Pierwsza wyprawa - Jeziorko Rochemolles
Tę piękną wyprawę w wysokie góry, zawdzięczam Carlowi. Carlo, mój kolega po fachu, (pracowaliśmy w tym samym domu opieki) zwierzył mi się kiedyś, iż ma marzenie, którego nie może zrealizować od z górą dwudziestu lat, ponieważ ciągle coś staje na przeszkodzie jego zamiarom.
Opowiedział mi o okolicach Bardonecchi, gdzie w rejonie graniczącym z Francją, można zobaczyć stare forty, pochodzące z końca XIX wieku, które były wykorzystywane również w czasie I i II wojny światowej. Niektóre z nich są nieźle zachowane, zaś z innych pozostały jedynie ruiny. Mówił też, że jako młody chłopak był kilkakrotnie w tamtych stronach na swoim ukochanym motocyklu, lecz mimo to, nigdy nie udało mu się dotrzeć do fortu Jafferau, którego ruiny można oglądać na szczycie góry, noszącej tę samą nazwę. Znając moją pasję do pieszych wycieczek po lombardzkich Prealpach, zaproponował mi wspólny wypad. Muszę przyznać, że podeszłam do tej propozycji z odrobiną rezerwy. Monte Jafferau znajduje się w rejonie niezbyt oddalonym od Aosty, więc widziałam podobne góry podczas podróży do Courmayeur, miasteczka leżącego u podnóża Mont Blanc. To nie Prealpy, ze swoimi wzniesieniami, które w większości mają nieco ponad 1000 m n.p.m. lecz prawdziwe góry, liczące metrów 3000 i więcej. Dotychczas nigdy się nie zdarzyło, abym chodziła tak wysoko, jednak Carlo zapewnił mnie, że ta wycieczka nie wymaga profesjonalnego przygotowania i mimo znacznej wysokości planuje jedynie spokojny trekking, wyłącznie po wytyczonych szlakach. Mimo to, nadal obawiałam się reakcji mojego organizmu na tę (dość przecież znaczną) wysokość, nie bez znaczenia był też fakt, iż dotychczas zawsze chodziłam sama, w moim rytmie, dlatego też nie miałam pojęcia, czy podołam wspólnemu marszowi .
Carlo to rosły mężczyzna, były alpejski żołnierz, mimo dojrzałego wieku nadal w niezłej formie, więc istniało prawdopodobieństwo, że nasza wyprawa może okazać się kompletnym fiaskiem z mojej winy, gdyż nie podołam kondycyjnie takiemu wyzwaniu. Dodatkowo stropił mnie opowiastką o tym, jak to swego czasu wybrał się w tamte strony z kolegą, sporo młodszym od siebie. Kolega poczuł się źle, prawdopodobnie z powodu zwyżki ciśnienia i rozrzedzonego powietrza (co poskutkowało swego rodzaju psychozą ) więc rozczarowany Carlo wrócił z nim do domu, nie osiągnąwszy celu wyprawy. Ta opowiastka nieomal stała się gwoździem do trumny, w której mógł zostać pogrzebany nasz projekt. Jednak nad tymi uzasadnionymi obawami i wątpliwościami, przeważyła moja żądza przygód oraz nieodparta chęć sprawdzenia własnych możliwości. Carlo postanowił, że na początek wybierzemy się szlakiem powyżej Bardonecchii, wiodącym do niewielkiego, sztucznego jeziora Rochemolles, powstałego po przegrodzeniu zaporą górskiej rzeki o tej samej nazwie. Bladym, lipcowym świtem, około czwartej nad ranem, wsiedliśmy do samochodu, aby wyruszyć autostradą w stronę Turynu. Później była Aosta, Susa i wreszcie Bardonecchia. Zaczął siąpić drobny deszczyk, więc wypiliśmy w barze po kawie z "prądem" i jednogłośnie postanowiliśmy, że nie damy sobie zepsuć dnia. Jak się okazało, była to dobra decyzja, bo deszczyk wkrótce powędrował gdzie indziej.
