środa, 16 stycznia 2013

Lombardia, Triangoloro Lariano. Monte San Primo, czyli schody do nieba.



Lombardzkie lato niejednokrotnie łączy się z iście afrykańskimi upałami. Oprócz wysokiej temperatury oscylującej wokół 35 stopni w cieniu, we znaki daje się wysoka wilgotność powietrza, sprawiająca, że ilość tlenu w powietrzu gwałtownie maleje. Na domiar złego, natychmiast po wyjściu spod chłodnego prysznica człowiek czuje się równie spocony, jak poprzednio. W takim okresie bardziej niż zwykle odczuwa się skutki smogu, "zwyczajowo" zalegającego nad całą Równiną Padańską, nic więc dziwnego, że każdy kto żyw, ucieka z miasta w okolice, gdzie klimat jest nieco łaskawszy i można oddychać pełną piersią, powietrzem o nieco lepszej jakości.


Osobiście bardzo źle wspominam moje pierwsze lato w Lombardii; niejednokrotnie miałam wrażenie, że lada moment zemdleję, okropny ból rozsadzał mi głowę a nogi miałam ciężkie niczym z ołowiu... Jednak szczęśliwie przetrwałam ów okres a po pewnym czasie przywykłam do tego, że ubranie przykleja się do spoconego ciała i co chwilę muszę przecierać zaparowane okulary słoneczne. Więcej powiem, wytłumaczyłam sobie, że to po prostu naturalna a do tego darmowa sauna a poza tym nie tylko ja cierpię z tego powodu; nauczyłam się poruszać nieco wolniej, oddychać głębiej a przede wszystkim traktować wszystko z dystansem. Moi gospodarze zwykle wyjeżdżali w tym czasie na Sardynię lub nad Morze Jońskie, zostawiając mi pod opieką cały dom, dwa koty i psa. Ponieważ w tym czasie pracowałam jedynie na nocnych dyżurach, więc w  tygodniu miałam zazwyczaj kilka dni wolnych, które mogłam przeznaczyć na to, co lubiłam najbardziej, czyli zwiedzanie okolicy.


Chociaż nigdy nie stroniłam od atrakcji, jakie zapewnia Mediolan i inne okoliczne miasta, to naturalną koleją rzeczy w letnich miesiącach bardziej mnie ciągnęło nad jeziora oraz w góry, gdzie soczysta zieleń dawała złudzenie chłodu. Od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki na Monte San Primo, będące najwyższym (1680 m n.p.m.) wzniesieniem w trójkątnym obszarze pomiędzy odnogami jeziora Lario (powszechnie znanym jako Como, mimo iż tę nazwę nosi jedynie jego zachodnia odnoga). Monte San Primo ma kształt wydłużonego grzbietu, leżącego w osi wschód-zachód. Południowy, trawiasty stok spływa na płaskowyż Piano del Tivano, natomiast północny, stromy i skalisty, jest porośnięty lasem. 


Tu rozciąga się drugi płaskowyż - Piano Rancio a u podnóża góry znajduje się piękna, zalesiona, dolina stanowiąca park krajobrazowy zwany Parco San Primo. (Włoska nazwa "parco" obejmuje zarówno parki miejskie, jak i inne tereny zielone, gdzie obowiązują różne rygory mające na celu ich ochronę). Chociaż od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki w tamte strony, trudno mi było zsynchronizować mój wolny czas z odpowiednią pogodą, gdyż jak już niejednokrotnie pisałam, przejrzyste powietrze zapewniające dobrą widoczność latem, to w Lombardii prawdziwa rzadkość. 


Pogoda miała w tym wypadku znaczenie fundamentalne, gdyż ze szczytu tej góry można podziwiać w całej pełni wspaniałą panoramę północnej części jeziora i alpejskich szczytów. Kiedy pracowałam w Domach Opieki w Saronno i Muggio z okien widziałam znajome sylwetki - Monte Generoso, obie Grigne, Resegone, Monte Bolettone, Monte San Primo i wiele innych. Kochałam ten widok, jednak najczęściej horyzont skrywały opary foschii, więc na ogół mogłam się ich jedynie domyślać... Dość rzadko widoczność poprawiała się na tyle, że było je widać w całej okazałości, jednak sporadyczne była ona po prostu doskonała; światło i cień modelowały zielono-aksamitne stoki a ja  miałam wrażenie, że wystarczy, abym wyciągnęła rękę i będę mogła ich dotknąć... 


