Monte Palanzone ma wysokość 1440 m n.p.m. – po Monte San Primo jest to drugi co do wysokości szczyt w obrębie Triangolo Lariano. Choć wznosi się niemal centralnie na sporym obszarze pomiędzy odnogami jeziora, dzięki tej wysokości nieźle go widać podczas rejsu statkiem. Po raz pierwszy zobaczyłam to wzniesienie, kiedy zamieszkałam w Caslino d'Erba, małej wiosce leżącej na zboczu Prealp.
Podczas pogodnych, wiosennych dni, ponad masywną, zalesioną sylwetką góry Capanna Mara, wysoko, wysoko, niczym zielony trójkąt na błękitnym niebie, rysował się jego trawiasty wierzchołek. Niejednokrotnie, kiedy słońce świeciło szczególnie ostro, mogłam dostrzec na nim coś, co – jak sądziłam – jest krzyżem, jakich sporo można spotkać w lombardzkich górach.
Pewnego razu, podczas rozmowy ze starszą panią, mieszkanką wioski, dowiedziałam się, iż to nie krzyż, lecz monumento, czyli pomnik. Pani dodała jeszcze parę zdań na jego temat, ale moja (wówczas dość ograniczona) znajomość języka włoskiego nie pozwoliła mi zrozumieć, co to za pomnik, a także kto i dlaczego go wzniósł. Jednak nasza rozmowa zasiała w mojej głowie ziarno ciekawości, więc nawet kiedy wyjechałam z Caslino i zamieszkałam w Limbiate, miejscowości położonej bliżej Mediolanu, od czasu do czasu wspominałam ów widok.
Niejednokrotnie też mogłam oglądać tę górę, kiedy płynęłam statkiem z Como do Bellagio, i zawsze przy tej okazji wypatrywałam interesującej mnie budowli na jej szczycie. Czasem wydawało mi się, że widzę tam coś na kształt białego przecinka, jednak duża odległość i znaczna wysokość nie pozwalały mi dostrzec nic, co dałoby mi jakieś szersze pojęcie na ten temat.
Sprawa się wyjaśniła, kiedy wpadła mi w ręce lokalna gazetka, gdzie ktoś pisał o swojej wycieczce na tę górę i zamieścił zdjęcie pomnika; okazało się, że jest to mała kapliczka w kształcie smukłej piramidy otoczonej niskim murkiem, wzniesiona z szarawego, ciosanego kamienia. Wtedy zaświtał mi pomysł, aby wybrać się tam na wycieczkę, jednak nie miałam pojęcia, jak tam dotrzeć.
Cały pomysł zaczął się materializować, kiedy weszłam w posiadanie książki z opisem szlaków w obrębie Triangolo Lariano – dzięki niej mogłam planować moje wyprawy, nie narażając się z góry na porażkę.
Dzięki temu artykułowi rozwiązałam dręczącą mnie zagadkę, co jeszcze bardziej zaostrzyło mój apetyt na wędrówkę śladami jego autora. Kilkakrotnie miałam okazję być na Piano del Tivano, rozległym płaskowyżu położonym pomiędzy Monte San Primo i Monte Palanzone, w samym sercu Triangolo Lariano. Powszechnie uważa się, że nazwa płaskowyżu pochodzi od il Tivano, porannego wiatru, jaki tu wieje z północnego wschodu, choć są na ten temat również inne, mniej romantyczne teorie.
Jest to ulubione miejsce rekreacji i pikników, więc w weekendy można tam spotkać sporo ludzi, ale w dni powszednie niepodzielnie panuje cisza i spokój. Dla mnie ta okolica przedstawiała się szczególnie atrakcyjnie u progu jesieni, kiedy lasy i trawy zaczynały płowieć, a głogi i jarzębiny stroiły się w złote liście i czerwone korale.
Uwielbiałam te wędrówki, zwłaszcza kiedy kończyło się lato, a upał przestawał dokuczać. Ciągnęło mnie wtedy w wyżej położone rejony, lecz wiedziałam, że taka wycieczka może skończyć się tym, iż ucieknie mi jedyny autobus powrotny, a to by oznaczało przymusowy nocleg w schronisku i nieobecność w pracy następnego dnia. W takich wypadkach żałowałam, że nie mam prawa jazdy, co dałoby mi możliwość swobodnego poruszania się po okolicy.