Carlo, który przejął kierownictwo naszej dwuosobowej wycieczki powiedział, że daje mi chwilę wolnego na obejrzenie miejscowego deptaka a on w tym czasie "skoczy po coś do zjedzenia". Kiedy wrócił zakupami, znów wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy z miasta drogą prowadzącą wzdłuż rzeki. Przy okazji mogłam zobaczyć wylot tunelu kolejowego Frejus prowadzącego pod masywem Mont-Cenis na francuską stronę Alp. Po przejechaniu kilku kilometrów zostawiliśmy samochód przed malowniczym domostwem i poszliśmy bitym traktem biegnącym po zboczu góry. Po następnych kilku kilometrach porzuciliśmy również i tę drogę, aby dalej pójść wąską, lecz wygodną ścieżką. Muszę wyznać, że mimo nie najlepszej pogody ( niebo ciągle było zachmurzone ) widoki, jakie miałam przed oczami, w pełni potwierdzały to, co wcześniej mówił mi Carlo.
Piękne, zielone stoki gór z widocznymi tu i ówdzie skałami, poprzecinane spływającymi strumykami i niewielkimi kaskadami, cieszyły oczy. Na tym tle pojawiały się większe i mniejsze chmury, niczym białe kłębki waty. Byłam pod wrażeniem łanów kwitnących ziół i niezwykle bujnej trawy. Po pewnym czasie doszliśmy do niewielkiej, zabytkowej kapliczki z bardzo dobrze zachowanymi malowidłami, przedstawiającymi prymitywne wizerunki świętych i pustelników. Mam wielki sentyment do takich nieporadnych malowideł, gdyż według mnie, są one wyrazem odwiecznej, człowieczej duchowości. Tu Carlo postanowił, że opuścimy dłuższą, lecz wygodną ścieżkę wiodącą do zapory i przejdziemy na drugą stronę doliny, aby wspiąć się na zbocze po innej ścieżce, przypominającej schody wyżłobione w (jak mi się zdawało) prawie pionowej ścianie. Już po pierwszych metrach myślałam, że wyzionę ducha, zanim dotrę na górę.
Przypomniał mi się kolega Carla i jego problemy, lecz pomyślałam, że jako dumna Polka, za nic się nie poddam. Wzięłam się mocno w garść, aby zapanować nad oddechem i trzęsącymi się nogami, po czym nieco wolniej, ale zdecydowanie, ruszyłam w górę. Carlo od czasu oglądał się, żeby sprawdzić moje postępy a widząc, jak nie daję za wygraną, oznajmił mi na pociechę, że kiedy dojdziemy na górę przekonam się, iż było warto zadać sobie ten trud. Istotnie, kiedy dotarliśmy do szczytu zapory, zobaczyłam śliczne, niewielkie jeziorko o szmaragdowej wodzie. Poszliśmy dalej jego brzegiem a ja nie mogłam się nacieszyć widokiem przepięknej, bujnej łąki, pełnej kwitnących kwiatów. Nieopodal spotkaliśmy pasterza pilnującego stada krów, który zgadał do nas w lokalnym dialekcie.
Na szczęście Carlo w przeciwieństwie do mnie zrozumiał o co chodzi i przetłumaczył mi jego wypowiedź na włoski. Okazało się, że dwa dni wcześniej w nocy przeszła tam gwałtowna burza i trąba powietrzna przewróciła prowizoryczne domostwo pasterza, wraz z nim w środku. Faktycznie - nieopodal zobaczyliśmy dużą, drewnianą przyczepę przypominającą wóz Drzymały, leżącą na boku. Na szczęście, jak się okazało, nie ucierpiało stado, ani jego pasterz. Nieco dalej zobaczyliśmy inne świadectwo, mówiące o tym, jak niebezpieczne może być załamanie pogody w górach... Był to mały krzyż i płyta, wyglądającą niczym niewielki nagrobek. Pasterz powiedział nam, że w tym miejscu zginął od pioruna piętnastoletni chłopiec. Choć miało to miejsce ponad sześćdziesiąt lat temu, nie zaginęła pamięć o tym zdarzeniu, o czym świadczył odnowiony napis, którego litery były chyba tak wyraźne, jak w chwili powstania.
