Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Capodimonte. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Capodimonte. Pokaż wszystkie posty

sobota, 24 listopada 2012

Liguria. Rezerwat Przyrody, czyli na piechotę z Capodimonte do Portofino.



Obejrzenie Opactwa San Fruttuoso (patrz poprzedni post) i krótki odpoczynek zajęły mi około dwóch godzin. Na straganie z pamiątkami dokonałam też pewnego zakupu, który przyniósł mi dużo radości, mimo swoich niewielkich rozmiarów i niewygórowanej ceny. Sprawiłam sobie bowiem kolejną, pamiątkową kuchenną ściereczkę z kolorowym nadrukiem. Takie ściereczki są we Włoszech bardzo popularne a nadruki to z reguły fragment mapy regionu z obrazkami przedstawiającymi lokalne atrakcje, specjały gastronomiczne i ludowe kostiumy. Są one bardzo kolorowe i okrutnie kiczowate, ale ja mam do nich ogromny sentyment... Stylistyka wygląda na dość odległą w czasie i przypomina nieco drukowane makatki, które często widziało się w polskich kuchniach za czasów mojego dzieciństwa. W ciągu kilku lat stworzyłam sobie małą kolekcję takich ściereczek, nieco później wzbogaciła ją Marta, przywożąc z wycieczki do Londynu dwie następne, jedną z mapą londyńskiego metra a drugą z sylwetkami londyńskich kościołów. Ta którą zakupiłam tym razem, przedstawiła oczywiście Ligurię i  jej  atrakcje, w tym opactwo San Fruttuoso.

Poniżej  zamieszczam mapę turystyczną półwyspu Portofino, gdzie widać jak liczne są piesze szlaki w tej malowniczej okolicy. W rzeczywistości  jest  ich więcej, gdyż są tam jeszcze różne "dzikie" ścieżki, których nie ma na mapie.


Ponieważ powrót do domu planowałam na późne popołudnie, musiałam podjąć decyzję, co zrobić z resztą czasu. Już przed wyjazdem myślałam o tym, że mogłabym przejść na piechotę do leżącego niedaleko Portofino. Portofino i Capodimonte leżą w niewielkich zatoczkach malowniczego, górzystego półwyspu, który porasta tzw. macchia mediterranea, dość niska i wiecznie zielona roślinność poprzetykana parasolowatymi piniami. Przed wyjazdem nieco poczytałam w internecie na temat szlaków w tej okolicy i obejrzałam mapkę. Wynikało z niej, iż cały teren pomiędzy Portofino, Camogli, Santa Margerita Ligure i Capodimonte jest pokryty gęstą siatką ścieżek. Niestety, nie znalazłam żadnego opisu, który dawałby pojęcie o ich charakterystyce, lecz miałam nadzieję, że przynajmniej jedna z nich przypomina dobrze mi znane, alpejskie mulatiery. Ponieważ przyplątało mi się jakieś przewlekłe zapalenie ścięgien w lewej stopie, nie nastawiałam się na bardziej forsowne marsze; pomyślałam jednak, że gdyby na miejscu okazało się, iż istotnie znajdę szlak nie zapowiadający większych problemów, to z przejściem kilku kilometrów powinnam sobie poradzić. Rozpaskudzona lombardzkim porządkiem, nie wpadłam na pomysł, aby przed wyjazdem wydrukować mapkę z internetu. Spodziewałam się, że na miejscu będzie pod dostatkiem wyczerpujących informacji, gdyż bądź co bądź jest to bardzo uczęszczane miejsce, gdzie przewija się mnóstwo turystów. Niestety, w opactwie żadnej mapy nie zauważyłam, nie mówiąc o braku ulotek z mapką okolicy, jakie w Lombardii spotyka się  w większości obiektów tego typu. Doszłam do wniosku, że zapewne znajdę jakąś wskazówkę w miejscu, gdzie zaczyna się szlak. Ścieżkę prowadzącą z opactwa na okoliczne wzgórza znalazłam bez trudu, kierując się wskazówkami jednej z mieszkanek Capodimonte. Dowiedziałam się, że drogi do Portofino są dwie: jedna z nich początkowo biegnie dość nisko, na wysokości mniej więcej 100 m n.p.m. i druga, prowadząca na szczyt wzniesienia, która nieco później schodzi w dół, gdzie obydwie łączą się i wspólnie tworzą szlak docierający do Portofino. 


