sobota, 6 kwietnia 2013

Lombardia. Laveno-Mombello i Sasso di Ferro.



Jeśli  chcemy wyruszyć komunikacją publiczną z okolic Mediolanu na lombardzki brzeg Lago Maggiore, mamy do wyboru dwie linie kolejowe. Pierwsza to Ferrovie dello Stato, czyli pociąg jadący ze Stazione Centrale i zmierzający w stronę Szwajcarii, drugą opcją są lokalne Ferrovie "TreNord" obsługujące większość małych miejscowości w północnej części regionu, wyjeżdżające z dworca Milano Cadorna. Obydwa pociągi zawiozą nas do Laveno- Mombello, niewielkiej, lecz bardzo malowniczej miejscowości. 




Pierwsza linia ma swój dworzec nieco na uboczu miasteczka, natomiast pociąg lokalny zatrzymuje się nieopodal centrum, praktycznie nad samym brzegiem jeziora. Tu się kończą perony a umieszczone na ich krańcu zapory sprawiają wrażenie, iż ustawiono je po to, by cały skład wraz z podróżnymi nie zażył przypadkowej kąpieli... Osobiście preferowałam jadący dłużej pociąg lokalny, dający możliwość oglądania pejzażu i malowniczych miejscowości na trasie. Kiedy po raz pierwszy wybrałam się nad Lago Maggiore, po wyjeździe z Varese mój wzrok najpierw przyciągnął wspaniały widok masywu Monte Campo dei Fiori, który mogłam oglądać za oknami pociągu po prawej stronie; później, tuż przed Laveno, wyłoniła się potężna, prawie pionowa ściana Sasso di Ferro, porośnięta liściastym lasem oraz nieco niższe, zielone pagórki u jej stóp. Gdy pociąg się zatrzymał i wyszłam na peron, pomiędzy kwitnącymi oleandrami zobaczyłam wielką, błękitną przestrzeń z gładką połacią jeziora, zamkniętą wysokimi górami widocznymi na horyzoncie. Pomimo ciepłej, wiosennej pogody ich szczyty nadal okrywał śnieg, więc odcinały się wyraźnie na tle błękitnego nieba. Tuż obok dworca zobaczyłam nieduży port z pomostem dla jachtów i żaglówek oraz okazały ruchomy trap, gdzie przybija prom kursujący pomiędzy przeciwległymi brzegami jeziora.




Później byłam tam jeszcze wiele razy i przekonałam się, że podobnie jak to było w przypadku Jeziora Como, również Lago Maggiore pokazało mi się wtedy ze swojej najlepszej strony. Taka piękna pogoda z kryształowo przejrzystym powietrzem w Lombardii nie jest regułą i często ogromna ilość wilgoci ogranicza widoczność do minimum. Co prawda daje to bardzo interesujące efekty wizualne bo promienie słońca wydobywają z oparów kontury gór, jednak te uroki można docenić raczej przy kolejnych wizytach, gdy już wiemy co się kryje za tymi mglistymi zasłonami. Będąc w okolicy po raz pierwszy chciałoby się zobaczyć coś więcej i nacieszyć oczy nieznanym miejscem, więc miałam dużo szczęścia, że trafiłam na odpowiednią aurę. W Laveno  byłam jeszcze wiele razy, gdyż stąd wyruszałam na dalsze wędrówki po okolicy. Jedna wycieczek budzących moje najmilsze wspomnienia to ta, której celem był punkt widokowy nieopodal szczytu Sasso di Ferro. Można tam wejść pieszo, wybierając jedną ze ścieżek a latem w sezonie turystycznym wjechać wyciągiem kubełkowym. Szczerze mówiąc, nigdzie poza Laveno nie widziałam podobnego urządzenia, gdzie zamiast zwyczajowych siedzisk są transportery przypominające wysokie wiadro otwierane z boku, do którego należy szybko wskoczyć, gdyż wyciąg funkcjonuje metodą non-stop.




Przy wsiadaniu można liczyć na pomocne ramię personelu, który dba o bezpieczeństwo podróżnych. Obsługa chętnie pomaga mniej sprawnym osobom a poza tym każdemu bez wyjątku  fachowo zatrzaskuje blokadę drzwiczek. Jak zwykle w takich wypadkach, wjazd na górę jest atrakcją sam w sobie, więc ja również postanowiłam skorzystać z tego udogodnienia i muszę przyznać, że widok  jest  po prostu fantastyczny. Stojąc w  takim "kubełku" ma się możliwość oglądania całej okolicy, co naprawdę jest niezapomnianym przeżyciem.  Wyciąg tego typu posiada tę wyższość nad wyciągiem krzesełkowym, że mamy tu swego rodzaju "dwa w jednym". Ponieważ możemy się dowolnie obracać, patrzeć przed - i za siebie,  podczas jednego przejazdu podziwiamy widoki, które z wyciągu krzesełkowego oglądamy jedynie podczas jazdy tam i z powrotem. Kolejka linowa również nie zapewnia podobnych wrażeń, gdyż nie tylko porusza się na większej wysokości, do tego fakt, że jesteśmy zamknięci w ciasnym pudle z możliwością patrzenia przez szybę nie daje poczucia bezpośredniego kontaktu z naturą. Tym razem niemal na wyciągnięcie ręki miałam rozległe korony drzew a poniżej mogłam podziwiać śliczne kępki dziko rosnących żółtych żonkili.
Kolejka zatrzymuje się na wysokości 1000 m n.p.m. nieco poniżej właściwego szczytu, na skalnym występie, który nosi nazwę Poggio Sant' Elsa. W budynku stacyjki oprócz maszynowni kolejki jest piękny, obszerny taras widokowy a także hotel oraz restauracja (również z dużym tarasem) i sklep z pamiątkami.




Kiedy się tam wybrałam, był początek kwietnia i właśnie zaczynała się wiosna. W Lombardii jest to przepiękny czas a jeśli pogoda dopisze, można nie tylko skorzystać z pierwszych promieni słońca, które niejednokrotnie podnosi temperaturę do 20 ( i więcej) stopni, ale także z przejrzystego powietrza, dzięki czemu nasz wzrok biegnie daleko, daleko...A jest wtedy co podziwiać, gdyż góry właśnie pokrywają się świeżą zielenią, zaś niebo i wody jeziora nabierają głębokiej, szafirowo - kobaltowej barwy. Część drzew liściastych jest już okryta delikatnymi listeczkami podczas kiedy inne dopiero pokazują swoje nabrzmiałe, kosmate pączki. W ogrodach na dole kwitną gardenie, magnolie, azalie i glicynie, lecz góry także oferują naszym oczom to, co mają najpiękniejszego -  śliczne kwiaty tarniny o delikatnym zapachu, kępki narcyzów, krokusów i alpejskich fiołków. Włoski kwiecień naprawdę zasługuje na swoją nazwę a przebudzona przyroda robi wszystko, żeby kolorami i zapachami wynagrodzić nam miesiące zimowej szarości. Jednak chyba największe wrażenie wywołuje kontrast zieleni gór, błękitu jeziora oraz nieba z ośnieżonymi szczytami gór.