Carlo powiedział mi, że nieco dalej znajduje się inne miejsce, gdzie upamiętniono tragiczny wypadek, kiedy to w latach trzydziestych lawina pogrzebała oddział żołnierzy, przebywający tu na zimowych ćwiczeniach.
Idąc w górę rzeki dotarliśmy do pomnika, będącego częścią ołtarza polowego, wzniesionego przez członków Koła Alpejskiego z Bardonecchii. Mimo całego szacunku dla zmarłych, Włosi nie mają zbytnich zapędów do celebrowania martyrologii, więc z tyłu za ołtarzem jest miejsce ze stołami i ławami, gdzie można pokrzepić nadwątlone siły, nie brakuje również kuchni polowej, zbudowanej z płaskich kamieni. I tu Carlo pokazał co potrafi! Wysłał mnie po wodę do strumienia, nakazał nakryć do stołu i cierpliwie czekać. Jako pierwsze danie zaserwował risotto a następnie wziął się za pieczenie kiełbasek i opiekanie befsztyków na prowizorycznym, kamiennym grillu. Nie ukrywam, że był to jeden z najsmaczniejszych posiłków w moim życiu. Nie jestem szczególnie mięsożerna, ale kotlety i kiełbaski wraz ze świeżym chlebem i czerwonym, wytrawnym winem, to było to! Ponieważ poprawiła się pogoda i wyjrzało słońce, Carlo postanowił się poopalać a ja poszłam wzdłuż rzeki w głąb doliny. Po drodze wielokrotnie spotykałam chmary dziwnych motyli. Były niezbyt duże, w większości miały kolor niebieski, lecz niektóre były prawie czarne a inne beżowo- perłowe.
Zaskoczyło mnie to, że nie siadały na kwiatach, ale na wilgotnej ziemi lub w błocie. Próbowałam je fotografować; mimo iż były bardzo płochliwe, udało mi się zrobić im parę zdjęć. Niestety, czas wyznaczony mi przez Carla szybko minął i musieliśmy pomyśleć o powrocie. Tym razem poszliśmy szerokim i wygodnym, utwardzonym traktem (jak się okazało, niemal do samego pomnika można również dojechać samochodem terenowym ). Ta droga okazała się o wiele dłuższa, lecz dopiero teraz, schodząc w dół, bez stresu i w blasku słońca, mogłam w pełni cieszyć się pięknem tego miejsca. Carlo raźno puścił się przodem a ja zatrzymywałam się co chwilę, podziwiając pejzaż i robiąc zdjęcia. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód.
Byłam bardzo zadowolona z siebie i z tego, że jednak stanęłam na wysokości zadania. Myślę, iż Carlo umyślnie popędził mnie tą "kozią percią" żeby sprawdzić, moją kondycję, a także , czy mam w sobie wystarczająco dużo ducha bojowego, by podołać trudniejszej wycieczce. Po wyjeździe z Bardonecchi, czekały nas jeszcze trzy godziny jazdy autostradą, więc do domu dotarłam dobrze po zapadnięciu zmroku.
Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>
Druga wyprawa - forty.
Po moim pomyślnie zdanym egzaminie na alpejskiego łazika, umówiliśmy się z Carlem na właściwą wyprawę, której celem miał być fort Jafferau. Tym razem nie miałam już takich obaw, jak podczas pierwszej wycieczki i wydawało mi się, że choć nie będzie to przysłowiowa łatwizna, to jest szansa, abym wyszła z tego wyzwania z powodzeniem. Znów bardzo wczesnym rankiem wyjechaliśmy autostradą w stronę Turynu i dalej, w Dolinę Suzy a po kilku godzinach byliśmy w Bardonecchii.