Początkowy odcinek był dokładnie taki, jak się spodziewałam. Dobrze ubita ścieżka biegła zakosami w górę, niestety, tu też nigdzie nie było mapy, były jednak strzałki i napisy wykonane czerwoną farbą, co jednoznacznie mówiło o tym że jest  to właściwa droga. Ze względu na nie najlepszą kondycję postanowiłam wybrać łatwiejszą z nich, czyli tę wiodącą niżej, jednak choć rozglądałam się uważnie, przeoczyłam rozwidlenie, gdzie powinnam skręcić w prawo i poszłam  w górę, aż ścieżka doprowadziła mnie do niewielkiej, agroturystycznej restauracji. Postanowiłam, że tu zasięgnę języka i podejmę decyzję co do dalszej drogi. Przede mną było spore wzgórze ( około 500 m n.p.m.) oddzielające opactwo od Portofino. Szczerze mówiąc, mimo mojego zamiłowania do włóczęgi w tym momencie nie miałam najmniejszej ochoty, aby się tam wdrapywać.


Po pierwsze - mój poziom energii po kilkumiesięcznym maratonie nocnych dyżurów był równy zeru a po drugie -  było bardzo ciepło, co w połączeniu z morskim powietrzem po lombardzkim zimnie i wilgoci było dla mnie prawdziwym szokiem, nie licząc problemów ze ścięgnami, które ostrym bólem  dawały o sobie znać przy bardziej forsownym chodzeniu. Obok restauracji znalazłam mapę, niestety, ząb czasu lub jakiś wandal spowodował w niej dość sporo ubytków, więc poprosiłam właścicielkę lokalu o niezbędne wskazówki. Kobieta stwierdziła, że powinnam kierować się oznaczeniem w postaci jednej lub dwóch czerwonych kropek, gdyż obydwa  szlaki zaprowadzą mnie do celu. Nie bardzo mi się chciało schodzić ponownie w dół by wrócić statkiem do Camogli, więc mimo wszystkich wątpliwości postanowiłam kontynuować wędrówkę. Poszłam jeszcze kawałek w górę, aż do rozwidlenia ścieżek.

Spotkałam tam jakiegoś piechura, który doradził mi, abym poszła w górę szlakiem z jedną kropką. Powiedział też, że jeśli z tego miejsca zejdę w dół, to co prawda dotrę do drogi prowadzącej niżej, lecz i tak (choć nieco później) nie uniknę wdrapywania się na wzgórze. Ponieważ odniosłam wrażenie, iż ów pan dobrze zna te strony, poszłam za jego radą i powędrowałam szlakiem czerwonej kropki. Powiem szczerze, że była to jedna z najbardziej mozolnych wędrówek w moim życiu... Byłam już  niedaleko szczytu, kiedy ścieżka, do tej pory dość wygodna, stała się błotnista i stroma. Przecinały ją jakieś wyrwy, było też mnóstwo połamanych gałęzi, pamiątek po zimowych ulewach. Ponieważ wyjeżdżając nie nastawiałam się na bardziej forsowne przechadzki, nie wzięłam ze sobą kijka, ani butów do trekkingu. Gdyby nie zapewnienia moich informatorek, że ścieżka jest wygodna a moje długie skórzane trzewiki na dość grubym protektorze w zupełności odpowiadają warunkom, nigdy bym się nie porwała na ten spacer. Na szczęście udało mi się przebyć bez szwanku także ten odcinek i niebawem znalazłam się na szczycie wzgórza. Tu humor zdecydowanie mi się poprawił, gdyż miałam przed sobą częściowo otwartą przestrzeń, więc mogłam wreszcie popatrzeć na otaczający mnie pejzaż. A pejzaż wybrzeża liguryjskiego jest naprawdę przepiękny! Spokojna tafla morza, widziana z góry w blasku wysoko stojącego słońca, wyglądała niczym srebrno - niebieskie lustro. Zadziwiły mnie różne kwiatki, niektóre zupełnie mi nieznane, kwitnące mimo (teoretycznie) panującej zimy. Wokół mnie ciągnęły się zielone pasma skalistych wzgórz spowite delikatną mgiełką, porośnięte dość niską roślinnością. Z tego zimozielonego poszycia gdzieniegdzie wystrzelały wysokie pinie, więc miałam okazję oddać się jednemu z moich ulubionych zajęć, jakim jest zbieranie piniowych szyszek. Zawsze uwielbiałam  szyszki, kasztany i żołędzie, za ich kształty i kolory we wszystkich odcieniach brązu. Tę  pasję zaszczepiła mi moja mama; pamiętam z pierwszych lat mego życia, jak je wspólnie zbierałyśmy, aby robić z nich śmieszne ludziki... Pamiętam też, że na  łące obok domu zrywałyśmy kwitnące trawy i polne kwiaty do wazonu. Chyba właśnie te piękne wspomnienia z dzieciństwa spowodowały moje zamiłowanie do suszonych bukietów i wiklinowych koszy pełnych szyszek... Kiedy wracałam z Włoch do mojego domu w Polsce w bagażu prawie zawsze miałam jakieś pudło z tymi małymi cudami natury, zebranymi w trakcie moich wędrówek. Także  i tym razem nie mogłam się oprzeć pragnieniu podniesienia kilku dorodnych szyszek pinii. Niestety, te najpiękniejsze były poza moim zasięgiem, leżały bowiem na zboczu z dala od ścieżki, więc musiałam się zadowolić nieco mniejszymi okazami. Na tym etapie drogi natknęłam się na dziwny obiekt niemal metrowej długości, mający kształt tablicy o zaokrąglonym szczycie, którego przeznaczenia nie potrafiłam odgadnąć. 
 

