Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.
Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka, gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło.
Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.
Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią, później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.
Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście, dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie! Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę.
Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze.
Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów.
Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie uchronił mnie przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę.
Ale wróćmy do Brunate, spacer jego uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti.
Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.
Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.
Powiem, że poza zimną krwią miałyście sporo szczęścia!
OdpowiedzUsuńNie wiem, jakie masz plany względem swego bloga, ale wydaje mi się, że wart jest wydania książkowego. Poza akceptacją potencjalnych czytelników, miałabyś przepiękną rodzinną pamiątkę dla wielu następnych pokoleń! Przemyśl moją sugestię. BBM
Chyba jakiś aniołek nad nami czuwał...Jeśli chodzi o plany związane z blogiem to chyba każdy by chciał go zobaczyć w wydaniu książkowym ale jest to bardzo trudne. Podobno można to zrobić partycypując w kosztach ale to nie dla mnie, bo jest to spory wydatek. Zapewne jak skończę wspominać, poproszę syna i synową (pracują w branży)żeby mi to złożyli i ewentualnie wydrukowali po kosztach kilka egzemparzy na pamiątkę....Pozdrawiam serdecznie!
UsuńDobry pomysł- na początek to już jest coś! Koniecznie zrealizuj! Piszę się na jeden egzemplarz / po kosztach ;)/ Serdeczności! :))
UsuńJeśli dojdzie do realizacji z pewnością nie zapomnę o Tobie i innych miłych czytelnikach. Również serdecznie pozdrawiam!
UsuńKolejna urocza z dreszczykiem emocji opowieść o perłach włoskiej przyrody i dziwach natury, których u nas w Polsce trudno doświadczyć. No chyba przejazd na Kasprowy. ;)
OdpowiedzUsuńPo za tym masz wyjątkowy dar do zapamiętywania. Po 10-ciu latach z taką precyzją i szczególikami opowiedzieć tak ciekawie?
Mało kto tak potrafi. :)))
Pozdrawiam gorąco. :)
Dreszczyk był i to spory...A co do uroków przyrody to u nas też jest bardzo pięknie, choć inaczej, i czytając blogi różnych osób widzę że jest bardzo dużo miejsc, które powinno się zobaczyć. Tak się złożyło że mam pamięć fotograficzną i wspominając widzę obrazy no i mam masę zdjęć. Jakoś tak się dzieje że kiedy zaczynam pisać otwiera mi się w głowie szufladka a wspomnienia wysnuwają się jak wełna z kłębka co jest bardzo wygodne, nie powiem. Również serdecznie i ciepło pozdrawiam, bo za oknem szaro i mokrawo....
UsuńW takim razie chciałbym mieć taki kłębek z wełną ;)
UsuńPozdrawiam :)
Ja jak narazie do latarni nie dotarlam i patrzac na twoje zdjecia pewnie nie na sam szczyt sie nigdy nie wdrapie. Jesli chodzi o hotel o ktorym piszesz Belvedere widzialam podczas mojej wizyty w Brunate, ze wlasnie wzieli sie za remont. Nie wiem kto i nie wiem dlaczego ale wiem, ze na pewno nie bedzie tam kasyna. We Wloszech jest oficjalnie zabroniona gra hazardowa. W calym kraju sa tylko 4 kasyna w San Remo, Wenecji, Campione d'Italia i Saint Vincent(valle d'Aosta). Wszystkie maja licencje, bo praktycznie znajduja sie na granicy panstwa i jakos to prawo obeszli.
OdpowiedzUsuńJa tez podziwiam za pamiec :)
Dotarcie do Faro nie jest takie trudne, bo oprócz przejścia +- 2 km na piechotę można dojechać samochodem albo busem komunikacji publicznej. My sobie napytałyśmy biedy bo zachciało nam się skracać drogę (bus wtedy jeszcze nie kursował). A dotrzeć warto, bo widoki są wspaniałe! W zimie wieża nie jest otwarta codziennie ale w soboty i niediele chyba można zwiedzać. Świetnie, że ktoś się wziął za hotel bo straszył swoim opuszczeniem a szkoda go było, bo to ładny budynek i pięknie położony. a z pamięcią tak już jest że rzeczy nadzwyczajnie pamięta się nadzwyczaj długo...
UsuńKolejna bardzo interesująca wycieczka. Czytałam z zapartym tchem. Ja też czekam na wydanie Twojego bloga w formie książki.
OdpowiedzUsuńMoże wykupię już subskrypcję?
Serdecznie pozdrawiam:)
To chyba jeszcze trochę potrwa zanim wyczerpię moje wspominki...Ja również serdecznie pozdrawiam!
UsuńCóż za niesamowite widoki, przeglądając zdjęcia nie mogłam się napatrzeć. Za to czytając wpis jestem pod wrażeniem waszej odwagi i tego, że nie wpadliście w panikę idąc po niebezpiecznych ścieżkach, gdzie każdy krok groził upadkiem w dół. Trzeba mieć mocne nerwy w takich sytuacjach. Najważniejsze, że szczęśliwie wróciliście.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Widoki są naprawdę nieopisanej urody! Sama nie wiem jak nam się udało opanować nerwy, ja po prostu miałam duszę na ramieniu bo na dodatek miałam wyrzuty sumienia że narażam Martę na niebezpieczeństwo. Ale na szczęście udało się. Również pozdrawiam!
UsuńAleż piękne widoki, uwielbiam takie panoramy. Jak zwykle super opowieść i prawdziwy dowód na szczęście, które posiadacie. Na książkę czekam i ja, dobrze mieś mądre pozycje na półce. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńWarto wejść na wieżę albo przejechać się kolejką do Brunate ale chaszczingu w Pre-Alpach nie polecam nikomu. A po takich zachętach wypada ostro wziąć się do roboty! Takze pozdrawiam!
UsuńNiezwykle malownicze miejsce. Dla takich widoków warto czasem ponieść trudy wejścia nawet na skróty, chociaż czasem kończy to się jak w Twojej opowieści. Rewelacyjne fotki.
UsuńPozdrawiam.
Dzięki! Lepiej było wybrać utarte ścieżki ale nauczka się przydała, nie powiem. Od tamtej pory nigdy się nie porywałam na takie imprezy za wyjątkiem zejścia do Onno ale tam nie było tak stromo a problem polegał raczej na tym żeby iść we właściwym kierunku. Również pozdrawiam!
UsuńTa wyprawa z corką to historia z dreszczykiem, nie chciałabym byc na Twoim miejscu. Zdjęcia jak zawsze idealne, widoki piekne :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Ta przygoda mogła się naprawdę żle skończyć, a biedna Marta do dzisiaj ma dreszcze kiedy słyszy "Faro Voltiano"PZDR;
UsuńNie ma co pisać, że pięknie, że fantastyczne krajobrazy itd... -> to wiadomo. Już kiedyś pisałem, że ten region Włoch to ja bardzo... :-)
OdpowiedzUsuńJa zwykle bardzo udany post. Pomysł z książką bardzo popieram, masz talent nie tylko do zdjęć ale i do pięknych opisów...
A iść na skróty w górach, nawet tych niewysokich to ja staram się unikać. Chociaż czasami mi się zdarza, ale przeważnie później tego żałuję. :-)
Pozdr.
Dzięki Wiesiu, moi czytelnicy naprawdę mnie dopieszczają...Masz rację z tym chodzeniem na skróty, człowiek się skusi ale najczęściej źle się na tym wychodzi a o nieszczęscie nie trudno nawet na wysokości 100 m. We Włoszech na dodatek trzeba słono płacić za usługi ratowników...Także pozdrawiam!
Usuń