Oczywiście, mogłabym zanocować na miejscu i rano ruszyć na wyprawę, jednak musiałabym mieć dwa kolejne dni wolne, co raczej mi się nie zdarzało. Doroczny urlop także nie wchodził w grę, ponieważ w tym czasie moim jedynym celem był powrót do domu, do Polski, więc nie w głowie były mi góry – nawet najpiękniejsze i najbardziej wymarzone.
Dopiero kiedy lepiej poznałam Carla, pielęgniarza pracującego w tej samej placówce co ja, mogłam pomyśleć o realizacji planu wejścia na Monte Palanzone. Okazało się, że Carlo jest wytrawnym, górskim łazikiem, i choć jego ulubionym regionem była Val d'Aosta, udało mi się namówić go na tę wyprawę. Była to transakcja wiązana – ja miałam mu towarzyszyć na Monte Jafferau (pisałam o tym tutaj ), a w zamian za to mieliśmy wybrać się we wskazane przeze mnie miejsce.
Skorzystałam na tym podwójnie, bo nie tylko miałam okazję podziwiać piękne okolice Aosty i Bardonecchii, ale wreszcie zobaczyłam miejsce tak bliskie, lecz mimo to dla mnie niedostępne. W sumie ta wycieczka była zrobiona nieco na siłę, ponieważ prognoza pogody nie nastrajała optymistycznie, jednak na przestrzeni kilku tygodni był to jedyny wspólny dzień wolny w naszych grafikach, więc nie mieliśmy wielkiego wyboru, tym bardziej że lato miało się ku końcowi.
Wczesnym rankiem wyjechaliśmy z Saronno, gdzie wtedy mieszkałam, i pojechaliśmy w stronę Como, później dalej, do Nesso, skąd droga ostro pnie się w górę, aż osiąga Piano del Tivano. Przejechaliśmy cały płaskowyż z zachodu na wschód i zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym Colma di Piano. Pisałam o nim przy innej okazji, kiedy relacjonowałam moją wycieczkę na Muro di Sormano, znany z trudności odcinek wyścigu rowerowego Giro di Lombardia. Meta etapu jest tam, gdzie my rozpoczęliśmy naszą wędrówkę, tuż obok niewielkiego obserwatorium astronomicznego (o wizycie tamże napiszę na końcu posta). Nasza wątła nadzieja na poprawę pogody okazała się niestety złudna; co prawda słońce próbowało wyglądać zza zasłon foschii, ale mimo to widoczność była marna, co nie rokowało nadziei na podziwianie głębi pejzażu.


Pocieszałam się tym, że tę okolicę widziałam z góry nie raz a moim celem było przede wszystkim zobaczenie z bliska pomnika na szczycie. Początkowo szliśmy przez las, wygodną i szeroką gruntową dróżką, która dość szybko zmieniła się w stromą, betonową rampę z ukośnymi żłobkowaniami. Dzięki nim ów odcinek drogi można przebyć przy każdej pogodzie lecz według mnie, wyglądało to dość barbarzyńsko. Zdawałam sobie sprawę, iż deszcz zamieniłby tę ścieżkę w błotnisty strumyk nie do przebycia, mimo to z uznaniem myślałam o dawnym, dobrym obyczaju brukowania podobnych ścieżek zgrabnymi otoczakami, co z pewnością było bliższe naturze. W okolicznych górach są niezliczone kilometry dawnych mulatier, kamienistych, brukowanych ścieżek, po których poruszali się niegdysiejsi mieszkańcy gór i ich zwierzęta. Obecnie nikomu takie prace nie są w głowie, więc idzie się na łatwiznę i w szczególnie newralgicznych miejscach zalewa ścieżki betonem. Przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów; las zaczął rzednąć, dalej towarzyszyły nam coraz mniej liczne drzewa, dziwacznie poskręcane buki o gładkiej, szarej korze, wysmukłe brzozy oraz rozłożyste jarzębiny, przyciągające wzrok złotym kolorem liści i pękami szkarłatnych owoców.