Wiosenne noce nadal są chłodne, więc na wysokości powyżej 1200 metrów śnieg utrzymuje się dość długo a to sprawia, że ostre, wiosenne światło pięknie wydobywa wszystkie kontury i modeluje załamania terenu. Szczególne mnie zafascynował widok kopulastego wierzchołka Monte Rosa, rozłożystego czterotysięcznika, który bardzo lubiłam obserwować od chwili, kiedy niespodziewanie zobaczyłam go podczas jazdy pociągiem do Mediolanu. Ta ogromna góra, mimo iż dość odległa, przy dobrej pogodzie jest nieźle widoczna w okolicy Como i Varese. Tym razem miałam ją jak na dłoni, widoczną po drugiej stronie jeziora, wyraźnie dominującą nad pozostałymi szczytami. Równie wspaniale prezentowała się cała reszta okolicy, z kobaltowym jeziorem w dole, zamknięta od wschodu masywem Monte Lema, ze szmaragdową Monte Campo dei Fiori oddzielającą lombardzką równinę od przedalpejskich wzniesień. Długo mogłabym podziwiać widok z tarasu, jednak przyszedł czas aby ruszyć w drogę, gdyż chciałam wejść na właściwy szczyt góry a następnie zejść na dół, do Laveno. Po drodze minęłam chłopaka krzątającego się przy paralotni, miałam nawet ochotę poczekać, aż wystartuje, gdyż nigdy nie widziałam tego momentu na żywo. Niestety, nie zanosiło się na to, że ów start nastąpi w miarę szybko więc udałam się w dalszą drogę. Wygodna ścieżka wśród drzew poprowadziła mnie zakosami po zboczu wprost do portu, gdzie cumowało mnóstwo żaglówek o nagich masztach, cierpliwie czekających, aż ich właściciele znowu ruszą w rejs...

Wzdłuż brzegu jeziora wiedzie bulwar z zadbanymi kwietnikami, gdzie można odpocząć na jednej z licznych ławek. Tu, na małym cyplu umieszczono bardzo ładną grupę rzeźb, przedstawiających wołu i osiołka oraz św. Franciszka, który prezentuje zwierzętom Dzieciątko Jezus. Bardzo lubiłam ten pomnik, zawsze mnie wzruszało jego ekologiczne przesłanie, dlatego oniemiałam, kiedy podczas jednej z kolejnych wizyt zobaczyłam, że otoczono go pancernymi szybami! Zapytałam jakiegoś przechodnia o przyczynę tego stanu rzeczy i usłyszałam, iż wiele osób wdrapywało się na grzbiety zwierzaków aby zrobić sobie zdjęcie. Działo się tak, choć obok umieszczono tablicę z napisem nawołującym do zaniechania podobnych zachowań. Z tego powodu, żeby zapobiec dewastacji rzeźby, posunięto się do tak drastycznego środka i umieszczono ją w szklanej klatce...W tym momencie miałam ochotę zawołać niczym Cyceron " O tempora, o mores!" Ci, co myślą podobnie, pewnie chętnie by się przyłączyli, lecz dla myślących inaczej są one jedynie wołaniem na puszczy....Z tym monumentem jest związana bardzo ciekawa historia, gdyż wzniesiono go aby upamiętnić XV Kongres Konstruktorów Bożonarodzeniowych Szopek, który odbył się właśnie w Laveno-Mombello. Miasteczko w tym stowarzyszeniu cieszy się znaczną sławą, ponieważ ma jedyną na świecie podwodną szopkę. Jej figury (naturalnej wielkości) są umieszczone na dnie jeziora, na wprost centralnego placu. Co roku w Wigilię odbywa się uroczysta procesja, uczestnicy przenoszą figurkę Dzieciątka Jezus z pobliskiego kościoła na brzeg, gdzie przejmują ją płetwonurkowie, aby następnie umieścić ją w podwodnym żłóbku. Pomysłodawcami i wykonawcami tej niezwykłej szopki byli  płetwonurkowie z grupy "Amici del Presepio" którzy po raz pierwszy zrealizowali ten niezwykły pomysł w 1979 roku. Niestety, osobiście nigdy nie widziałam owej procesji, gdyż  zwykle w okresie przedświątecznym intensywnie pracowałam albo wyjeżdżałam do Polski, żeby spędzić święta z moimi bliskimi. Jednak znając zamiłowanie Włochów do spektakularnych uroczystości nie wątpię, że jest ona imponująca w każdym calu!

Więcej zdjęć z Laveno Mombello i Sasso di Ferro jest pod linkiem>

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Nasze "znajdki".

Temat tego posta nie ma nic wspólnego z turystyką ale ponieważ wiem, że wśród znajomych blogerów jest wiele osób, które kochają zwierzęta, postanowiłam nieco rozwinąć temat "prezentu" jaki otrzymałam od wielkanocnego zajączka (choć zdaje się, że raczej stoi za tym święty Franciszek). Co ciekawe, jest to historia bliźniaczo podobna do tej, jaką kilka dni temu komentowałam na łamach zaprzyjaźnionego bloga  z tą różnicą, że tam w grę wchodził piesek.

Sprawy miały się tak, że w Wielki Piątek wyszłam rano z domu ponieważ miałam jechać do niedalekiej  wioski, aby zrobić opatrunek jednemu z moich pacjentów. Przechodząc koło śmietnika zobaczyłam niedużego, czarnego kotka, który chodził wokoło miaucząc żałośnie. Biedactwo wyglądało na wygłodzone, więc bez namysłu wzięłam go na ręce. Dzikie koty zwykle w takich sytuacjach nie pozwalają się do siebie zbliżyć, gdyż są przyzwyczajone traktować ludzi jako zagrożenie. O dziwo, ten zwierzaczek wcale się nie bronił i natychmiast zaczął mruczeć! Był jednak poważny problem, gdyż w domu mamy już kotkę Santanę, która jest bardzo zazdrosna o swoje terytorium i po prostu szaleje jeśli na nasz balkon (mieszkamy na parterze) wejdzie jakiś obcy kot. Jednak postanowiłam zaryzykować, z nadzieją, że tym razem sprawy może potoczą się inaczej z uwagi na młody wiek kociaka. 