Prognoza pogody była bardzo dobra, dzień zapowiadał się na słoneczny i mimo wczesnej pory widać było, że poranne mgły szybko opadną. Wpadliśmy do znajomego baru na poranną, podwójną kawę, która szybko nam dała spory zastrzyk energii, po czym pojechaliśmy kilka kilometrów drogą wiodącą do parkingu na zboczu ponad miastem. Tam zostawiliśmy samochód i rozpoczęliśmy naszą pieszą wędrówkę. Pierwszy, kilkukilometrowy odcinek drogi, to łatwy, dość szeroki, bity trakt, który spokojnie można pokonać nieco bardziej wytrzymałym samochodem, biegnący po zalesionym zboczu Monte Jafferau.
Pokonując go, po prawej stronie mogłam podziwiać wspaniałą panoramę Alp; tym razem aura spełniła nasze oczekiwania; pejzaż gór, ciepły dzień i piękne, niebieskie niebo z białymi obłokami, zapewniały wrażenia trudne do opisania. Carlo, tak jak poprzednio, zostawił mi wolną rękę i pomaszerował przodem, długim krokiem wytrawnego piechura. Ja z tyłu szłam w moim tempie, robiąc zdjęcia i podziwiając widoki. Kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę przy źródle, aby zrobić zapas wody, Carlo pokazał mi leżący przed nami odległy wierzchołek góry. Przyznam się, że trochę zwątpiłam w swoje możliwości, gdyż wydawało mi się, iż jest on niesłychanie daleko.
Później niejednokrotnie myślałam o tym, co bym wtedy zrobiła, gdybym wiedziała, że ta widoczna część to tylko "wierzchołek góry lodowej" i jest to zaledwie połowa drogi, gdzie znajduje się pierwszy, pomocniczy fort, zwany Foens. Pewnie poszłabym dalej, ale sądzę, że moje morale uległoby częściowej destrukcji... Po przejściu jeszcze kilku kilometrów dotarliśmy do fortu a właściwie tego, co niego zostało. Obejrzeliśmy tam resztki stajni, gdzie trzymano muły, niezbędne do transportowania ciężarów, pomieszczenia dla żołnierzy (stały tam jeszcze zardzewiałe szkielety metalowych łóżek) i betonową rampę, na której swego czasu umieszczone były działa.
Na wysokości fortu Foens kończyła się linia lasu; po lewej stronie wznosił się szczyt góry o zboczach gdzieniegdzie porośniętych płową trawą a poniżej rozciągała Dolina Suzy. Widzieliśmy stąd dużą część drogi, jaką przybyliśmy do Bardonecchii. Kiedyś ten fort panował nad całą doliną a wojska nieprzyjacielskie, które znalazły się w zasięgu jego dział, musiały być w niemałym kłopocie. Po obejrzeniu różnych zakamarków fortu, postanowiliśmy zatrzymać się na niedługi postój. Tym razem, żeby nie tracić czasu, nie bawiliśmy się w kucharzenie. Szybko zjedliśmy nasz suchy prowiant i znowu wyruszyliśmy w drogę. Pierwszy odcinek był bardzo stromy i prowadził prosto w górę, lecz na szczęście dość szybko ścieżka zaczęła wspinać się serpentyną, co sprawiło, że wędrówka stała się łatwiejsza.
Ponad nami wznosił się szczyt, który pięknie się odcinał na tle błękitnego nieba. Po cichu liczyłam na to, że kiedy tam wreszcie dojdę, zobaczę fort. Niestety, rzeczywistość zakpiła z moich oczekiwań... Wierzchołek przede mną to nie był właściwy szczyt góry, lecz pierwszy z wielu garbów w łańcuchu, którego końca nie było widać. Miałam go po lewej stronie a na wprost był drugi, podobny, górski grzbiet, przypominający koguci grzebień. Łączyły się one ze sobą, tworząc głęboką nieckę. Daleko w dole pasły się stada owiec, więc od czasu do czasu wraz z powiewem wiatru docierało do mnie ich beczenie i dźwięk dzwoneczków. Na tym drugim zboczu można było dostrzec białą nitkę dawnej, wojskowej drogi. Byliśmy już na wysokości znacznie przekraczającej 2500 metrów, lecz ku mojej radości nie dawała mi się ona we znaki, jak się tego początkowo obawiałam. Wzdłuż szlaku spotykałam wdzięczne alpejskie kwiaty, które w Polsce można zobaczyć w ogródkach skalnych; tu, w swoim naturalnym środowisku, wyglądały one naprawdę urzekająco.