W takich chwilach miałam ochotę rzucić wszystko, żeby natychmiast wyruszyć na jeden z górskich szlaków. Byłam naprawdę niepocieszona, jeśli w tym czasie miałam zaplanowane dyżury, gdyż taka fantastyczna pogoda nigdy nie trwa dłużej niż cztery, pięć dni. 
W zasadzie chodzenie po górach zawsze dawało mi ogromną satysfakcję, zdecydowanie jednak była ona większa przy dobrej widoczności. Nie bez znaczenia jest też to, o czym już pisałam, iż  w okresie dużej wilgotności powietrza pot leje się z człowieka strumieniami i zmęczenie bardziej daje się we znaki, do tego trzeba ze sobą zabierać sporo płynów do picia, żeby zapobiec odwodnieniu.


Jednak pewnego razu tak się szczęśliwie złożyło, że po dłuższym okresie, kiedy ciągle padał deszcz, zaczęły wiać silne wiatry i pogoda zrobiła się wprost idealna na taką wyprawę. 
Na dodatek w grafiku miałam właśnie zaplanowany dzień wolny, więc jak to miałam we zwyczaju, poprzedniego wieczora przygotowałam mój wycieczkowy ekwipunek. Nazajutrz, bardzo wczesnym rankiem wsiadłam do pociągu jadącego w kierunku Asso. Stąd lokalnym autobusem udałam się w stronę Bellagio, do niewielkiego skupiska domków, leżących u podnóża góry na terenie Parco San Primo. Na miejscu znalazłam się w dość licznym towarzystwie, bowiem tego dnia przyjechało tam wiele osób, aby odpocząć na świeżym powietrzu, poopalać się i zjeść smakowity obiad w schronisku albo w jednej z malowniczych restauracji.

Część z nich, tak jak ja, zapewne zaplanowała  wędrówkę po okolicznych górach, jednak sądząc po strojach, była to zdecydowanie mniejsza grupa. Po przybyciu na miejsce, niezwłocznie ruszyłam w stronę schroniska "Martina", gdzie zaczyna się ścieżka wiodąca na szczyt. Leży ono na wysokości około 1000 metrów, więc kiedy się tam znalazłam, oczarował mnie widok, jaki roztoczył się przede mną. Zielone stoki wzniesień wokół doliny, szafirowe jezioro i wspaniała panorama Alp na horyzoncie, były widoczne, jak na dłoni. Wprost nie mogłam się doczekać momentu, kiedy stanę na szczycie i zobaczę to wszystko w całej okazałości. Dało mi to dodatkowy impuls, więc raźno zaczęłam się wspinać po nieco błotnistej ścieżce pomiędzy drzewami. I tu mój niezawodny kijek okazał się rzeczywiście niezbędny, gdyż ścieżka ze śliskiej i błotnistej dość szybko zmieniła się w kamienistą. Spore odłamki skał tworzyły swego rodzaju stopnie; niektóre z nich były dość wysokie dla osoby o moim wzroście, niejednokrotnie ich krawędź była nieomal na wysokości moich kolan. Mimo to, szło mi się bardzo dobrze. Ponieważ zbocze jest strome, te kamieniste "schody do nieba" są prawdziwym dobrodziejstwem natury. 


Do pokonania miałam około 600 m przewyższenia, lecz sprzyjało mi rześkie powietrze i cień, który dawał liściasty, niezbyt gęsty las. Ani się obejrzałam, kiedy weszłam na ostatni odcinek ścieżki, gdzie w prześwitach pomiędzy drzewami mogłam już zobaczyć szczyt i błękitne niebo ponad nim. Przeszłam jeszcze kilkadziesiąt metrów i znalazłam się u celu. Widok był oszałamiający! Na wprost widziałam półwysep Bellagio i miejsce, w którym jezioro dzieli się na trzy części. W głębi majaczyły góry w okolicy Chiavenny; poza nimi przestrzeń zamykał niebotyczny łańcuch Alp, gdzie mogłam dostrzec biały rąbek Berniny. Z prawej strony miałam Monte Legnone i majestatyczne Grigne a z lewej Monte Generoso, wspaniałą Monte Rosa i szpiczasty Matterhorn. 