Przezornie zamknęłam kotka w łazience, wyposażając go uprzednio w legowisko, miseczki z wodą oraz jedzeniem i udałam się do pracy. Po powrocie zauważyłam, że miseczka z jedzeniem jest wylizana do czysta a kotek nadal głodny... Obejrzałam go dokładnie, i stwierdziłam, że jest to koteczka, więc nadałam jej imię ulubionej przez Martę  bohaterki serialu "Buffy, postrach wampirów". Nawiasem mówiąc Buffy to zdrobnienie od Elizabeth, więc  poniekąd jest ona moją imienniczką. Kotka chyba tułała się od dłuższego czasu, bo nie tylko była wychudzona, ale również bardzo brudna, więc postanowiłam ją wykąpać. Ablucje odbyły się nadzwyczaj sprawnie i bez szczególnych problemów. Po kąpieli i wysuszeniu suszarką, okazało się, że Buffy ma śliczne, gęste futerko o rudych refleksach. Z punktu zaczęła zwiedzać dom i szybko uznała go za miejsce odpowiednie do zamieszkania. Na szczęście, Santana mimo iż trochę fuka i syczy na małą, nie jest wobec niej agresywna, więc można mieć nadzieję na ich pokojową koegzystencję.  Dobrze się składa, że w dniach poświątecznych ja i Marta nie pracujemy, więc możemy mieć sytuację pod kontrolą. Bardzo byśmy nie chciały stresować Santany, która też jest kotką po przejściach i podobnie jak Buffy z pewnością wychowała się wśród ludzi. Kiedy ją znalazłam trzy lata temu, była wysterylizowana i miała wszystkie nawyki kota domowego. Biedaczka także z niewiadomych powodów trafiła na ulicę i błąkała się po naszym osiedlu w okolicy sklepu mięsnego, gdyż pani sprzedawczyni dokarmiała ją okrawkami wędlin. 

Bardzo chętnie dała się przynieść do naszego domu, szybko objęła go w posiadanie i równie szybko zawojowała nasze serca, mimo że charakter ma niełatwy, a jeśli jej się coś nie podoba, gryzie bez miłosierdzia... Jednak jej śliczne, mądre oczy, różowy nosek i delikatne łapki oraz sposób, w jaki podnosi łebek żeby ją podrapać pod bródką, zawsze budziły w nas ciepłe uczucia. Niestety, kilka miesięcy temu okazało się, że jest nieuleczalnie chora, a lekarz weterynarii nie rokuje jej długiego życia... Na razie czuje się w miarę dobrze, lecz wiemy, że przyjdzie dzień, kiedy zauważymy niepokojące objawy zbliżającego się końca, i będzie to sygnał, że ostatnia rzecz jaką będziemy mogły dla niej zrobić, to nie dać jej cierpieć...

Kiedy usłyszałyśmy tę diagnozę był to dla nas straszny szok i opłakałyśmy ją szczerymi łzami. Dlatego też nie chciałybyśmy żeby w ciągu tego niedługiego czasu, jaki jej został, czuła się zagrożona i zdenerwowana. W związku z tym, umówiłam się z moją mamą, że w razie potrzeby zabierze Buffy do siebie, jeśli sytuacja rozwinie się w niepożądanym kierunku. Na szczęście, jak dotąd wszystko wskazuje na to, że obydwie kotki nawet jeśli się nie zaprzyjaźnią, to przynajmniej nie będą walczyć o terytorium. Ponieważ Buffy jest jeszcze młoda, (wygląda na jakieś  5-6 miesięcy) więc Santana nie traktuje jej jak rywalki. Mała nie jest zbyt natrętna ani zaczepna, to typowa milusińska, chętnie daje się brać na ręce i mruczy niczym  traktorek. Kiedy zastanawiam się nad jej nieoczekiwanym zjawieniem, przychodzi mi do głowy myśl, że nic nie dzieje się bez przyczyny i być może jest to prezent, który za jakiś czas nieco złagodzi nasz ból po odejściu Santany...
                                                                     

sobota, 30 marca 2013

Wesołych Świąt oraz kilka słów o tym, co mi przyniósł wielkanocny zajączek.



Z okazji
Świąt Wielkiej Nocy życzę wszystkim odwiedzającym aby te dni upłynęły im w zdrowiu i radosnej, wiosennej atmosferze, na przekór upartej zimie, która nie chce odejść. A wielkanocny zajączek niech Wam przyniesie dużo smacznych, kolorowych pisanek, oraz prezentów, które Was zaskoczą i ucieszą!

Mój zajączek w tym roku nieco się pośpieszył i dzięki temu wczoraj w naszym domu zjawiła się nowa lokatorka mała, śliczna koteczka, czarna niczym węgielek. Znalazłam ją na ulicy, bez wątpienia błąkała się od dłuższego czasu, bo była brudna i wychudzona. Jest bardzo ufna i ma wszystkie dobre maniery domowego kota. Myślę że jej przybycie przyniesie do naszego domu dużo radości!

Wszystkich zaprzyjaźnionych blogerów zapraszam też do przeczytania poprzedniego posta!

Liebster Blog Avard X 2

Jak widać łańcuszek blogowych wyróżnień ma się dobrze i  zabawa dalej trwa w najlepsze! Ja również otrzymałam  zaproszenia  od dwóch blogerek, które zresztą bardzo mnie zaskoczyły, gdyż jedną  http://polkanakresach.blogspot.com/   poznałam niedawno a drugą http://zapachsztuki.blogspot.com/ dopiero przy tej okazji. Podobne zaproszenie otrzymałam w grudniu od Fidrygauki http://szeptywmetrze.blox.pl  jednak wtedy zaangażowałam się jako wolontariuszka "Szlachetnej paczki" i szczerze mówiąc, był to moment, kiedy moje myśli biegły w innym kierunku....Oczywiście  jest to  bardzo miłe wyróżnienie, więc  bardzo za nie dziękuję! Tym razem postanowiłam, że  wezmę udział w zabawie, i odpowiem na zadane pytania, gdyż jak sądzę, jest to dobra okazja żeby się nieco lepiej poznać.

 Pytania od Lui M. http://polkanakresach.blogspot.com/

1. Od jak dawna blogujesz?

Zaczęłam blogować na Bloxie, 5 kwietnia 2010 roku, pod tym samym tytułem a w ubiegłym roku przeniosłam się na Bloggera, gdzie zamieszczam nowe wpisy i przenoszę te stare, poprawione i nieco uaktualnione. W sumie daje to trzy lata a co ciekawe to moje" najmłodsze dziecko" ma urodziny w tym samym dniu co moja córka, Marta.