Szłam przed siebie wąziutką ścieżką, wiatr gwizdał mi w uszach i wydaje mi się, że wpadłam w swego rodzaju trans. Po raz pierwszy na własnych nogach weszłam tak wysoko i myślę, że dopadł mnie "górski bakcyl". Być może, jest to swego rodzaju narkotyk, stan euforii spowodowany wysokością i rozrzedzonym górskim powietrzem? Przestałam nawet myśleć o tym, że nie widać końca drogi i fortu, do którego zmierzaliśmy. Wypełniało mnie uczucie całkowitej wolności, czułam się lekka i szczęśliwa. Carlo, który jak zwykle był dość daleko przede mną, nagle zatrzymał się i zaczął gorączkowo machać ręką. Przyśpieszyłam kroku a kiedy stanęłam obok niego, zobaczyłam ruiny fortu. Był to rzeczywiście wyjątkowy moment i niezapomniana chwila!
Beżowo-brązowy wierzchołek góry wyglądał wspaniale na tle nieba o szafirowym kolorze a ruiny wieńczyły jego szczyt niczym korona. Ogarnęło mnie uczucie niesamowitej radości, gdyż nareszcie fort, do którego szłam z takim poświęceniem, był prawie na wyciągnięcie ręki, choć z mapy wynikało, że do przebycia mieliśmy jeszcze około kilometra, krętą drogą prowadzącą do ruin.
Okazało się, że jesteśmy w dość licznym towarzystwie ludzi, którzy przybyli tu jadąc dawną wojskową drogą, samochodami terenowymi, na rowerach górskich lub motocyklach. Mimo wszystko, nie żałowałam wysiłku, jaki włożyłam w dotarcie tam na piechotę. Było to wspaniałe doświadczenie a ja wyszłam z tej próby z honorem, więc miałam niemałe powody do zadowolenia. Ruiny fortu widziane z bliska, wyglądały naprawdę imponująco i zapewne w okresie, kiedy spełniał on swą funkcję, był naprawdę okazałą budowlą.
Poświęciliśmy sporo czasu na dokładne obejrzenie tego, co z niego pozostało, jednak ja najbardziej zachwycałam się krajobrazem, jaki miałam przed sobą; surowym, lecz o przepięknych, pastelowych barwach, które nieustannie się zmieniały. Ponad naszymi głowami przepływały duże, białe cumulusy, rzucające cień na okolicę, sprawiające, iż to co przed chwilą było beżowe albo zielonkawe, stawało się niebieskie lub granatowe. Po lewej stronie, w oddali, widziałam dolinę ze sztucznym jeziorkiem Rochemolles i zaporę, gdzie byliśmy poprzednim razem. Po prawej, daleko, daleko, była Dolina Suzy, nieco bliżej widać było fort Foens, maleńki, niczym zbudowany z klocków lego. Był to wspaniały widok i niezapomniany moment, jednak czas mijał nieubłaganie i trzeba było myśleć o powrocie...Aby wrócić do Bardonecchii skierowaliśmy się na drogę dojazdową prowadzącą do wyciągów narciarskich, bardzo licznych na północnym stoku góry. W 2006 roku odbywały się tu zawody w ramach Olimpiady Zimowej w Turynie i w związku z tym, powstało wiele obiektów tego typu. Droga, choć szeroka na tyle, by mogły nią jeździć samochody, dla nas, piechurów, okazała się niewygodna i niezbyt atrakcyjna.
Spod naszych nóg usuwały się masy większych i mniejszych kamieni, oprócz tego, idąc mimowolnie wzbijaliśmy kurz, przypominający sypki cement; jedynie widok świstaka stojącego słupka koło swojej norki, nieco mi wynagrodził pieczenie oczu i kręcenie w nosie, spowodowane przez ten uciążliwy pył. Na dodatek, wzdłuż drogi rozciągały się pastwiska, gdzie pasły się duże stada krów. Odkąd sięgam pamięcią, te stworzenia budzą we mnie ogromny lęk, więc całą siłą woli musiałam się powstrzymywać, aby nie uciekać, kiedy któraś z nich zaczynała na mnie patrzeć z uwagą. Tłumaczyłam sobie w duchu, iż jest bardziej prawdopodobne, że się przewrócę biegnąc z góry po kamieniach, niż to, że zaatakuje mnie krowa zajęta jedzeniem. Na szczęście pastwiska wreszcie się skończyły i znów weszliśmy w las.
