami o czym mówi Wikipedia). Jest to doprawdy piękne i budujące, że ludzie poświęcają swe starania dla wyższego celu, nie szczędząc nań sił, czasu i pieniędzy...


Oprócz pracy stricte naukowej, stowarzyszenie zajmuje się popularyzacją astronomii i organizowaniem programów edukacyjnych ciekawych imprez dla dzieci i młodzieży a także grupowych obserwacji zjawisk zachodzących na niebie. Te propozycje trafiają na podatny grunt, pamiętam, jakie ogromne zainteresowanie wzbudziła we Włoszech "luna rossa" czyli zaćmienie superksiężyca. Ja mogłam ogadać to zjawisko z tarasu domku w Limbiate, gdzie wówczas mieszkałam, ale wiem, że wiele osób pojechało wtedy w góry, między innymi na Colmę, ponieważ widoczność jest tam o wiele lepsza. Mimo wszystko ja też byłam zadowolona, gdyż noc była pogodna a okoliczne światła nie przeszkadzały w obserwacji. Był to naprawdę niezwykły widok; księżyc najpierw zmienił barwę na czerwoną a później, kiedy nasunął się na niego cień Ziemi, zaczął  przypominać rozżarzoną bryłkę węgla z wolna pokrywającą się popiołem. Inna okazja do zbiorowych obserwacji nieba jest w połowie sierpnia podczas "nocy San Lorenzo" kiedy to we Włoszech można zobaczyć deszcz spadających gwiazd. Przy takiej okazji urządza się wyprawy w gronie przyjaciół w góry lub za miasto, prawdziwe nocne, astronomiczne pikniki, połączone z konsumpcją przywiezionych produktów.
Włosi pod tym względem są niezrównanymi kompanami, potrafiącymi świetnie bawić się w każdej sytuacji, kochającymi tradycję i ceniącymi poczucie wspólnoty. Miałam dużo szczęścia, bo podczas moich wędrówek wielokrotnie zdarzyło mi się spotkać fantastycznych ludzi, otwartych i pomocnych, którzy wbrew obiegowej opinii o ich niechęci do cudzoziemców, nigdy nie dali mi odczuć, że traktują mnie z rezerwą. Dzięki temu, wiele przypadkowych spotkań, jak chociażby to z astronomem Valterem, stało się dla mnie okazją do zobaczenia różnych ciekawych rzeczy albo zdobycia interesujących i użytecznych informacji.


Więcej zdjęć z tej wycieczki i nie tylko (dodałam tu również zdjęcia Monte Palanzone, jakie zrobiłam idąc trasą wyścigu "Muro di Sormano" a także płynąc statkiem po Jeziorze Como na wysokości Torno) można zobaczyć pod linkiem>


czwartek, 16 czerwca 2016

Lombardia. Bellagio - druga odsłona.



Jak pisałam w poprzednim poście, pierwsza wizyta w Bellagio zrobiła na mnie ogromne wrażenie; nigdy dotąd nie byłam w miejscu tak malowniczym a do tego wspaniała pogoda podnosiła walory pięknego pejzażu. Jego ukoronowanie stanowił widok prześlicznego bulwaru i wąskich uliczek, pnących się w górę, pomiędzy stylowymi budynkami w żywych, pastelowych kolorach. Pokochałam to miasteczko od pierwszego wejrzenia i co jakiś czas czułam wewnętrzny przymus, aby znowu zobaczyć jego śliczne zakątki.


Bellagio, chociaż od dawna było miejscem, gdzie licznie przybywali turyści z całej Europy, swą dzisiejszą postać zaczęło przybierać dopiero w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to dla wygody znamienitych gości, powstały liczne, dobrze wyposażone  hotele. Wcześniej było to po prostu zbiorowisko raczej skromnych domostw, poprzetykanych nieco bardziej okazałymi kamieniczkami i willami należącymi do miejscowych patrycjuszy, gdzie ulewne deszcze spłukiwały rynsztoki a w miejscu, w którym  obecnie jest przystań dla łódek i statków, pędzono krowy do wodopoju. Mimo to, turyści chyba cenili sobie te skromne uroki; liczni przybysze znajdowali lokum w domach stałych mieszkańców, którzy w owych czasach niewiele mogli im zaoferować - pokoje pozbawione wygód, świeże mleko, jaja i kurczaki, kuchnię prostą i niewymyślną. Kiedy trafił się gość bardziej wymagający i żądny luksusu, gospodarz udawał się do kogoś z lokalnych wyższych sfer, aby pożyczyć porcelanową zastawę i srebrne sztućce.