Choć przyjrzałam mu się dość dokładnie, nie wiedziałam, czy został  wykuty w jakimś miękkim kamieniu, czy też wylano tu coś, co przypominało beton, jednak z całą pewnością nim nie było. Po pierwsze, miało jasny, kremowo-beżowy kolor a po drugie, wyglądem przypominało raczej piaskowiec lub gips. Do tego na jego powierzchni ktoś wyrył dziwne znaki, które mi się kojarzyły z czymś, co już kiedyś widziałam, ale ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć w jakich to było okolicznościach...
Było to bardzo intrygujące, gdyby znajdowało się bliżej ludzkich siedzib pomyślałabym, że to jakaś mistyfikacja zrobiona dla żartu, ale do najbliższej osady był jeszcze spory kawałek drogi wąskimi, górskimi ścieżkami, więc trudno było przypuszczać, że komuś chciałoby się aż tak fatygować. Cały czas kołatała mi się po głowie myśl, że coś takiego widziałam  kiedyś na rysunku lub zdjęciu w jakiejś książce, ale do dziś nie przypomniałam sobie, gdzie i kiedy...Ścieżka znów zrobiła się dość szeroka i wygodna, więc raźno maszerowałam przed siebie. 


Na tym etapie prowadziła po grani wzgórza, więc po lewej ręce miałam urwisty jar schodzący do morza a po jego drugiej stronie na zboczu widziałam niewielkie domki, porozrzucane wśród gajów oliwnych i ogrodów. Z mapy pamiętałam, że to Prato i Olmi, osady należące do Gminy Portofino. Sądziłam, iż ten etap drogi nie nastręczy mi szczególnych problemów, niestety, okazało się, że byłam w grubym błędzie! Doszłam bowiem do prawdziwej plątaniny ścieżek i wybetonowanych alejek, na domiar złego, nigdzie nie widziałam kropkowych oznaczeń a jedynie nazwy ulic, choć te przełazy w żadnym razie nie zasługiwały na to miano. Tu znowu dał mi się we znaki brak mapy. Kilkakrotnie wchodziłam w uliczkę, sądząc że to ta właściwa, lecz za każdym razem urywała się ona na jednej z posesji albo ni stąd ni zowąd zamykała ją furtka lub brama. Co gorsza, nie  widziałam żywego ducha, więc nie było mowy o zasięgnięciu języka. Wreszcie po dłuższym błądzeniu, przy jednej z furtek zobaczyłam dwóch turystów. 