Tak jak poprzednio każde z nas szło w swoim rytmie – Carlo, jak przystało na starego stażem piechura, maszerował długim krokiem, znacznie mnie wyprzedzając, a ja spokojnie i bez pośpiechu szłam sobie z tyłu, rozglądając się i robiąc zdjęcia. Mimo słabej widoczności okolica wyglądała atrakcyjnie, mogłam też do woli podziwiać „duchy gór”, jak nazywałam wzniesienia tonące w mglistym oparze, gdzie kolory i sylwetki szczytów zaledwie majaczyły, co sprawiało, że raczej trzeba było się ich domyślać, niż oglądać rzeczywisty obraz. Jednak to mi nie przeszkadzało – te szaro-perłowe zasłony wciąż się przemieszczały, dając różne nieoczekiwane efekty, co starałam się utrwalić na zdjęciach. Byliśmy na wysokości ponad 1100 m, więc od czasu do czasu napływały chmury i pochłaniały nas wraz z pejzażem. Droga na Monte Palanzone prowadzi grzbietem długiego wzniesienia o kilku pomniejszych wierzchołkach, tak więc mieliśmy do pokonania kolejno: Monte Cippei, Monte Falò, Monte Croce, Monte Pianchetta i Monte Bul. Wdrapywaliśmy się na te szczyty, schodziliśmy w dół i tak, górka za górką, zbliżaliśmy się do celu.

Szczerze mówiąc, nie wzbudziło to we mnie nadmiernego entuzjazmu i z pewnością wolałabym iść cały czas pod górę. Ścieżka, którą szliśmy była dobrze ubita i dość wygodna, prowadziła wśród wielkich kęp szorstkiej trawy, gdzie po drodze napotkaliśmy kilka ogromnych grzybów, podobnych do kani. Nie miałam ochoty sprawdzać na własnej skórze czy przypadkiem nie są one muchomorami sromotnikowymi, więc pozostawiłam je w spokoju.
Po drodze natrafiliśmy na niewielki pomnik kształcie pięcioboku, poświęcony pamięci żołnierzy wojsk powietrznych, którzy w tym miejscu zginęli w tragicznym wypadku. Stało się to wiosną 2005 roku, podczas ćwiczeń grupy ratowników, mających za zadanie podejmowanie z ziemi ofiar nieszczęśliwych zdarzeń. Niestety, helikopter, którym lecieli rozbił się i cała piątka zginęła, ocalał jedynie pozorant pełniący rolę rannego, chwilę wcześniej opuszczony na ziemię... Podobno bezpośrednią przyczyną tej tragedii był nagły, boczny podmuch wiatru, przez co helikopter stracił sterowność i runął na ziemię. Razem z Carlem poprawiliśmy porozrzucane przez wiatr kwiaty leżące u stóp pomnika, zapaliliśmy niedopalone znicze i po chwili zadumy ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do celu wędrówki było już niedaleko – przed nami rysował się szczyt Monte Palanzone z wzniesionym na nim monumentem. Zbliżaliśmy się od strony północnej; ponieważ wejście znajduje się po południowej stronie, aby zajrzeć do wnętrza kaplicy, musieliśmy obejść długi, niski murek, który ją otacza.
Z tabliczki przymocowanej do furtki dowiedziałam się, że kaplica została poświęcona Redentore (Odkupicielowi), a zbudowano ją w 1900 roku z inicjatywy młodzieży z Como, zrzeszonej w Circolo Educativo Alessandro Volta. Sama organizacja ma również ciekawą historię – założono ją w 1883 roku przy męskim oratorium San Filippo Neri, a jej celem było wychowywanie chłopców w duchu chrześcijańskim i patriotycznym poprzez działalność edukacyjną, sportową i kulturalną. Jednym z efektów tej działalności było właśnie powstanie kaplicy. Po rozwiązaniu koła w 1973 roku opiekę nad monumentem przejęli lokalni członkowie CAI, którzy dwukrotnie przeprowadzali tu prace renowacyjne – również o tym wspomina tablica informacyjna.
Kaplica zwykle pozostaje zamknięta (do środka można zajrzeć przez niewielki otwór), ale zgodnie z tradycją, podczas swoich świąt członkowie Klubu oraz byli żołnierze Korpusu Alpejskiego przybywają na Monte Palanzone, aby uczestniczyć w uroczystej mszy. Kaplica jest skromna, ale – jak to często w Prealpach – bardzo zadbana. Zawsze wysoko ceniłam tę cechę lombardzkich górali, którzy z pietyzmem dbają o tego rodzaju miejsca. Mają na to nie tylko czas, ale i chęci, co bardzo buduje – dzięki takim postawom ocala bezcenne dziedzictwo lokalnej historii i kultury.