Jednak z biegiem czasu znalazło się kilku prężnych przedsiębiorców, którzy postanowili czerpać zyski z goszczenia turystów, to zaś zaowocowało powstaniem odpowiedniej bazy hotelowej. Sama nigdy nie nocowałam w żadnym z tamtejszych hoteli, gdyż mieszkając w okolicy nie miałam takiej potrzeby, dlatego nic nie mogę powiedzieć o wnętrzach, jednak patrząc na ich piękne bryły i zadbane otoczenie, nietrudno sobie wyobrazić, że ilość gwiazdek jakie im przynależą  z pewnością jest większa niż dwie. Oczywiście, to nie oznacza, że w Bellagio panuje pogoda jedynie dla bogaczy, osoby o mniej zasobnych portfelach mają do dyspozycji pensjonaty, apartamenty i pokoje na wynajem oraz pole campingowe. Ale wróćmy do uroków Bellagio - jak już pisałam, jest tu długi, zabytkowy bulwar, prowadzący z centrum miasteczka w stronę willi Melzi, ozdobiony oleandrami, platanami, palmami i kolorowymi klombami pełnymi  kwiatów.
Szkoda jedynie, że kiedy tam byłam ten piękny widok tracił nieco przez sąsiedztwo opuszczonego hotelu Grande Bretagne; niegdyś był to wspaniały przybytek, w którym, jak wskazuje na to jego nazwa, lubili gościć przybysze z Wysp Brytyjskich.


Niestety, błędy w zarządzaniu sprawiły, że podupadł i na koniec został zamknięty; jednak z tego co wiem, odkupiła go pewna spółka, która ma mu przywrócić dawną świetność, więc nie wykluczone, że niebawem znów zawitają do niego goście. (W internecie znalazłam wiadomość, że ma się to stać w tym roku, ciekawa jestem czy dotrzymano terminu?) Spacerując po bulwarze możemy popatrzeć na górującą nad Bellagio Willę Serbelloni albo panoramę przeciwległego brzegu jeziora, z zielonymi pasmami gór dotykających nieboskłonu i miasteczkami schodzącymi tuż na skraj lazurowej wody.  Możemy też dostrzec półwysep Balbianello z willą tej samej nazwy oraz elegancką, białą sylwetkę Willi Carlotta w pobliskiej Cadenabbi. Kiedy nasycimy oczy barwami kwiatów, zielenią drzew, błękitem nieba i wody, możemy pójść  w przeciwną stronę, przejść przez centralny plac w pobliżu przystani, drogą, która zaprowadzi nas na kraniec półwyspu.


Po drodze mija się Grand Hotel Villa Serbelloni (najbardziej luksusowy hotel w Bellagio) leżący tuż nad brzegiem jeziora u stóp wzgórza, gdzie znajduje się właściwa willa Serbelloni, o której wspominałam powyżej. Willa ma bardzo bogatą historię - niegdyś należała do Viscontich (w owych czasach była raczej niewielkim zameczkiem) później przeszła w ręce rodziny Serbelloni, od której wzięła swą nazwę. Willa swoich murach gościła wielu książąt i królów a nawet samego Leonarda da Vinci. Jej ostatnią właścicielką była Ella Walker, potomkini sławnych gorzelników, którzy stworzyli markę "Johny Walker" (po mężu księżna Thurn und Taxis albo jak mówią Włosi - Torre e Tasso). Księżna była osobą o wielkich zaletach charakteru i szerokim geście o czym świadczy fakt, że w testamencie zapisała willę fundacji Rockefellera; dziś służy ona za miejsce wypoczynku i pracy twórczej uczonym oraz artystom. Idąc drogą wiodącą między wzgórzem i ogrodem przylegającym do hotelu, dotrzemy do przylądka zwanego La Punta, Jest to miejsce, skąd mamy wspaniały widok na trzy odnogi jeziora, skaliste  pasma gór w głębi, eleganckie Menaggio po lewej stronie i śliczną Varennę z Willą Monastero po prawej.