Okazało się, że ta droga jest o wiele krótsza, więc niebawem stanęliśmy na polanie, gdzie nieopodal biło źródło, przy którym rano robiliśmy zapas wody. Tu Carlo znalazł następny skrót, stromą ścieżkę, a ta dość szybko doprowadziła nas do parkingu, na którym pozostawiliśmy samochód. Słońce miało się ku zachodowi, kiedy wyjeżdżaliśmy z Bardonecchii, więc do domu dotarłam już w zupełnych ciemnościach. Mimo około trzydziestu kilometrów w nogach i wielu godzin spędzonych na wysokości niemal 3000 metrów, nie czułam zmęczenia, ani bólu mięśni. Moje pielęgniarskie doświadczenie podpowiedziało mi, że zapewne jest to zbawienny wpływ adrenaliny i czystego, górskiego powietrza. Tak czy inaczej, był to naprawdę piękny dzień i bardzo udana wyprawa.
Więcej zdjęć>
Oj, takie zdobycie góry to niezwykła satysfakcja. Pamiętam, jak dawno, dawno temu mąż koleżanki zabrał mnie w góry i na nóżkach musiałam nań wejść. Górka nie była duża, może to raczej pagórek dla zaprawionych wędrowców, ale dla mnie, osoby, która lubi chodzić po płaskim wejście nawet parę schodów stanowi problem. Zostałam wówczas wzięta podstępem i weszłam. Na górze pot ze mnie płynął kaskadą, byłam wściekła na kolegę, ale po rozejrzeniu się wokoło - bajka, było cudownie i choć nigdy więcej nie dam się namówić na żaden pagórek tamte widoki były niezapomniane. A co do wspaniałego posiłku- nie chcąc odejmować umiejętności Carla do jego przygotowania - wiele daje otoczenie, w którym się posiłek spożywa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńA ja ponieważ urodziłam się w roku kota mam taką nieprzepartą ochotę żeby patrzeć na świat z wysokości i nie ważne, czy to będzie drzewo, wieża czy wzniesienie, ważne żeby się wdrapać na górę. Co do kuchni Carla to jak mówią, najlepszą przyprawą jest głód, lecz mimo to, myślę że Carlo chyba po prostu dobrze wybrał mięso na kotlety, słyszałam też, iż opiekanie na kamieniu daje ten wspaniały efekt że na wierzchu jest ono przypieczone a w środku soczyste. A może po prostu tak jak piszesz, posiłek w górach po przejściu 10 km jaki by nie był, jest wspaniałą ucztą. Również serdecznie Cię pozdrawiam!
Usuńniezły z Ciebie piechur :) i dziękuję za wycieczkę w takim doborowym towarzystwie i aurze :)
OdpowiedzUsuńSama siebie zaskoczyłam... Cieszę mnie że wycieczka się podobała!
UsuńOj Sukienko, tak dobrze Cię rozumiem. Stojąc u podnórza góry często jej ogrom, wielkość są dla nas przerażajace ale kiedy znajdziemy się na szczycie widoki wrazenia są nie do opisania. Ja pamiętam takie widoki z przed 20 lat, z Romanki i Pilska. Zawsze mam ze sobą problem, kiedy trzeba je zostawić i wracać do domu. Pozdrawiam. Alina.
OdpowiedzUsuńMasz rację, że wejście na szczyt to niezapomniane uczucie i kto raz tego zaznał, zawsze będzie za nim tęsknił. Również pozdrawiam!