Nieco bliżej, pomiędzy zielonymi kopcami Prealp, widać było szafirowe fragmenty jezior Lugano, Varese i Maggiore.
Od strony południowej, za niecką Pian del Tivano, wznosił się łańcuch Monte Palanzone i Monte Bolettone, Corni di Canzo i Cornizzolo. Jeszcze dalej leżała Dolina Padu, zatopiona w rozedrganej, błękitnej poświacie. Słońce stało wysoko, więc nad całą powierzchnią lombardzkiej równiny unosił się leciutki opar foschii przesyconej światłem. Gdzieś tam był Mediolan i Limbiate a nieco bliżej Erba i pagórki Brianzy... Trudno mi było oderwać oczy od tej wspaniałej panoramy roztaczającej się wokół. Jak zwykle, zrobiłam ogromną ilość zdjęć i z żalem ruszyłam w drogę powrotną. Co ciekawe, chyba tylko ja przyszłam na szczyt od strony Parco San Primo. Po drodze nie spotkałam nikogo, mimo to na górze było dość sporo osób, co wskazywało na to, że przyszły one od strony Piano del Tivano lub Colmy di Sormano, miejsca gdzie kończy się sławny etap wyścigu "Giro d"Italia" popularnie nazywany "Muro di Sormano". Ta droga na szczyt to dość szeroka i wygodna ścieżka, nie sprawiająca większych problemów, lecz ja nie chciałabym być w ich skórze jeśli zechcą  schodzić do schroniska po "schodach" co może się skończyć przykrym bólem kolan. 


Być może, część z nich miała w planie przejście  "ścieżki nr 1" pięknego szlaku łączącego Como i Bellagio, którą na rowerze bez problemu można pokonać w ciągu jednego dnia. Ci, którzy wybierają wariant pieszy, na ogół po zejściu z Monte Palanzone zatrzymują się na noc w schronisku. Mój plan nie był tak ambitny, choćby z racji trzech wygłodniałych zwierzaczków czekających w Lmbiate, aż wrócę i napełnię ich miseczki. Pogratulowałam też sobie pomysłu przejścia od strony północnej, bo teraz idąc wygodną ścieżką, mogłam nie tylko odpocząć, ale również do woli delektować się widokiem otwartej przestrzeni, bez konieczności patrzenia pod nogi. Pogoda była wspaniała, wiał lekki, orzeźwiający wiatr; dzięki niemu dość wysoka temperatura nie dawała mi się we znaki, choć słońce paliło naprawdę mocno. 


Kiedy pokonałam długi odcinek drogi prowadzący wzdłuż grzbietu, doszłam do miejsca, gdzie  należało skręcić i zejść w dół, w stronę Piano Rancio. Tu, na szczycie Monte Ponciv, zobaczyłam  jakiś przekaźnik a tuż obok, dziwne monstrum, którego w pierwszej chwili nie mogłam z niczym skojarzyć.  W tym momencie nieco poniosła mnie fantazja, bo jedyne co mi przyszło do głowy, to maszyny w kształcie wieży, w których przemieszczali się Obcy z "Wojny Światów". Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że może za chwilę usłyszę żałosne "Uaaa", niczym bohater książki błądzący w porannej, londyńskiej mgle...

Jednak nic takiego się nie wydarzyło i po przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyłam monstrum z drugiej strony; okazało się, że to po prostu najniewinniejsza w świecie część mobilnego wyciągu narciarskiego.
Uspokojona poszłam dalej, kiedy w połowie drogi natknęłam się na stado krów. Trochę mnie zbił z tropu ich widok, ponieważ w dzieciństwie pod wpływem przestróg mojej mamy, zakodowało mi się w pamięci, że są to stworzenia niebezpieczne.
Na szczęście pasły się spokojnie i ani im było w głowie szarżować w moją stronę, więc w nagrodę za dobre sprawowanie zrobiłam im kilka zdjęć.
Gdy skontrolowałam czas, okazało się, że niestety - ostatni bezpośredni autobus z Parco San Primo do Asso, odjedzie beze mnie...Gdybym nie marudziła po drodze podczas robienia zdjęć i snucia fantazji rodem z science fiction, za chwilę pojechałabym w stronę domu, tymczasem czekało mnie jeszcze siedem kilometrów marszu do Magreglio, gdzie był następny przystanek i więcej autobusów odjeżdżających w stronę Asso. Miałam jednak szczęście w tym nieszczęściu, na parkingu w dolinie natknęłam się na sympatyczną, francuską rodzinę, która właśnie odjeżdżała w stronę Piano Rancio. Bez problemu zrobili mi miejsce w samochodzie, dzięki czemu do przejścia pozostała mi jedynie połowa trasy.


Nie narzekałam, bo asfaltowa droga w dół prowadziła przez las porastający zbocze; pomiędzy drzewami znowu mogłam popatrzeć na prawą odnogę jeziora zwaną Lecco i wspaniałe, majestatyczne sylwetki obu Grigni. Mimo to, kiedy dotarłam do przystanku z ulgą zdjęłam plecak i usiadłam na ławce. To był wspaniały dzień i piękna wycieczka, lecz pięć godzin marszu zrobiło swoje... 

Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć w  albumie w Zdjęciach Google >

14 komentarzy:

  1. Jestem pod wrażeniem przepięknych krajobrazów jakie nam dzisiaj zaserwowałaś. Trafiłaś na wspaniałą pogodę i świetną widoczność. Zdjęcia rewelacyjne. Obejrzałem na pełnym ekranie i aż mnie zazdrość zżera. Świetny post - ten jeden wystarczy, by już chcieć tam być. Jak przypomnę sobie inne miejsca z okolic Lario to myślę, że i dwutygodniowy urlop nie pozwoliłby zobaczyć wszystkiego. Dziękuje Ci, że chcesz się dzielić na blogu swoimi wspomnieniami. Może to tylko namiastka przeżyć, ale od czego jest wyobraźnia.
    Pozdrawiam serdecznie, miłego wieczoru!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Wiesiu, po cichu mam nadzieję że jeszcze kiedyś zawitasz w te strony a wtedy ja będę czytać i oglądać...no i wspominać. Fakt, że dwa tygodnie to nie jest długo, ale jak się człowiek nie obija, można sporo zobaczyć. Wzajemnie pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Widok oszałamiający- zgadzam się w zupełności i po raz kolejny podziwiam kondycję i wytrwałość.
    No i jeszcze raz potwierdza się, że nie ma tego złego, coby ... itd. A zdjęcia są przecudne, tzn. widoki na zdjęciach są cud urody, można by je sprzedawać, jako kartki z wakacji.Moja koleżanka zawsze robi zdjęcia i nakleja na nie znaczek i wysyła na nich pozdrowienia z wakacji. Ciekawa jestem, czy Ty także tak robiłaś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do pierwszej części komentarza zgadzam się w 100%. Jeśli chodzi o kartki to nie przyszło mi to do głowy ale pomysł jest fajny. Ja nigdy nie wywoływałam moich zdjęć, trzymam je w komputerze i na płytach na wszelki wypadek. Ostatnimi czasy zebrałam się do galopu żeby je wreszcie porządnie pokatalogować i okazało się że mam ich przeszło 30 tysięcy...Nawet gdybym wyrzuciła połowę to i tak sporo zostanie.

      Usuń
    2. Ja wywoływałam zdjęcia do pewnego momentu, teraz kiedy głównie utrwalam widoki, a nie ludzi też trzymam je na dysku (i na dysku zapasowym). Ile mam tych zdjęć nie liczyłam, ale na pewno nie tak dużo jak ty. Teraz wywołuję jedynie zdjęcia dzieci. Pozdrawiam

      Usuń
  4. Cud, miód i orzeszki. Pięknie to przedstawiłaś. W moim notatniku powoli zaczyna brkowac miejsca na informacje, gdzie by tu się wybrać. Mam nadzięję, że zawitam również i w tamte strony :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo zachęcam, ta okolica jest naprawdę przepiękna!

      Usuń
  5. Anonimowy18/1/13 14:16

    Piękne krajobrazy i pogoda Ci sprzyjała. Świetna wycieczka, chociaż wyczerpująca. BBM

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak zawsze piekna wycieczka i pięknie opisane. Pozdrawiam Alina

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetny blog :))
    Ciekawy post ;] Podoba mi się !!!
    Życzę miłego weekendu.

    Zapraszam również do mnie :)
    I na moją stronę https://www.facebook.com/pages/In-another-light/413836138693856
    Za polubienie byłabym ogromnie wdzięczna !

    OdpowiedzUsuń
  8. Co tu dużo pisać... Przepiękne tereny i przepięknie przez Ciebie pokazane... :-)
    Chyba nie można po Twoim poście trochę nie zazdrościć Włochom takich krajobrazów...
    Chociaż ja miałem okazję zwiedzić trochę tylko region Trentino to widzę, że Lombardia jest równie piękna. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie byłam w Trentino, jedynie kilka razy przejeżdżałam i marzę żeby tam spędzić jakiś czas. Ale istotnie Lombardia też ma swoje niemałe uroki dzięki jeziorom które istotnie są przepiękne. Pozdrawiam!

      Usuń
  9. Profesjonalne podejście! Jak kolega napisał, że cudownie opisana relacja. :)

    Naprawdę gratuluję! Super blog, na którym częściej będę gościł.

    Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie serdecznie witam, cieszę się że mój blog się podoba!

      Usuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.