Od nich się dowiedziałam, że mimo tych zapór są to w dalszym ciągu drogi publiczne, więc  bez obawy można z nich korzystać. Ponieważ straciłam mnóstwo czasu i energii na krążenie po okolicy, ogarnęła mnie w tym momencie prawdziwa wściekłość. Nie miałam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, czy to jakieś dziwne lokalne prawo własności i co właściwie kryje się za tym obyczajem zagradzania drogi? Po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji;  w Lombardii i Piemoncie również zdarza się, że chociaż ścieżki, tzw. mulatiery często przecinają prywatne tereny a właściciel po obu stronach ogradza swoją ziemię murem lub płotem (czasem przerzuca ponad dróżką mostek czy  kładkę dla swojej wygody) to droga jest otwarta i każdy ma do niej swobodny dostęp. Idąc w dół ścieżką wskazaną mi przez moich wybawicieli, znów doszłam do bramy, którą musiałam sforsować, aby iść dalej, co dopełniło miary mojego wzburzenia. Brama, zbita z drewnianych bali i uzupełniona siatką, nie dość, że wyglądała na wyjątkowo ciężką, to na dodatek nie trzymała się na zawiasach, lecz na jednym kawałku niedbale zawiązanego drutu. Zastanawiałam się, jak tędy przeszli panowie, których  przed chwilą spotkałam. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie jeden ją podtrzymywał a drugi otwierał (opcja niewykonalna w pojedynkę). Na dodatek, tuż za tym nieszczęsnym urządzeniem, było znaczne obniżenie terenu, coś na kształt stopnia. Nie miałam pojęcia, jak  sforsować tę przeszkodę bez skręcania karku lub nogi, więc postanowiłam, że będę trzymać się słupka i spróbuję odchylić nieco bramę, na tyle, abym mogła się przecisnąć pomiędzy nimi. Kiedy próbowałam wykonać ten manewr, ledwie przytwierdzona brama urwała się i padła z hukiem. Nawet nie myślałam o próbie jej podnoszenia i stawiania na miejsce, bo i tak zważywszy na jej wielkość i ciężar przerastało to moje fizyczne możliwości. Mściwie pomyślałam sobie, że to słuszna kara dla pozbawionego wyobraźni osobnika, który ją skonstruował i postawił. W tej chwili moja pierwsza droga z Santa Margerita Ligure do Portofino (która jak mi się wtedy wydawało nie miała końca) wydała mi się przysłowiową "kaszką z mlekiem"...


Kiedy dotarłam do placyku w Portofino, nad zatoką kładły się już długie cienie. Słońce zaczynało się chować za zachodni półwysep, sprawiając, że wzniesiony tam kościół San Giorgio i Castello Brown tonęły w jego pomarańczowym blasku. Pełne słońca były jeszcze wyższe partie wschodniego półwyspu, lecz port i stojące wokół domki pociemniały i zszarzały. Miasteczko wyglądało zupełnie inaczej niż podczas letniego dnia, kiedy byłam tam po raz pierwszy. Większość barów i restauracji była zamknięta; w części domów z pokojami do wynajęcia trwały prace remontowe, lecz mimo to, po nabrzeżu przechadzało się sporo osób. Myślę, że podobnie jak ja, przybyły tam, aby w ciszy i spokoju nacieszyć się urodą miasteczka, rzecz zupełnie niemożliwa w pełni wiosenno - letniego sezonu.


Miałam wielką ochotę popatrzeć na Portofino z wysokości zamkowego wzgórza, ale brakowało mi siły na dalsze spacery. Postanowiłam, że zanim zacznie się inwazja turystów przyjadę tu ponownie, aby odetchnąć jego atmosferą. Mimo iż były to pierwsze dni lutego w Ligurii pachniało wiosną, w donicach i na kwietnikach widać było zimozielone krzewy i kwiaty odporne na niespodziewane, nocne przymrozki a w jednym z ogrodów zobaczyłam kwitnącą mimozę. Po zimowej aurze Lombardii był to zupełnie inny świat!

P.S. Zupełnie niedawno, już podczas pobytu w Polsce, dowiedziałam się, że bariery i furtki na ścieżkach mają stanowić zaporę dla dzikiej zwierzyny a zawłaszcza dzików. Szkoda jedynie, że w tak popularnym regionie wypoczynkowym nikomu nie przyszło do głowy, aby zadbać o jakąkolwiek informację na ten temat a owe bramy skonstruować w sposób pozwalający pojedynczej osobie na ich sforsowanie. Sądzę też, że zważywszy iż jest to rejon wybitnie turystyczny i prowadzą tamtędy liczne szlaki piesze, należałoby porządnie oznaczyć drogę zejścia do Portofino i zadbać o możliwość przemieszczania się bez popadania w tarapaty.