Choć będąc tam zrobiłam wiele zdjęć, to z ręką na sercu wyznaję, że absolutnie nie oddają one urody tego miejsca...To, co na zdjęciu jest po prostu nieostrym drugim i trzecim planem, w rzeczywistości jest uroczą mgiełką spowijającą pejzaż, w której majaczą odległe brzegi i zarysy gór. Jezioro w tym miejscu jest najszersze, przy upalnej pogodzie cały akwen paruje oddając wielką ilość wilgoci, więc zdarza się, że kiedy ciśnienie atmosferyczne spada a wiatr idzie spać, nie ma mowy o podziwianiu widoków i można ich się jedynie domyślać. Na szczęście pogoda zmienia się często, letnie burze oraz wiatr wiejący od gór oczyszczają atmosferę a wtedy znowu można się zachwycać tą piękną okolicą.


Niezależnie od pogody, bardzo lubiłam odpoczywać na cyplu w cieniu platanów nieopodal falochronu i patrzeć na jezioro; czułam się wtedy niczym na dziobie statku a widok falującej wody sprawiał, że zapadałam w stan doskonałego relaksu. Chętnie tam siadywałam, ale jeszcze bardziej ciągnęło mnie miasteczko, ze swoimi stromymi uliczkami, uroczymi podwórkami i tarasami pomiędzy domami. Lubiłam zaglądać do sklepików z ceramiką i artystyczną biżuterią oraz butików, gdzie można kupić unikatową odzież, niepowtarzalne szale, kapelusze i torebki. Czasem wstępowałam do cukierni na pyszne lody lub smakowite ciastko, albo wypijałam aromatyczne espresso w jednym ze stylowych barów, gdzie prostota i wyrafinowanie wystroju splatają się w jedną całość.

Żeby było jeszcze ładniej, stare mury domów porastają pnącza a w oknach i przed drzwiami stawia się donice pełne kwitnących roślin. Uwielbiałam patrzeć na śliczne balkony z kutego żelaza splecionego w misterne arabeski, kaskady petunii i pelargonii, kryte galeryjki, niczym mostki łączące budynki po dwóch stronach uliczki, markizy z płótna w pasy i cieniste portyki z arkadami, gdzie w lecie opuszcza się portiery chroniące od nadmiaru słońca.
Jak wspominałam, w Bellagio wypoczywało wielu znakomitych gości- pisarzy, kompozytorów, aktorów i polityków, jednak mnie szczególnie zainteresowała pamiątkowa tablica, którą znalazłam na jednym z budynków. Tablica mówi o tym, że w 1837 roku w tym domu mieszkał Franciszek Liszt z hrabiną Marią d'Agoult, która dla niego pozostawiła swego męża i dwójkę dzieci. Ich długoletni, burzliwy romans sprawił, że przez wiele lat ta niekonwencjonalna para była obiektem powszechnego zainteresowania i licznych plotek. Nie było w tym niczego dziwnego, ponieważ Franciszek mimo młodego wieku cieszył się zasłużoną sławą niezwykle utalentowanego wirtuoza i kompozytora (a przy tym atrakcyjnego mężczyzny) zaś dama jego serca była arystokratką o literackich ambicjach (po rozstaniu z Lisztem powróciła do Paryża, gdzie z powodzeniem  publikowała swe prace pod pseudonimem Daniel Stern).