UsuńPrzeczytałam jednym tchem! I teraz może przyśnią mi się błękitne motyle, wysokie pastwiska, cumulusy nad górskimi graniami. Złapałaś górskiego bakcyla, to niezaprzeczalne - tylko taką diagnozę można postawić po przeczytaniu tej historii :) Tak bardzo znana jest mi ta euforia, niewrażliwość na zmęczenie, jakaś siła, która ciągnie w górę wbrew zdrowemu rozsądkowi czasem. Szczęśliwie miałaś dobrego przewodnika. I jakie to wspaniałe uczucie, gdy można samemu wybierać sobie dowolną ścieżkę, drogę, gdy nie trzeba się trzymać wyznaczonych szlaków (by nie było wątpliwości - doskonale rozumiem ich konieczność w Tatrach).
OdpowiedzUsuńTaka wysokość osiągnięta właściwie bez technicznych trudności! To jest naprawdę inna skala wielkości, inne przestrzenie. Rozmach, wielkość, powietrze. Chciałabym kiedyś przejść parę alpejskich szlaków, zobaczyć ten ogrom i przestrzeń na własne oczy. Na razie zostają mi Tatry, które - choć tak niewielkie - mają w sobie jakąś tajemniczą siłę przyciągania.
I cóż. Dziękuję Ci za tę przepiękną opowieść. Czasem dobrze jest się przenieść w inne miejsce, w inny czas. A opowiadasz tak dobrze, że drzwi do takiej wyimaginowanej wyprawy stoją otworem.
Dlaczego ludzie chodzą w góry? Bo są...Te słowa mówią wszystko! Ponieważ jestem mieszkanką nizin w Polsce nie miałam zbyt wielu okazji żeby chodzić po górach, byłam jedynie w Karkonoszach, Górach Izerskich i Beskidzie Sądeckim. Ale we Włoszech miałam góry na wyciągnięcie ręki więc mogłam z tego do woli korzystać. Pre - Alpy gdzie zwykle chodziłam mimo że bardzo piękne są też dużo bardziej męczące chyba ze względu na ogromną ilość wilgoci w powietrzu. Monte Jafferau ma ponad 2800 m a nie dało mi się we znaki tak, jak 1200 m Monte Bisbino na które się zawzięłam w pochmurny, parny dzień. Ale czym większy wysiłek, tym większa satysfakcja! Cieszę się że moja opowieść Cię zainteresowała, w niedalekiej przyszłości mam zamiar odświeżyć tu kilka starych, górskich wpisów z Bloxa a w zamian za to z przyjemnością poczytam o Twoich wyprawach w Tatry. Do zobaczenia na wirtualnym szlaku!
UsuńJak wspaniale się Ciebie czyta, Sukienko; co za wyprawa, co za widoki, jakie góry! byłaś niezwykle dzielna; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDzięki! Góry cudne ale nasze też piękne! Kiedy pokazałam moim Włochom zdjęcia z Tatr byli w szoku (pozytywnym).
UsuńSzczerze mówiąc, bardzo się wtedy cieszyłam że podołałam tej wyprawie. Nie darowałabym sobie gdybym dołożyła jeszcze jedną cegiełkę do smutnych wspomnień Carla o nieodbytej wyprawie, moja kobieca i narodowa duma mocno by ucierpiała. Pozdro!
Pięknie opisana wycieczka. Jeżeli nie dla fortów to dla tych wspaniałych widoków warto było zaliczyć tę wyprawę. Gratuluję zaparcia i wiary w powodzenie (chociaż do zwątpienia było blisko). Opis okrasiłaś pięknymi zdjęciami. obejrzałem wszystkie (te na Picasa również) i jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Dzięki Wiesiu! Było rzeczywiście pięknie a zdjęciami fortów zrobiłam przyjemność mojemu synowi, który jest bardzo zainteresowany tematem.
UsuńCzytam, studiuję, chłonę i napawam się każdym kolejnym postem.
OdpowiedzUsuńChwalić już nie będę, bo "wyłysiejesz" Sukienko od tego głaskania po głowie.
Cieszę się, że jestem tu stałym gościem.
Cześć Lolku, fajnie że jesteś, miło mieć wiernego czytelnika również "niemego".Serdecznie pozdrawiam!
Usuń