Niemal równocześnie z nami na szczyt dotarła kilkuosobowa grupa kobiet i mężczyzn w naszym wieku, więc wymieniliśmy kilka zdań o trasach i okolicznych ciekawostkach. Zbliżało się południe – przysiedliśmy więc na murku, by coś zjeść przed drogą powrotną. W tym czasie zaczął wiać lekki wiatr, niebo na chwilę się rozjaśniło, dzięki czemu w dole mogliśmy dostrzec błękitną taflę jeziora Como. Miałam nadzieję, że ten powiew poprawi widoczność, ale stało się inaczej – nadciągnęła gęsta chmura, która objęła cały szczyt, wraz z nami. Żałowałam, że nie mogłam spojrzeć na położoną nieopodal górę Capanna Mara, gdzie kilka lat wcześniej byłam z Graziellą – koleżanką z pracy (tą samą, która towarzyszyła mi w wyprawie na Corni di Canzo). Wtedy też pogoda nas nie rozpieszczała – choć dzień był ciepły, wilgotne powietrze uniemożliwiało podziwianie okolicy w pełnej krasie.
Ponieważ główny cel naszej wycieczki został osiągnięty, a pomnik obejrzany i sfotografowany, pozostało nam wrócić do punktu wyjścia – na parking nieopodal obserwatorium. Tym razem droga nie wydała mi się tak nużąca, być może dlatego, że wiedziałam już, czego się spodziewać.
Gdy dotarliśmy na Colmę, było jeszcze dość wcześnie, więc nie musieliśmy się spieszyć z odjazdem. Postanowiłam pokręcić się wokół obserwatorium i zrobić kilka zdjęć. Na tarasie stał jakiś pan – zapytałam, czy nie ma nic przeciwko temu, by znaleźć się na jednym z ujęć. Zgodził się bez wahania, po czym przedstawiliśmy się sobie i wdaliśmy w pogawędkę. Pan miał na imię Valter i – jak się okazało – był astronomem-amatorem prowadzącym obserwacje kosmosu. Do rozmowy dołączył Carlo, więc oboje usłyszeliśmy wiele ciekawych rzeczy o pracy obserwatorium. Na koniec Valter zaprosił nas do środka, byśmy mogli popatrzeć przez teleskop ustawiony do śledzenia aktywności Słońca.
Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobił na mnie widok ogromnej, ognistej, pomarańczowej masy, od której odrywały się płonące struktury przypominające strusie pióra. Nie mogłam uwierzyć, że patrzę bezpośrednio – bez mrużenia oczu – na rozżarzoną kulę Słońca. To było jednocześnie fascynujące i przerażające zjawisko – niemal poza granicą pojmowania…Nigdy nie zapomnę niesamowitego wrażenia, jakie mnie ogarnęło na widok ogromnej, ognistej, pomarańczowej masy od której odrywało się coś na kształt płonących, strusich piór. Nie mogłam uwierzyć, że bez zmrużenia oczu patrzę na gorejącą kulę Słońca; było to fascynujące i straszne jednocześnie, zjawisko niemal poza wszelkim zrozumieniem...
Widziałam coś podobnego w telewizji, ale tym razem nie był to martwy, powtarzalny obraz – działo się to na moich oczach, choć miałam świadomość, że z powodu ogromnej odległości to, co widzę, dociera do mnie z pewnym opóźnieniem.
W obserwatorium można obejrzeć fragmenty meteorytów oraz ciekawe zdjęcia wykonane przez astronomów podczas śledzenia nieba. Kupiłam sobie jedną z odbitek, przedstawiającą narodziny nowej gwiazdy – Valter opowiedział nam w skrócie, jak wygląda ten proces, co uznałam za niezwykle inspirujące. Jeszcze większy podziw wzbudził we mnie sam fakt powstania tego miejsca – zbudowanego przez stowarzyszenie Gruppo Astrofili Brianza (astrofil to astronom-amatorem, Brianza to kraina położona na północ od Mediolanu). Członkowie tej grupy prowadzą z Colmy obserwacje nieba, a przede wszystkim asteroid i komet. Mają na tym polu imponujące osiągnięcia – każdy z nich odkrył wiele nowych obiektów. Sam Valter Giuliani, nasz rozmówca, ma na koncie aż dwadzieścia dwa odkrycia, z czego cztery samodzielne, a osiemnaście dokonane wspólnie z innymi – jak podaje Wikipedia.
Jest to doprawdy piękne i budujące, że są ludzie, którzy poświęcają swe starania dla wyższego celu, nie szczędząc nań sił, czasu i pieniędzy...