Kochankowie przybyli do Bellagio w sierpniu (Maria była wówczas w zaawansowanej ciąży) i pozostali do grudnia, kiedy to urodziła się Cosima, ich druga córka, przyszła żona Ryszarda Wagnera. (Swoją drogą, Cosima poszła w ślady matki, gdyż aby związać się z Wagnerem zostawiła swego pierwszego męża, dyrygenta Hansa von 
Bülow, z którym miała dwie córki.) Liszt, mimo swej skomplikowanej sytuacji życiowej chyba nie narzekał na brak weny twórczej. Z różnych przekazów wiadomo, że chętnie bywał w ogrodach willi Melzi, gdzie lubił siadywać w mauretańskiej altanie z widokiem na rzeźbę przedstawiającą Dantego i Beatrycze; ten widok oraz lektura "Boskiej komedii" natchnęły młodego kompozytora do napisania sonaty "Dante". Jak wspominałam wcześniej, Bellagio w owych czasach nie było tym eleganckim miasteczkiem, jakie widzimy współcześnie, jednak jego niezrównane położenie i wspaniały klimat sprawiły, że Liszt pisał o nim, iż jest to miejsce pobłogosławione przez niebo i stworzone, aby być scenerią życia dla miłości. Z pewnością, pobyt w tym miejscu u boku ukochanej osoby ma szczególny urok; ja bywałam tam w pojedynkę, ale wcale mi to nie przeszkadzało w cieszeniu się jego szczególną atmosferą, mogłam bez przeszkód i do woli snuć się znajomymi zaułkami, przysiadać na parkowych ławkach albo w chłodnym wnętrzu jednego z kościołów. Lubiłam mały, skromy, antyczny kościółek San Giorgio, gdzie pod  dzwonnicą jest sklepione przejście, tworzące bramę pomiędzy salitą Genazzini  (to przy niej znajduje się dom, gdzie mieszkał Liszt ze swą ukochaną) a głównym placem, przy którym mieści się Municipio, jak i okazałą, romańską bazylikę San Giacomo, której wyniosła wieża góruje ponad miastem.

Wewnątrz bazyliki możemy zobaczyć obrazy pędzla takich malarzy jak Perugino i Foppa oraz wspaniałe mozaiki szkoły weneckiej; ich złocisty kolor potęguje blask bijący od pięknie podświetlonego ołtarza z pozłacanego drewna co rozjaśnia surowe wnętrze świątyni. Na placu przed kościołem znajduje się fontanna, gdzie na wysokiej kolumnie umieszczono rzeźbę przedstawiającą Madonnę z Dzieciątkiem, szkoda jedynie, że plac jest jednocześnie parkingiem, w sezonie jest tam zawsze mnóstwo samochodów i motocykli, co zdecydowanie psuje nastrój tego zakątka. Swoją drogą, dziwi mnie, że do tej pory nie ograniczono ruchu kołowego na terenie tej części miasta, chociaż nie od dziś mówi się o potrzebie stworzenia parkingów poza ścisłym centrum (były nawet głosy mówiące, że przymierzano się do stworzenia jednego na terenie ogrodów hotelu Grande Bretagne, co mam nadzieję, nigdy nie dojdzie do skutku). Letnie Bellagio to miejsce, gdzie przebywa wielu gości, zarówno takich, którzy przyjeżdżają na dłuższy wypoczynek, jak i przelotnych ptaków, mimo to, nie sprawia wrażenia zatłoczonego, dla wszystkich jest dość miejsca na bulwarze, w parkach i restauracyjnych ogródkach. 

Na szczęście jest tu tyle interesujących miejsc i możliwości zorganizowania sobie odpowiednich rozrywek, że każdy znajdzie coś dla siebie; można oddać się zwiedzaniu zabytków, popłynąć w rejs po jeziorze, odwiedzić inne malownicze miejscowości w okolicy, uprawiać sporty wodne, plażować, udać się w góry pieszo albo na rowerze, czy po prostu korzystać z chwili relaksu na jednej z licznych ławek nieopodal brzegu jeziora i możliwości podziwiania wspaniałego widoku, jaki się przed nami roztacza. 

Zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Bellagio >



sobota, 16 kwietnia 2016

Lombardia. Bellagio, perła Jeziora Como.



"Perła" to zwyczajowy przymiotnik, jakiego używa się w stosunku do  miejsc, które w obrębie pewnego regionu wyróżniają się szczególną urodą. Na całym świecie jest wiele takich pereł a jedna z nich leży właśnie nad jeziorem Como. Jak już o tym niejednokrotnie pisałam, na jego brzegach znajduje się wiele miejscowości przykuwających nasze oczy niezrównaną urodą. Przybyszowi płynącemu statkiem po raz pierwszy, trudno się nie zachwycić eleganckimi miasteczkami Menaggio (link) czy Cernobbio, ze wspaniałą willą Erba gdzie Luchino Visconti spędzał swe dziecięce i młodzieńcze lata, prześlicznym Torno, romantycznym Nesso z jego imponującym wodospadem albo malowniczą panoramą Varenny (pisałam o niej tutaj i tu) z kolorowymi domkami stojącymi tuż na skraju wody.