2. Dlaczego zacząłeś/zaczęłaś prowadzić bloga?

Po dziesięcioletnim pobycie we Włoszech zostało mi mnóstwo zdjęć i wspomnień z odwiedzonych miejsc. Chciałabym się tym podzielić z innymi osobami, oraz zostawić mojej rodzinie jakiś ślad po tej części mojego życia, która  minęła z dala od nich. Oprócz tego jest jeszcze jeden ważny powód: chciałabym pokazać innym osobom, które podobnie jak ja z jakiegoś powodu znalazły się "na zakręcie", że w większości z nas drzemie siła podpowiadająca nam jak się w tej sytuacji  odnaleźć, trzeba tylko nadstawić ucha i posłuchać jej cichego głosiku...


3. Kto jest Twoim autorytetem? 

Szczerze mówiąc, nie posiadam takowych i dobrze mi z tym. Moim mottem są słowa z piosenki Bułata Okudżawy  "... a przecież mi żal, że nad naszym zwycięstwem niejednym, górują cokoły, na których nie stoi już nikt.." .To bardzo gorzkie, lecz i bardzo prawdziwe  słowa.


4. Podaj tytuł filmu, który byś polecił/poleciła.

Moje dwa ukochane filmy to "Łowca androidów" Ridley'a Scotta i "Barry Lyndon" Stanley'a Kubricka.Obydwa mówią o życiu i ludzkiej naturze to, co sama chciałabym powiedzieć, gdybym była wybitnym reżyserem.


5. Ostatnio przeczytana książka to...

Właśnie kończę  "Krzyżowców" Zofii Kossak, których czytałam dawno temu jako bardzo młoda osoba.


6. Wymarzone wakacje - gdzie?

Chciałaby jeszcze raz odwiedzić południe Europy, greckie wyspy, Włochy, Francję i Hiszpanię, ruszyć na nieśpieszną włóczęgę, jak to robiono w XIX wieku.


7. Wyjazdy i zwiedzanie zorganizowane czy na własną rękę?

Raczej na własną rękę.


8. Kim chciałeś/chciałaś zostać będąc dzieckiem? 

  Historykiem sztuki.


9. Co zawsze poprawia Ci humor?

Kiedy jestem wyspana, jest ładna pogoda a ja mam coś istotnego do zrobienia, co jednak nie przyprawia mnie o stres z powodu braku czasu czy stopnia trudności.


10. Boże Narodzenie czy Wielkanoc?

Tu przypomina mi się Stanisławski ze swoim felietonami " O wyższości świąt..." nie ma wyboru, gdyż są zupełnie inne.


11. Wielkanoc kojarzy mi się z...? 

Topniejącym śniegiem, baziami i kolorem żółtym.



 A to moje odpowiedzi na pytania, które zadała 
 IVNA http://zapachsztuki.blogspot.com/


1.Wakacje na wsi czy w mieście?


W zależności od potrzeb, pół na pół, miasto ma swoje uroki a wieś swoje.

2.Muzyka jest po to by ....?

 Dostarczać mi dobrych emocji.

3.Pora dnia najlepsza na porządki?


Żadna...ale jeśli już, to do południa.

4.Przepis na ciasto, które zawsze wychodzi?


Mam taki, to świetny przepis na ciasto biszkoptowe, które można dowolnie wzbogacać. Zainteresowanym osobom mogę go przesłać mailem.

5.Najlepsze i najtańsze biuro podróży?


Nie mam pojęcia, nigdy z nich nie korzystam.

6.Hipiska, femme fatale, bizneswoman w białym kołnierzyku?


Tramp w dni powszednie, na nieco bardziej oficjalne okazje styl  rodem "z angielskiej wioski" czyli sztruks i tweed a do tego jedwabna bluzka i perły, a na takie naprawdę duuuże, femme fatale.

7.Ilość obrazów w domu ( chodzi mi o obrazy olejne, akrylowe, akwarele itp.)?


Pięć.

8.Przepis na domowe SPA?


Dłuuuuga kąpiel z dodatkiem relaksującej soli, z maseczką na twarzy, i książką w ręku.


9.Teren prywatny to ...?

Przestrzeń, której staram się nie naruszać.

10.Co nosiłabyś najchętniej na koszulce?


Chiński ideogram kota.

11.Sposób na porządek w szafie i papierach?


Nie posiadam....


----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Wymyślanie inteligentnych a przy tym niezbyt wścibskich pytań nie jest prostą rzeczą, tym bardziej, że wiele z nich już padło, mimo to, postaram się najlepiej, jak potrafię.

1.Pies czy kot? (Proszę o uzasadnienie wyboru).

2. Jakie życie preferujesz, aktywne czy kanapowe?

3.Ulubiony gatunek książki, filmu i muzyki?

4. Morze czy góry?

5. Ulubiony styl w architekturze i sztuce (również proszę o parę słów uzasadnienia).

6.Czy jest kraj poza Polską gdzie chciałabyś/chciałbyś zamieszkać na stałe i dlaczego?

7.Pytanie w dwóch wariantach:

a (dla pań)  Lakier na paznokciach czerwony, czy  naturalny?
b (da panów) Motocykl czy samochód?

8. Czy jest w twoim życiu moment, o którym myślisz, że gdyby się nie przydarzył, to wyglądałoby ono zupełnie inaczej?

9.Czy w dzieciństwie lub młodości miałaś/miałeś bohatera literackiego, z którym się utożsamiałaś/utożsamiałeś ? (Tu również prosiłabym o parę słów o motywach tej fascynacji)

10. Czy uważasz że wysiłek bez nagrody jest marnowaniem energii?

11.Czy w Twoim życiu miały miejsce dziwne przypadki,  których nie można racjonalnie wytłumaczyć? (Jeśli ktoś będzie miał ochotę, może tu zamieścić tę historię) 

A teraz pora przejść do najważniejszej części, czyli do nominacji.

NINIEJSZYM  OŚWIADCZAM, że nominację ode mnie mają wszyscy blogerzy, których do tej pory umieściłam w pasku po prawej stronie na "Mojej liście blogów". 

Wszystkich lubię i cenię za to, co piszą, za ciekawe przemyślenia, interesujące relacje, i wspaniałe zdjęcia. Staram się  wszystkie te blogi czytać regularnie, bo dają mi okazję do własnych refleksji lub poznania innych zakątków świata, więc przykro by mi było kogoś wyróżnić a kogoś innego pominąć. Poza tym, wiele osób z różnych powodów nie chce lub nie może uczestniczyć w tej zabawie, natomiast inni, być może, chętnie skorzystaliby z okazji...W związku z tym, każdego z moich ulubionych autorów  proszę i  o umieszczenie banerka  z wyróżnieniem otrzymanym ode mnie na swoim blogu i (ewentualnie) napisanie posta z odpowiedziami na zadane pytania, oraz zamieszczenie własnej listy pytań. 

sobota, 23 marca 2013

Piemont. Cannobio, Orrido di Sant' Anna.