Więcej zdjęć z półwyspu >


Chciałam tu dodać pewną uwagę dla osób oglądających  zdjęcia morza, które robią wrażenie wykonanych wieczorem. W rzeczywistości było to wczesne popołudnie, fotografowałam je pod słońce stojące jeszcze bardzo wysoko i zupełnie niechcący udało mi się uzyskać efekt, który o ile się nie mylę, w kinematografii nosi nazwę "nocy amerykańskiej".

czwartek, 15 listopada 2012

Liguria. Opactwo San Fruttuoso w Capodimonte.



Pewnego razu, rozmawiając z moimi włoskimi znajomymi o ewentualnej wyprawie do Portofino usłyszałam, że w jego pobliżu znajduje się jeszcze jeden obiekt zasługujący na to, aby odwiedził go szanujący się turysta zwiedzający te strony. Chodziło Capodimonte i opactwo San Fruttuoso, położone na rozległym górzystym i zalesionym półwyspie pomiędzy Camogli i Portofino w maleńkiej zatoczce u podnóża góry. Ponieważ dostęp do tego miejsca jest możliwy jedynie na piechotę, można do tego celu wybrać jedną ze ścieżek prowadzących z okolicznych miejscowości. Szlaków jest dość dużo i mają one różny stopień trudności. Wszystkie są możliwe do przebycia dla osoby o przeciętnej sprawności fizycznej, jednak najszybciej i najłatwiej można tam dotrzeć statkiem z niedalekiego Camogli. Ma to tę zaletę, że dzięki temu można zobaczyć opactwo w całej jego okazałości od strony morza. Pomyślałam wtedy, że byłoby dobrze zrobić mały wypad w strony cieplejsze, niż zimna i wilgotna Lombardia, tym bardziej, że zima 2011 roku wyjątkowo dała mi się we znaki. Stało się tak nie tylko z powodu pracy w nocy, co kompletnie przestawiło mój zegar biologiczny, ale również z powodu fatalnej pogody, która spowodowała narastanie warstwy trującego smogu nad całą Równiną Padańską. Krótkie dni, śliskie i niebezpieczne o tej porze roku alpejskie ścieżki, nie pozwalały na wycieczki w góry. W związku z tym, wyjazd do Ligurii stanowił dla mnie bardzo nęcącą szansę na oderwanie się przynajmniej na kilka godzin od szaro - burej lombardzkiej rzeczywistości. Dłuższa jazda pociągiem nie jest dla mnie żadną karą, dopóki mogę patrzeć przez okno i oglądać zmieniający się pejzaż. Również fakt, że muszę wstać o 4:30 i nastawić na ponad trzygodzinną jazdę w jedną stronę, nie wydało mi się ceną nie do przyjęcia za dzień spędzony w słonecznej aurze.

Kiedy przyjechałam do Camogli (będzie o nim odrębny wpis, bo to naprawdę urzekająca miejscowość) przywitała mnie śliczna, przedwiosenna pogoda, więc po pobieżnym obejrzeniu miasteczka z przyjemnością wsiadłam na niewielki stateczek, płynący w stronę opactwa. Szlak wodny prowadził nas wzdłuż skalistego, górzystego brzegu, porośniętego zimozieloną śródziemnomorską roślinnością. Rejs nie trwał zbyt długo i po niecałych 30 minutach stateczek zwrócił swój dziób w stronę lądu, gdzie wśród skał można było dostrzec ciasne i wąskie wejście do zatoki. W głębi widać było wieżę kościoła i dachy opactwa wynurzające się z bujnej zieleni. Kiedy statek jeszcze bardziej zbliżył się do brzegu i zaczął wpływać do maleńkiej przystani, mogłam zobaczyć panoramę tego miejsca w całej krasie. Kościół oraz klasztor zbudowano z szarego, lokalnego kamienia a przed nim znajduje się niewielka, również szara i kamienista plaża. W sąsiedztwie jest też kilka niewielkich domostw zamieszkałych przez rybaków, zaś nad całością góruje potężna wieża obronna, zbudowana na planie kwadratu. Na jej frontowej ścianie widoczny jest herb Doriów, przedstawiający cesarskiego orła. To właśnie do tej sławnej genueńskiej rodziny przez wieki należał klasztor i przyległe tereny a wielu jej członków pełniło tu funkcję opatów. Kiedy przybyłam do Capodimonte, podobnie jak w niedalekim Camogli przywitała mnie ciepła, słoneczna pogoda, choć kalendarz jasno mówił, że mamy dopiero piąty dzień lutego i teoretycznie nadal trwała zima. Na niewielkiej plaży grupka osób odpoczywała po trekkingu, o czym świadczył ich strój, kijki i stojące obok buty. Słońce i zatoczka zachęcały do odpoczynku, lecz ja postanowiłam w pierwszym rzędzie dokładnie zwiedzić kościół i klasztor.