Wszystkie one mają wiele uroku, jednak to właśnie Bellagio cieszy się zasłużoną sławą najpiękniejszego z nich, nie tylko dzięki walorom architektonicznym, lecz przede wszystkim z powodu niezrównanego położenia, jedynego w swoim rodzaju. W jednym ze starszych postów (link) pisałam już o tym, że jezioro Como ma kształt odwróconej litery Y. Przestrzeń pomiędzy jego krótszymi ramionami to Triangolo Lariano, trójkątny, górzysty teren; jego szczyt stanowi półwysep, podobnie jak miasteczko noszący nazwę Bellagio. Zaczyna się on w miejscu, gdzie stoki gór schodzą coraz niżej i kończy sporym wzniesieniem; kiedy patrzymy na niego z góry, całość wygląda niczym cielsko ogromnego jaszczura wynurzającego swój łeb z wód jeziora.



Bellagio składa się z kilku frakcji a każda z nich ma nieco inny charakter. Centralna część to ta leżąca na lewym brzegu, gdzie znajduje się przystań dla statków i Municipio, czyli Urząd Miasta. Ma bardzo romantyczny charakter dzięki swoim wąskim uliczkom pnącym się stromo do góry (zwanym we Włoszech salita albo scalinata, ponieważ składają się  z wielu szerszych lub węższych stopni) biegnącym pomiędzy malowniczymi, zabytkowymi domkami. Dzisiejsze Bellagio oczywiście nie jest tym samym miasteczkiem, jakim było w XIX wieku, przybyło tu wiele domostw wzniesionych w poprzednim stuleciu, jednak w większości jest to budownictwo jednorodzinne, które dobrze się komponuje z pejzażem; poza tym ta nowsza część jest położona raczej w centrum półwyspu, z dala od części historycznych, leżących w pobliżu wód jeziora.


W  Bellagio znajdziemy elegancki bulwar, przy którym stoją urocze pensjonaty oraz zabytkowe, luksusowe hotele. Ponad miasteczkiem wznosi się spory pagórek, w północnej części gęsto zadrzewiony, którego teren zamieniono w tarasowy ogród należący do willi Serbelloni.
Na tym samym brzegu, nieco bardziej na północ, leży willa Melzi a tuż za nią, Loppia i San Giovanni, dwie frakcje, gdzie oprócz pięknych, obszernych, historycznych willi, wzniesionych w rozległych ogrodach, znajdziemy wiele innych, ciekawych świadectw przeszłości. W następnych postach napiszę o nich obszerniej a przy okazji opowiem o moich wycieczkach i niezapomnianych wrażeniach, jakie mi przyniosły zmieniające się pory roku; chciałabym pokazać ich kolory, grę światła  i cienia oraz  głębię przestrzeni a innym razem, ten sam pejzaż stłumiony, spowity welonem wilgotnego błękitu.


Przecinając półwysep u nasady, przechodzimy przez frakcję Giuggiate, następnie skręcając w lewo mijamy Regatolę i Oliviero, aby na koniec dotrzeć nad przeciwległy brzeg jeziora, gdzie znajduje się część zwana Pescallo. Podobnie, jak centrum Bellagio, sąsiaduje ona z ogrodami willi Serbelloni, tyle, że nie po lewej a po prawej stronie wzgórza. Tu ponownie możemy przeciąć półwysep w poprzek i dojść do miejsca, gdzie rozpoczęła się nasza wycieczka, czyli do centralnego placu w okolicy przystani. Do Bellagio można dotrzeć z Como autobusem, samochodem lub rowerem, jadąc wzdłuż brzegu jeziora, (pasjonaci rowerów górskich mogą tez skorzystać ze Ścieżki nr 1, górskiego szlaku rozpoczynającego się w Como ) albo w sposób bardziej romantyczny, korzystając z jednego z wielu statków, jakie tu kursują przez cały rok. W czasie, kiedy mieszkałam w Lombardi często odwiedzałam tę okolicę, gdyż pokochałam  ją miłością gorącą i bezwarunkową. Pisałam o tym w moim poście o pierwszym rejsie po jeziorze Como, który zakończył się właśnie w Bellagio.