W mojej "turystycznej karierze" przeżyłam wiele miłych niespodzianek lecz jak to zwykle bywa w życiu, nie brakowało również niezbyt przyjemnych zaskoczeń i uczucia niedosytu. Bardzo często zdarzyło mi się, że jakieś zdjęcie, fragment filmu lub nazwa gdzieś zasłyszana, poruszyły moją wyobraźnię do tego stopnia, że myślałam iż prędzej czy później, muszę to zobaczyć. Z różnych względów odkładałam te projekty w czasie jednak mimo wszystko przychodził dzień, kiedy mówiłam sobie, że jest to dobry moment na realizację któregoś z tych długo piastowanych zamierzeń. Jedną z takich "idee fixe" było zobaczenie Orrido di Sant' Anna w Cannobio, małej miejscowości leżącej nad Lago Maggiore tuż przy granicy ze Szwajcarią, gdzie z alpejskich zboczy spływa do jeziora potok, noszący tę samą nazwę co miasteczko. Idąc jego brzegiem w głąb gór w odległości około trzech kilometrów od Cannobio, dotrzemy do miejsca, gdzie znajdują się dwa mosty leżące tuż obok siebie i niewielki kościół pod wezwaniem Świętej Anny.

Za nimi zaczyna się skalisty wąwóz, zwany po włosku "orrido". Pewnego razu, przeglądając album o Lago Maggiore i jego okolicy, trafiłam na piękne zdjęcie tego wąwozu, przedstawiające ogromne głazy doskonale wygładzone przez wodę, leżące w łożysku potoku. W głębi poza nimi widniał malutki, malowniczy kościółek. Zafascynowało mnie to miejsce, jednak Limbiate i Cannobio dzieli dość znaczna odległość, więc z reguły skłaniałam się do realizacji mniej skomplikowanych projektów. Kiedy uzyskałam stały dostęp do internetu mój świat w pewnym sensie nieco się skurczył, ponieważ nareszcie bez większych trudności mogłam studiować rozkłady jazdy i wybierać najlepsze połączenia, co znacznie zwiększyło moją mobilność i pozwoliło mi dotrzeć do wielu miejsc bez zbytniej straty czasu oraz nadkładania drogi. W ten sposób udało mi się ustalić korzystną marszrutę do Cannobio i pewnego ranka, po zakończeniu nocnego dyżuru wyruszyłam w drogę do tego wymarzonego miejsca. Mimo nieprzespanej nocy czułam się dość dobrze, oprócz tego czekały mnie prawie trzy godziny jazdy, więc miałam nadzieję, iż uda mi się zdrzemnąć w pociągu lub autobusie.

Pociągiem dojechałam do Laveno na lombardzkim brzegu Lago Maggiore i po przeprawie promem na piemoncki brzeg, wsiadłam do autobusu jadącego w stronę granicy ze Szwajcarią. Okazało się, że Cannobio jest miasteczkiem, gdzie na ulicy bardzo często słyszy się nie tylko język włoski lecz również niemiecki. Nieco mnie to zaskoczyło, ponieważ Piemont sąsiaduje z włoskojęzycznym kantonem Ticino, więc prawdopodobnie osoby mówiące po niemiecku były przybyszami z dalszych stron lub turystami. Był to dzień targowy i na ulicach widziało się mnóstwo ludzi; niektóre starsze kobiety nosiły tradycyjny, regionalny strój,  składający się z czarnego kabacika oraz marszczonej spódnicy w kolorze ciemnoniebieskim lub w drobne kwiatki na ciemnym tle. Co ciekawe, jak się później dowiedziałam w dolinie Cannobio każda wioska ma swój tradycyjny kostium; te stroje też nie są jednakowe, ponieważ różnią się one w zależności od wieku i statusu społecznego osoby, która go nosi. Bardzo żałowałam, że nie miałam okazji żeby zagłębić się w tę okolicę, ponieważ jest tam wiele pięknych miejsc, gdzie nadal można odetchnąć atmosferą przeszłości i popatrzeć na przyrodę nieskażoną cywilizacją.

Tymczasem bez większych problemów dopytałam się o dalszą drogę do Orrido i ruszyłam w stronę gór. Pogoda była średnia,  słońce gdzieś wysoko pracowicie usiłowało przebić się przez cienką warstwę chmur, ale bez większych rezultatów. Osobiście nie przepadam za taką aurą, gdyż powietrze jest wtedy ciepłe i wilgotne, co daje efekt sauny i odbiera mi energię. Z nadzieją że niebo jednak się rozpogodzi, szłam przed siebie drogą wśród lasu a w wąwozie po prawej stronie towarzyszył mi szumiący potok. Wreszcie pośród drzew zobaczyłam szarą wieżę znaną mi ze zdjęcia, zaś po chwili droga zaprowadziła mnie na niewielki most, za którym wznosił się kościół. Dużo sobie obiecywałam po tej wycieczce, gdyż podobno w kościółku są bardzo interesujące freski. Niestety, był on zamknięty a niewielkie otwarte okienko zakryto siatką tak gęstą, że we wnętrzu nic nie można było dojrzeć. I tu muszę wyrazić moje głębokie rozczarowanie! Cannobio bardzo reklamuje atrakcję, jaką jest wąwóz i stojąca nad jego brzegiem świątynia. Ta reklama najwidoczniej przynosi wymierne efekty, gdyż oprócz mnie było tam  sporo ludzi; kilka rodzin z dziećmi (słyszałam język niemiecki, francuski i angielski) spora grupa młodych osób i szkolna wycieczka. 

Zdawać by się mogło, iż w 
tej sytuacji należałoby znaleźć człowieka, który mógłby udostępnić kościół zwiedzającym, tym bardziej, że prowadzi tam wygodna droga jezdna i kustosz nie miałby najmniejszego problemu z dotarciem na miejsce. Przyszli mi na myśl wolontariusze opiekujący się położonymi wysoko w górach romańskimi bazylikami San Pietro link czy San Benedetto link, gdzie jedynym środkiem lokomocji są własne nogi i myślę, że mieszkańcy Cannobio mogliby się od nich wiele nauczyć! Jak się okazało, samo Orrido również bardzo zazdrośnie strzeże swych wdzięków, gdyż wąwóz jest praktycznie niedostępny i widać zaledwie jego początek. Jak już wspomniałam, tuż obok kościoła znajdują się dwa wysokie mosty; jeden jest  współczesny, lecz stylem naśladuje ten drugi, liczący sobie kilkaset lat na który nie wolno wchodzić z przyczyn technicznych. Za mostami zaczyna się głęboka, skalista rozpadlina leżąca pośród zalesionych, górskich stoków, gdzie wartkim strumieniem płynie rzeka Cannobio, świetne miejsce dla śmiałków uprawiających ekstremalne sporty wodne. Za kościołem jest niewielka restauracja z pięknie położonym tarasem, ocienionym przez baldachim, jaki tworzą gałęzie okolicznych drzew.