Aby wejść do opactwa należało przejść pod niskim, arkadowym portykiem, gdzie suszyły się rybackie sieci. Wstęp do kościoła jest wolny, natomiast żeby zwiedzić opactwo należy wykupić bilet, również fotografowanie wymaga dodatkowej opłaty. Świątynia jest skromnie wyposażona, na jej białych ścianach widać jedynie niewielkie fragmenty ornamentów w żywych kolorach, jakie niegdyś ją zdobiły. W głównym ołtarzu przechowywane są relikwie San Fruttuoso i jego towarzyszy, męczenników Augurio i Eulogio. Jest też kilka mniejszych ołtarzy bocznych oraz kaplica poświęcona pamięci ludzi morza, gdzie umieszczono posąg Jezusa ze wzniesionymi rękami (jest to kopia Chrystusa Morskiej Otchłani, o którym będzie dalszy akapit). W tym bardzo surowym wnętrzu, niezbyt mi pasowały do całości żyrandole ozdobione kolorowymi kryształkami, lecz pomyślałam, że przy zapalonym świetle może to wyglądać bardzo pięknie. Całe opactwo w ciągu swego istnienia przeszło wiele zmian. Po latach rozkwitu straciło na znaczeniu, później przez wiele lat stało opuszczone, wreszcie padło ofiarą straszliwej powodzi, która je zrujnowała w znacznym stopniu.



W 1983 roku dotychczasowi właściciele, Frank i Orietta Pogson Doria Pamphilj aktem darowizny przekazali je wraz z trzydziestoma hektarami terenu na rzecz FAI, prężnej fundacji, od lat zajmującej się ratowaniem zabytków. Tę darowiznę upamiętnia napis na tablicy z białego marmuru, umieszczonej na ścianie domu stojącego na wprost kościoła. Sam klasztor ma kilka kondygnacji, w części dolnej znajdują się między innymi bardzo skromne krypty, będące miejscem pochówku zakonników oraz oddzielna, obszerna i reprezentacyjna część, gdzie znajdują się groby członków rodziny Doria. Poszczególne nagrobki powstały na przełomie XII i XIV wieku i kryją szczątki wielu członków rodziny. Mają one kształt niewielkich kapliczek, zbudowanych w typowy dla Ligurii sposób z białego marmuru i ciemnego kamienia, co tworzy charakterystyczne, poprzeczne pasy. W pozostałej części podziemnej znajduje się pomieszczenie, gdzie można prześledzić zarówno historię tego miejsca, jak i poszczególne etapy przebudowy a przede wszystkim długoletnich i bardzo kosztownych prac restauratorskich, przeprowadzonych przez FAI. Nie ukrywam, że byłam po prostu wstrząśnięta, gdy zobaczyłam, w jakim stanie był ten obecnie tak zadbany obiekt. FAI rzeczywiście dokonało cudu, doprowadzając opactwo do obecnego wyglądu (prace trwały pięć lat) i przywracając mu jego urodę. W byłych pomieszczeniach klasztornych znajdujących się na wyższym poziomie, urządzono sale wystawowe, gdzie można zobaczyć odrestaurowaną ceramikę, odnalezioną podczas prac archeologicznych.



Historia powstania opactwa jest równie fascynująca, jak jego wygląd. San Fruttuoso za życia był biskupem Tarragony i w czasie prześladowania chrześcijan w 259 roku wraz ze swoimi diakonami Augurio i Eulogio został skazany na śmierć przez spalenie na stosie. Wyrok wykonano a po ich śmierci wierni zgasili żar ognia winem i zebrali prochy oraz kości męczenników. Relikwiami opiekowali się zakonnicy, aż do chwili, kiedy w Hiszpanii zaczęła się inwazja Saracenów. Powstał wtedy problem, jak te czcigodne szczątki uchronić przed zbezczeszczeniem. Jednemu z mnichów ukazał się we śnie zmarły biskup i powiedział, że należy je przewieźć do pewnego miejsca na wybrzeżu liguryjskim. Jego znakami rozpoznawczymi miały być źródło, jaskinia i smok. Legenda mówi, że mnisi znaleźli te znaki, kiedy przybyli do zatoczki dziś zwanej Capodimonte. Żyjący tu smok został zwyciężony przez anioła, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby mnisi osiedlili się w tym miejscu.( Legenda o smoku podobno była ongiś rozpowszechniana przez miejscową ludność, aby odstraszać tych, którzy chcieliby zapanować nad dostępem do źródła). 