Miałam wtedy pewne wyobrażenie o celu mojej podroży, ponieważ zawsze byłam wielką miłośniczką epoki romantyzmu; czytając biografie pisarzy, poetów i muzyków, niejednokrotnie napotykałam na wzmianki o tej miejscowości, która w owym czasie była Mekką artystów i kochanków. Zdarzało się, że ilustracje w tych książkach stanowiły reprodukcje litografii przedstawiających pejzaże znad jeziora Como, dlatego też, kiedy statek zbliżył się do Bellagio i zobaczyłam białą sylwetkę willi Melzi a za nią przekrzywiony szczyt Monte Legnone oraz szpiczasty stożek Legnoncino, poczułam się, jakbym kiedyś już tam była...Ktoś, kto patrzy na miasteczko z pokładu statku, musi przyznać, że prezentuje się ono naprawdę prześlicznie, choć od pewnego czasu to urocze nabrzeże nieco szpecą dwa masywne pylony w seledynowym kolorze, wzniesione w miejscu, gdzie przybijają promy krążące w centralnej części akwenu, pomiędzy Menaggio, Bellagio i Varenną.


Faktem jest, że promy niezmiernie ułatwiają komunikację samochodową w obrębie jeziora, dzięki nim nie tylko można zaoszczędzić mnóstwo czasu, oprócz tego sprawiają one, że korki na wąskich i krętych drogach biegnących wzdłuż brzegów są znacznie mniejsze a jazda bardziej bezpieczna. Trzeba przyznać, że te korzyści są ewidentne, gdyby nie prom, ktoś, kto chciałby jechać np. z Menaggio do Lecco, miałby przed sobą trasę dwa razy dłuższą, poza tym, jak już wspomniałam, wzmogłoby to ruch na okolicznych i tak przeciążonych drogach. Mam też wrażenie, że starano się w miarę możliwości wtopić nową przystań w dotychczasowe otoczenie, jednak mimo wszystko, nie da się ukryć, że wcześniej panorama Bellagio prezentowała się lepiej...Dla pozostałych statków jest druga przystań w samym centrum miasta; ze swoim półokrągłym daszkiem i ażurowymi, metalowymi ornamentami, niesie powiew elegancji w stylu belle epoque i dużo lepiej współgra z atmosferą miasteczka. Za nią wznoszą się hotele i domy w ciepłych, pastelowych kolorach z płóciennymi markizami, zielonymi, drewnianymi persjanami i balkonami z kutego żelaza. Nieopodal przystani, tuż nad wodą, są liczne kafejki, bary i restauracje z uroczymi ogródkami pod pergolami spowitymi pnącymi roślinami, gdzie strawa dla ciała jest wzbogacona strawą dla ducha, jaką jest przepiękny widok na jezioro, jego przeciwległy brzeg oraz otaczające je góry.


Kto raz zobaczy ten pejzaż, nigdy go nie zapomni, bo trudno wymazać z pamięci widok porośniętych lasami Prealp schodzących stromo wprost do wody, z miasteczkami i wioskami rozrzuconymi na stokach. Kiedy w pogodny dzień płyniemy po węższej części jeziora i patrzymy na nie z pokładu statku widzimy, że woda ma kolor nie błękitny, lecz szmaragdowy. Dzieje się tak ponieważ odbija się w niej zieleń gór; na wysokości Bellagio jest ono znacznie szersze, więc staje się lustrem nieba i przybiera barwę turkusu. Kiedy wysiądziemy na ląd i pójdziemy na spacer bulwarem wśród  kwitnących oleandrów, możemy przystanąć nad głęboką, falującą wodą i popatrzeć na jej błękit stapiający się z błękitem przestworzy. Myślę, że na ten widok niejednej osobie trudno będzie się oprzeć chęci pozostania w tym miejscu, jeśli nie na zawsze, to z pewnością na bardzo, bardzo długo....


Ten post jest jedynie zapowiedzią, w następnych pokażę to, co możemy zobaczyć w poszczególnych frakcjach Bellagio a także piękno różnych pór roku. Zapraszam!

niedziela, 15 września 2013

Lombardia. Brunate i Faro Voltiano.



Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym  miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.



Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka, gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło. 



Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.



Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią,  później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.

Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście, dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie! Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę.



Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze.

Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów. 

Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie uchronił mnie przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę. 
Ale wróćmy do Brunate, spacer jego uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti.



Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.




Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają  niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.