Poza działalnością stricte naukową, stowarzyszenie zajmuje się także popularyzacją astronomii – organizuje programy edukacyjne, ciekawe wydarzenia dla dzieci i młodzieży oraz wspólne obserwacje zjawisk zachodzących na niebie. Te inicjatywy trafiają na bardzo podatny grunt – pamiętam, jak ogromnym zainteresowaniem we Włoszech cieszyło się zjawisko „luna rossa”, czyli zaćmienie superksiężyca. Miałam okazję obserwować je z tarasu domku w Limbiate, gdzie wtedy mieszkałam, ale wiem, że wiele osób pojechało w góry, m.in. na Colmę, gdzie widoczność jest znacznie lepsza. Mimo wszystko ja też byłam bardzo zadowolona – noc była pogodna, a światła w okolicy nie przeszkadzały w obserwacji. To był naprawdę niezwykły widok – księżyc najpierw przybrał czerwoną barwę, a potem, gdy cień Ziemi przesłonił jego tarczę, zaczął przypominać rozżarzoną bryłkę węgla, która powoli pokrywa się popiołem.
Inną okazją do grupowych obserwacji nieba jest noc św. Wawrzyńca, czyli „notte di San Lorenzo”, przypadająca w połowie sierpnia, kiedy we Włoszech można podziwiać rój spadających gwiazd. Z tej okazji organizuje się wyprawy w góry lub za miasto – prawdziwe nocne pikniki astronomiczne, często połączone z posiłkiem pod gołym niebem.
Włosi są w tym niezrównani – potrafią świetnie się bawić w każdej sytuacji, kochają tradycję i cenią poczucie wspólnoty. Miałam naprawdę dużo szczęścia – podczas moich wędrówek wielokrotnie spotykałam fantastycznych, otwartych i życzliwych ludzi, którzy – wbrew obiegowym opiniom o ich niechęci do cudzoziemców – nigdy nie dali mi odczuć że traktują mnie z rezerwą. Dzięki temu wiele przypadkowych spotkań, jak choćby to z astronomem Valterem, okazywało się nie tylko miłym doświadczeniem, ale też szansą na zdobycie ciekawych i wartościowych informacji.
Więcej zdjęć z tej wycieczki (i nie tylko – dodałam również fotografie Monte Palanzone zrobione podczas przejścia trasą wyścigu „Muro di Sormano” oraz rejsu statkiem po jeziorze Como w rejonie Torno) można zobaczyć pod linkiem>
Świetne zdjęcia. Uwielbiam przeglądać blogi tego typu. Jestem pod ogromnym wrażeniem.
OdpowiedzUsuńWitaj Basiu, cieszę się, że spodobały Ci się moje zdjęcia, jeśli dobrze rozumiem pracujesz we wrocławskim biurze turystycznym? W ubiegłym roku byłam we Wrocławiu, Książu i Świdnicy, jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co widziałam. Zapewne kiedyś o tym napiszę, bo warto. Pozdrawiam;)
UsuńSerdeczne życzenia na Nowy Rok. Dziękuję za piękne opowieści i niech nigdy nie zabraknie ich w Twoim sercu, podobnie jak spokoju i miłości.
OdpowiedzUsuńEwuniu dziękuję za piękne życzenia, te dla Ciebie są na Twoim blogu.
UsuńWłochy to piękny fascynujący kraj. Byłam w kilku miejscach i zakochałam się w jedzeniu stylu życia w architekturze . Piękne zadbane parki, place fontanny. Coś niesamowitego . To był sen z którego nie chciałam się budzić.
OdpowiedzUsuńPięknie to opisalaś. Zdjęcia też są boskie.
Piękny kraj, ale w tym rejonie jeszcze nie byłem
OdpowiedzUsuńBardzo polecam okolice jeziora Como. Góry nie są wysokie a pięknych widoków co nie miara.
OdpowiedzUsuńJestem pewna na 100 procent, że zdecydujecie się na bardzo dobrą ofertę dobre podpórki do książek . Codziennie z tej oferty korzysta bardzo dużo osób i to na pewno jest bardzo dobrze.
OdpowiedzUsuńCiekawie ile osób zagląda na ten blog. Ja na tym blogu zostanie na dłużej.
OdpowiedzUsuńTen blog jest bardzo dobrze prowadzony. Na pewno o tym blogu powiem znajomemu.
OdpowiedzUsuńMiło mi, że ktoś tu zagląda, chyba wrócę do pisania!
OdpowiedzUsuń