Wywieszka na drzwiach głosiła, iż nie nadeszła jeszcze godzina otwarcia; jednak sympatyczni kelnerzy nie mieli nic przeciwko temu abym weszła na taras i zrobiła parę zdjęć tej części wąwozu, która jest niewidoczna z mostu.
Mimo wszystko, pozostało mi przykre uczucie niedosytu, gdyż sądzę, że widok, jaki miałam przed sobą to zaledwie zapowiedź tego, który był niedostępny moim oczom. Podobno nie ma  żadnej możliwości aby przeciętny turysta mógł zapuścić się w głąb wąwozu, ponieważ teren jest niebezpieczny i nie ma żadnej oznakowanej ścieżki wzdłuż jego krawędzi.

Oczywiście trudno mieć o to pretensję, osobiście nie uważam, że ingerencja w środowisko i budowanie tarasów widokowych w takim miejscu jest dobrym pomysłem, jednak  żałowałam, że nie było mi dane zobaczyć czegoś więcej. Zapewne pora roku nie była sprzyjająca, ponieważ w lecie stan wody jest dużo niższy; gdybym tam pojechała w kwietniu, kiedy topnieją zimowe śniegi, zapewne mogłabym obejrzeć przepiękny spektakl, jaki daje wtedy daje  przyroda. W tej sytuacji postanowiłam zejść na brzeg rzeki, gdzie w jej kamienistym zakolu buszowały cudzoziemskie rodziny z dziećmi. Dzieciaki hasały po kamieniach, niektóre tylko w koszulkach a inne gołe, jak je Pan Bóg stworzył. Tu zobaczyłam ogromne głazy, które kiedyś tak mnie zafascynowały na zdjęciu. Okazało się, że istotnie są imponującej wielkości a rzeka, bardzo głęboka w okolicy mostu, tu jest płyciutka lecz dość rwąca i tworzy na kamieniach małe kaskady. Wreszcie pokazało się słońce, zrobiło się bardzo ciepło, więc przysiadłam na jednym z głazów i oddałam kontemplacji. Zmęczenie po nieprzespanej nocy zaczęło mi się dawać we znaki i być może zapadłabym w sen, gdyby nie fakt, iż w wodzie niedaleko brzegu zobaczyłam niewielki kształt, który początkowo wzięłam za patyk.

Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie niemieckojęzyczny tata dwojga maluchów, który bacznie go obserwował a po chwili zaczął mu robić zdjęcia. Kiedy się zbliżyłam, dostrzegłam, że jest to ni mniej, ni więcej tylko mały  wąż, który chyba niezadowolony z sensacji, jaką wzbudził, oddalił się po chwili płynąc w poprzek nurtu. Sądząc po białych plamach na bokach głowy p
rawdopodobnie był nieszkodliwy, ale mimo to, jego obecność popsuła mi humor na tyle, że powzięłam decyzję o powrocie do miasteczka. Szczerze mówiąc, po zamkniętym kościele i częściowo widocznym wąwozie, obecność węża była ostatnią kroplą, która przelała czarę goryczy. Od zawsze mam ogromny lęk przed wężami i struchlałam na samą myśl o tym, że siedząc na kamieniu mogłabym raptem ujrzeć jakiegoś gada nieopodal mojej nogi. Biorąc rzecz obiektywnie, nie miałam powodu do narzekania, okolica wąwozu jest piękna, pogoda również mi dopisała, więc chyba po prostu moje oczekiwania i wyobraźnia nieco przerosły rzeczywistość. Ku mojej radości okazało się, że nie muszę wracać asfaltową drogą, którą przyszłam, ponieważ po drugiej stronie rzeki jest urocza ścieżka, prowadząca do wiszącego mostu, dzięki czemu bez trudu można dojść do parku, leżącego na obrzeżach Cannobio.


Moje rozczarowanie znacznie się zmniejszyło, gdy wróciłam do miasteczka i w czasie dzielącym mnie od odjazdu autobusu poszłam pospacerować po okolicznych uliczkach. Okazało się, że Cannobio ma bardzo ładnie zagospodarowane nabrzeże, do którego przylega rząd pięknych, stylowych kamieniczek oraz wiele ślicznych zaułków. Żałowałam, że ze względu na znaczną odległość od domu nie mogę jechać późniejszym autobusem i obejrzeć wszystkiego dokładnie. W locie zrobiłam jeszcze kilka zdjęć i z mieszanymi uczuciami ruszyłam w drogę powrotną...



środa, 20 marca 2013

Piemont. Jedna góra, dwa światy, czyli Monte Mottarone



W poprzednim poście link pisałam o zadziwiających skałkach, jakie przez przypadek odkryłam na Monte Mottarone, wspominałam też, że byłam tam kilka lat wcześniej. O ile mnie pamięć nie myli, była to chyba jedna z moich pierwszych górskich wycieczek... Odwiedziłam wtedy Stresę, gdzie w biurze informacji turystycznej zobaczyłam piękne zdjęcie Lago Maggiore, zrobione z wagonika kolejki linowej, którą można wjechać na szczyt tej góry. Postanowiłam sprawić sobie  przyjemność i też spojrzeć na świat "z lotu ptaka". Było to bardzo piękne przeżycie i przyniosło mi niezapomniane wrażenia, gdyż widok na Zatokę Boromeuszy swoją urodą rzeczywiście zapiera dech w piersiach. Po przybyciu na miejsce, wraz z innymi turystami ruszyłam przed siebie w stronę krzyża widniejącego na szczycie góry. Wtedy po raz pierwszy we Włoszech zetknęłam się  z obyczajem (bardzo popularnym również w Polsce i nie tylko), polegającym na wnoszeniu na górę kamienia i dokładanie go do usypanego tam kopczyka. Takie kopczyki we Włoszech nazywa się "ometti", skojarzyło mi się to z tybetańskimi czortenami, jednak tu chyba był to raczej symboliczny gest "podwyższania góry" i swego rodzaju zadośćuczynienie za jej "zadeptywanie". Wtedy również i ja wniosłam mój kamień a w przyszłości wielokrotnie na innych szczytach też je dokładałam do już istniejącego kopca; czasem budowałam go od podstaw, mając przy tym miłe poczucie  wspólnoty z innymi górskimi łazikami. Może jest to czynność zbędna i nic nie znacząca, jednak widząc takie ułożone odłamki skał, siłą rzeczy myśli się o ludziach, którzy byli w tym samym miejscu przed nami, o ich trudzie i uniesieniu, kiedy stanęli na szczycie... Moja pierwsza wizyta na Monte Mottarone nie trwała długo, gdyż słońce chyliło się ku zachodowi i należało pomyśleć o powrocie do domu. Jednak od tej pory co jakiś czas wracałam wspomnieniami do tego dnia i planowałam powrót w tamte strony, tym bardziej, że na stoku góry jest interesujący alpejski ogród botaniczny, którego wtedy nie zobaczyłam. 