W połowie X wieku powstał tu prymitywny klasztor, założony przez kilku mnichów z Grecji; jego pierwszą benefaktorką była cesarzowa Adelajda, żona cesarza Ottona I zwanego Wielkim (odegrali oni również istotną rolę w historii Orty i wyspy San Giulio, o których niedawno pisałam tutaj ). Dzięki cesarzowej dokonano rozbudowy klasztoru na przełomie X i XI wieku a następnie powierzono go zakonowi benedyktynów. Były to lata świetności opactwa, które pomyślnie się rozwijało dzięki protekcji rodziny Doria. Niestety, częste napady piratów berberyjskich spowodowały, że zostało częściowo opuszczone. Dopiero w XVI wieku decyzja admirała Andrei Doria, aby zbudować potężną wieżę obronną sprawiła, że rozkwitło na nowo. W zamian za to, papież Giulio III wydał bullę, dzięki której rodzina Doria objęła swoim protektoratem kościół i klasztor oraz otrzymała przywilej obsadzania stanowiska opata swoimi synami.



Szczególne zasługi położył tu opat Camillo Doria, pełniący swe obowiązki od 1730 roku. Dzięki niemu przeprowadzono tu wiele prac w zakresie renowacji i przebudowy. W czasach Napoleona klasztor ponownie podupadł, większość mnichów go opuściła a ówczesny opat przymusowo przebywał we Francji. Po jego powrocie znowu dokonano niezbędnych prac, między innymi naprawy dachu, lecz czasy dawnej świetności już nie wróciły. Następnym wydarzeniem, które o mało nie doprowadziło do całkowitego zniszczenia San Fruttuoso, była straszliwa powódź połączona z obsunięciem terenu i upadkiem wielu ogromnych drzew, co spowodowało, iż stało się ono ruiną. Miało to miejsce 25.09.1915 roku, nieszczęśni mieszkańcy tego miejsca ocaleli dzięki temu, że schronili się w potężnej i stojącej nieco wyżej wieży Doria. W 1933 roku przeprowadzono pewne działania mające na celu zabezpieczenie budynków przed dalszym niszczeniem, jednak dopiero przejęcie go przez FAI oraz rozpoczęcie prac archeologicznych i restauratorskich na szerszą skalę, ocaliło ten piękny obiekt. Prace trwały od 1985 do 1990 roku, dziś dzięki zgromadzonej dokumentacji możemy prześledzić zmiany, jakie tu się dokonały.  


W sąsiedztwie klasztoru nadal mieszkają nieliczni rybacy trudniący się połowem, są też dwie niewielkie restauracje i stoisko, gdzie sprzedaje się pamiątki. W kasie biletowej prowadzonej przez FAI można nabyć publikacje na temat klasztoru i najbliższej okolicy a także dokonać wpłaty na fundusz dalszych prac. FAI prowadzi też ciekawą akcję mającą na celu doposażenie obiektów, którymi zarządza. W niewielkim ogródku znalazłam cztery ładne, stylowe ławki dla znużonych przybyszów, będące darem osób prywatnych, które w zamian za to mogły na ich oparciach umieścić pamiątkową, mosiężną tabliczkę. Można też "adoptować" drzewo - polega to na pokrywaniu kosztów jego pielęgnacji. Pod dorodną palmą obok opactwa, znalazłam piękną sentencję, umieszczoną tam przez opiekujących się nią małżonków - "adopcja" palmy była darem dla opactwa a jednocześnie miała upamiętnić ich wieloletni związek. 


Chrystus Morskiej Otchłani (Christo degli Abissi).


W morskich głębinach niedaleko opactwa znajduje się posąg Chrystusa ze wzniesionymi rękami, który umieszczono tam w 1954 roku. Pomysłodawcą był włoski nurek Duilio Marcanti, w ten sposób chciał on upamiętnić śmierć swego przyjaciela, który zginął podczas nurkowania, jak również tych wszystkich, którzy kiedykolwiek pracowali na morzu lub znaleźli śmierć w jego odmętach.


Potężna baza posągu jest zakotwiczona do dna morskiego na głębokości 18 m. Sam posąg wykonano z brązu, postać Chrystusa ma 2,5 metra wysokości a jego ręce znajdują się na głębokości 12 m pod taflą wody. Figurę odlano z mosiężnych części statków, dzwonów i medali z brązu, ofiarowanych przez ludzi morza. Mimo iż umieszczono go na dość znacznej głębokości, posąg może zobaczyć również ktoś, kto nie jest na tyle sprawny, aby zejść pod wodę, gdyż w sezonie turystycznym kursuje tu łódka ze specjalnym peryskopem, pozwalającym go dostrzec w morskich odmętach. W Capodimonte, corocznie pod koniec sierpnia po zapadnięciu zmroku ma miejsce niezwykłe święto, poświęcone pamięci ludzi morza. Na niewielkiej plaży jest odprawiana uroczysta msza, połączona z procesją przy blasku pochodni; w miejscu, gdzie znajduje się posąg schodzą pod wodę nurkowie z wieńcem laurowym, aby złożyć go u stóp Chrystusa. Jeśli pogoda nie sprzyja, uroczystość złożenia wieńca ma miejsce w świątyni opactwa, gdzie 13 sierpnia 1974 roku umieszczono kopię posągu, o której pisałam powyżej.(Podobno od pewnego czasu święto obchodzi się właśnie ze względu na pogodę w ostatnią sobotę lipca. Sądzę, że nie tyle chodzi o padające deszcze, bo te są chyba raczej rzadkie, co o stan morza, mogący zagrozić nurkom. Piszę to na wszelki wypadek, gdyby ktoś się tam wybierał, lepiej sprawdzić tę informację w Biurze Obsługi Turystycznej)



Z tym miejscem związana jest też inna historia, jaką należy przytoczyć, aby oddać należną cześć osobom, które nie wahały się narazić swego życia w imię ludzkiej solidarności. Zdarzenie to miało miejsce 24 kwietnia 1855 roku. Przy opactwie mieszkała wówczas zaledwie garstka rodzin zajmujących się rybołówstwem i rolnictwem oraz pracami leśnymi, jednak w tym dniu ich spokojną egzystencję zmącił tragiczny wypadek. Nieopodal zatoki przepływał angielski parowiec "Croesus" mający na swym pokładzie 270 żołnierzy i 37 oficerów pochodzących z Sardynii. Holował on następny statek "Pedestrian" wypełniony amunicją, który to transport był przeznaczony dla wojska angielskiego, biorącego udział w wojnie krymskiej. Podczas gdy parowiec przepływał na wysokości San Fruttuoso, na jego pokładzie wybuchł pożar. Płonący statek skierował się w stronę zatoki i osiadł na mieliźnie. Wszyscy sprawni mężczyźni z Capodimonte oraz dwie kobiety, siostry Maria i Caterina Avegno (obydwie były świetnymi pływaczkami) na łódkach i wpław, pospieszyli na ratunek. Uratowano życie wielu żołnierzom, lecz Maria, matka ośmiorga dzieci, poświęciła swoje, próbując mimo utraty sił dotrzeć do ludzi, którzy jeszcze oczekiwali na pomoc. Jej ciało spoczywa w krypcie grobowej Doriów a całe zdarzenie upamiętnia tablica na budynku, gdzie kiedyś mieszkały te niezwykłe kobiety.


Zatoczka, gdzie mieści się opactwo San Fruttuoso jest położona nieopodal Zatoki Portofino; te dwa urocze miejsca rozdziela skaliste wzgórze o wysokości ok. 500 m n.p.m. Cały półwysep jest pokryty siecią ścieżek, dzięki którym można wybrać się na pieszą wycieczkę i odwiedzić wiele ciekawych miejsc oraz popatrzeć na Morze Śródziemne z wysokiego, urwistego brzegu. Jeden ze szlaków wiedzie z opactwa do miasteczka Portofino a o moich przygodach związanych z jego przejściem, napiszę w następnym poście.


Więcej zdjęć z Opactwa San Fruttuoso w Google + >


https://photos.google.com/album/AF1QipMiPCjAVpQT7bOu6Ru3nDrGHCtRvTdpa1BMiJAa?hl=pl