Pisałam już, jak doszło do mojej drugiej wycieczki, więc dodam tylko, że znowu z radością patrzyłam na pejzaż roztaczający się przede mną w miarę jak wagonik kolejki unosił mnie w górę. Tym razem zrobiłam  sporo zdjęć jeziora i wysepek w zatoce, które z tej wysokości wyglądały wprost czarodziejsko. O ile na dole była już wiosna w całej krasie, to na szczycie góry dopiero zaczynało się przedwiośnie. W niektórych miejscach leżały jeszcze łachy śniegu a pierwsze kwiaty nieśmiało wyglądały z zeschłej, zeszłorocznej trawy. Jednak to co mnie zaskoczyło, to nie przyroda, lecz zmiany wprowadzone ręką ludzką...Nie tylko powstał tu nowy wyciąg krzesełkowy; obok niego zobaczyłam długi i pokrętny tor dla chyba przeznaczony bobslejów a na samym szczycie kilka wielkich anten. Pamiątkowy krzyż, niegdyś niepodzielnie górujący nad  wzniesieniem, wyglądał  obok tych znamion cywilizacji dziwnie, niczym uczestnik balu maskowego pośród przechodniów śpieszących do codziennych zajęć. Miałam wrażenie, że wokoło panuje nieopisany chaos, wszystkie te nowości, mimo iż funkcjonujące, chyba w dalszym ciągu były w budowie, teren nie został jeszcze do końca zagospodarowany a do tego na narciarskich trasach zjazdowych pozostały po zimie całe kilometry niebieskiej  i zielonej wykładziny. W tym zabałaganionym otoczeniu, maleńki kościółek poświęcony Matce Boskiej Śnieżnej wyglądał równie nie na swoim miejscu, co krzyż na szczycie. Nieco dalej powstał nowy hotel, restauracje jakiś  sztuczny staw czy może basen, nie podchodziłam bliżej więc trudno było to stwierdzić z cała pewnością. Ich otoczenie również wyglądało na nieuporządkowane, zaś architektura sprawiła na mnie wrażenie niezupełnie przystającej do okolicznego pejzażu. Widok tych innowacji zazgrzytał mi niczym piasek w zębach, gdyż miałam wrażenie, że wpuszczono tam kilku inwestorów, którzy robią co im się żywnie podoba, nie dbając ani trochę o zachowanie dotychczasowego charakteru tego miejsca. Miałam okazję oglądać stare zdjęcia  góry, na których widać dziś już nieistniejący hotel Guillemina (spłonął doszczętnie w 1943 roku) oraz inne zabudowania, w tym stacyjkę kolejki zębatej, zlikwidowanej w 1963 roku. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że ongiś wszystko to nieco lepiej harmonizowało z okolicą i tworzyło bardziej przyjazne środowisko. Być może, z biegiem czasu również te nowo powstałe obiekty nabiorą nieco patyny i pomału wtopią się w krajobraz...



W sumie byłam mocno zdegustowana, bo o ile można zrozumieć chęć odtworzenia w tym miejscu prężnego ośrodka sportów zimowych, to wielka ilość anten i ogólny rozgardiasz spowodowały, że miałam ochotę uciekać stamtąd jak najprędzej. Dlatego też poszłam ścieżką wiodącą w przeciwną stronę a ona doprowadziła mnie do skałek, o których pisałam kilka dni temu. Pogoda także nieco mnie rozczarowała, gdyż mimo wiejącego wiatru pojawiła się foschia, co niestety spowodowało znaczne ograniczenie widoczności. Piszę niestety, ponieważ dużo sobie obiecywałam w tym względzie i jechałam tam z nadzieją, że uda mi się zrobić parę  interesujących zdjęć. Przy dobrej pogodzie ze szczytu Monte Mottarone widać jak na dłoni piękny masyw Monte Rosa, której ośnieżony wierzchołek góruje nad okolicą, jednak tego dnia jej kontury zacierał wilgotny opar, więc mój fotograficzny zamysł spalił na panewce. To rozczarowanie nieco mi osłodziło odkrycie "skamieniałych zwierzaków"  którym poświęciłam sporo czasu, gdyż miałam  dziwne wrażenie, że znalazłam się w miejscu naprawdę niezwykłym a do tego promieniującym pozytywną energią. W związku z tym, nie spieszyłam się z powrotem, tym bardziej, że mimo wszystko miałam co podziwiać. Jak już wspominałam, wschodni stok Monte Mottarone leży tuż nad wodami Lago Maggiore, natomiast z jej południowo -zachodniej części widać długie i wąskie jezioro Orta, o którym pisałam tutaj, z maleńką wysepką San Giulio. Mimo kiepskich warunków do fotografowania, widok na okolicę także był nie do pogardzenia, gdyż przesycona światłem  foschia sprawiała, że okoliczne szczyty tonęły w rozedrganej, delikatnej poświacie i wyglądały niczym zjawiskowa fatamorgana. Jednak wiele bym dała, żeby pogoda była taka, jak podczas mojej wyprawy na Sasso di Ferro, o której napiszę niebawem...



Ponieważ miałam zamiar zwiedzić także alpejski ogród botaniczny, chcąc, nie chcąc, ruszyłam w drogę powrotną. Wstąpiłam jeszcze do kościółka pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej (Madonna della Neve) który nie jest szczególnie wiekowy (liczy sobie ok.100 lat) lecz pięknie nawiązuje do lokalnej architektury sakralnej. W środku wprawiły mnie w zachwyt dwie figury klęczących aniołów wykonane z  majoliki w jaskrawych kolorach, zauważyłam też, że przybyło tam kilka współczesnych obrazów przedstawiających epizody z życia Marii. Nieopodal drzwi wyłożono projekt, z którego wynikało, że mają powstać następne płótna a całość finansuje lokalna społeczność. W tym miejscu chciałabym zrobić małą dygresję; żyjąc we Włoszech przez wiele lat i będąc "Włoszką z adopcji" jak mnie nazywali moi przyjaciele, naturalną koleją rzeczy czułam się częścią włoskiego społeczeństwa, niezależnie od tego, że zawsze moim najgorętszym pragnieniem był powrót w domowe pielesze. Polska była i będzie moją najukochańszą Ojczyzną, jednak dziesięć lat życia to szmat czasu a w tym okresie spotkało mnie wiele rzeczy dobrych i pięknych, poznałam wspaniałych, życzliwych ludzi oraz kraj o niepowtarzalnej historii i kulturze. W ciągu tych lat pełnymi garściami czerpałam z tego, co najlepsze, więc miałabym się za niewdzięcznicę, gdybym nie poczuwała się do obowiązku wspierania przedsięwzięć tego rodzaju. Oczywiście, nie raz utyskiwałam z różnych powodów na rzeczy, które mnie denerwowały, lecz nieodmiennie podziwiałam to, co było tego warte; miłość do ziemi, gdzie się wyrosło, poczucie społecznej więzi i szacunek dla lokalnej tradycji. Dlatego też nigdy nie żałowałam kilku euro na inicjatywy tego typu z poczuciem satysfakcji, że również ja, osoba z odległego kraju, dołożyłam do nich małą cegiełkę i kiedy pewnego dnia odjadę na zawsze, to jednak coś po mnie tam pozostanie...
W kościółku moją uwagę zwróciły liczne, mosiężne tabliczki, przykręcone do pulpitów ławek, gdzie wyryto prośby o modlitwę za dusze zmarłych osób. Wśród nich było również kilku członków rodziny Borromeo, która od wieków posiadała rozległe tereny w okolicy, w tym również te, leżące na wschodnim stoku góry. Co ciekawe, rozwój turystyki na dobre zapoczątkowała właśnie dobra wola ich właścicieli, którzy udostępnili swoją prywatną drogę dla publicznego ruchu. Dzięki temu w początkach XX wieku Monte Mottarone stało się popularnym i chętnie uczęszczanym miejscem, cieszącym się wielką renomą, zarówno ze względu na naturalne walory okolicy, jak i bardzo dobrą bazę do uprawiania sportów letnich oraz zimowych, tym bardziej, że jak już wspominałam, był tu także luksusowy hotel, w którym gościły nawet koronowane głowy.
Z kościółka wyruszyłam w drogę  powrotną, jednak tym razem nie pojechałam na sam dół, do Stresy, lecz wysiadłam na stacyjce przesiadkowej  Alpino, gdzie znajduje się alpejski ogród botaniczny.



Aby dotrzeć do niego, należy przejść jeszcze kawałek drogi piękną aleją pośród wysokich drzew, która prowadzi nas wprost do bramy parku. Tu  ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że dziewczyna sprzedająca wejściówki również jest Polką! Wdałyśmy się w długą rozmowę i zaczęło się zanosić na to, że czas, jaki przeznaczyłam na zwiedzanie ogrodu spędzę na pogawędce z rodaczką, więc kiedy nadeszło kilku nowych gości nie zwlekając udałam się na spacer parkowymi alejkami, zgodnie ze wskazaniami mapki dołączonej do biletu. Gardino "Alpinia" ( taką nazwę nosi ów ogród) to przepiękne miejsce i każdemu, kto będzie w tej okolicy, mogę je śmiało polecić, jako warte odwiedzenia. Nie można go porównywać z ogrodami niedalekiej Willi Taranto, gdyż jego charakter i roślinność są zupełnie odmienne. Tu można zobaczyć przede wszystkim gatunki roślin, dla których naturalnym środowiskiem są Alpy i góry Kaukazu. Park zajmuje cztery hektary powierzchni i leży na wysokości 800 m n.p.m. a to położenie sprawia, że  często jest nazywany "naturalnym balkonem". Istotnie, kiedy usiądziemy na ławeczce nieopodal ogrodowego pawilonu z daszkiem pokrytym łupkiem, roztacza się przed nami widok na jezioro i góry, który sprawia, że chciałoby się tam siedzieć godzinami, bez końca podziwiać pejzaż i wdychać zapachy kwiatów. Jak wspominałam, był właśnie początek wiosny i upały jeszcze nie zdążyły zwarzyć świeżej zieleni rozwijających się liści a wiatr, jak dotąd oszczędził delikatne kwiaty tarniny o słodko - gorzkim zapachu. Po nieprzespanej nocy i spacerze po szczycie góry, gdzie jeszcze było widać ślady odchodzącej zimy, miałam wrażenie, że śnię, lub że przeniosłam się do zupełnie innego świata.




Szczerze mówiąc, nie miałam siły aby ruszyć na zwiedzanie innych zakątków ogrodu, więc zadowoliłam się jego "widokiem ogólnym" tym bardziej, że pawilon, przed którym siedziałam, usytuowano w jego najwyższej części a pozostała rozciąga się poniżej. Ponieważ tym razem słońce miałam za plecami, widoczność była nieco lepsza i przed sobą mogłam zobaczyć wiele znajomych, alpejskich szczytów, zaś rozpoznanie pozostałych ułatwiały mi tablice z panoramicznymi zdjęciami opatrzonymi stosownymi napisami. Oczywiście, równie pięknie przedstawiało się jezioro z masywem Sasso di Ferro, widocznym na przeciwległym brzegu i wysepkami Boromejskimi na pierwszym planie. Wyglądały one niczym śliczne miniaturki, lecz mimo znacznej odległości można było dostrzec poszczególne domki na Wyspie Rybaków i  tarasy ogrodu na Isola Bella. Co prawda nie była to aura sprzyjająca fotografowaniu, gdyż słońce stało wysoko a powietrze przesycała foschia co zawsze bardzo zamazuje głębię obrazu. Mimo to (a może właśnie dlatego) panorama jeziora z górami w tle, widziana że tak powiem gołym okiem, wyglądała naprawdę uroczo. Jednak nawet najpiękniejsza wycieczka kiedyś się kończy, więc należało pomyśleć o powrocie do domu. Kiedy usiadłam w pociągu i zaczęłam wspominać to, co widziałam, znowu ogarnęło mnie uczucie, że mam za sobą dzień pełen wrażeń tak różnych, że aż nierzeczywisty. Od skamieniałego świata na szczycie - do kwitnącego ogrodu na stoku, od przedwiośnia - do wiosny w pełnym rozkwicie, od górskich łańcuchów na horyzoncie - do widoku na szafirowe jezioro... Jedna góra, lecz dwa różne światy...

Dodam jeszcze, że Giardino "Alpinia" założono w latach trzydziestych XX wieku (podobnie jak ogrody Willi Taranto,  jednak one swój ostateczny kształt otrzymały dużo później) i aż do upadku Mussoliniego nosiły na jego cześć nazwę "Dux".

Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć zapraszam do kliknięcia w jeden z linków poniżej >