niedziela, 15 września 2013

Lombardia. Brunate i Faro Voltiano.



Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym  miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.



Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka, gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło. 



Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.



Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią,  później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.

Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście, dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie! Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę.



Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze.

Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów. 

Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie uchronił mnie przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę. 
Ale wróćmy do Brunate, spacer jego uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti.



Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.




Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają  niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.

piątek, 13 września 2013

Lombardia. Z góry na dół do Onno, czyli "szatański plan".



Jak już wspomniałam, postanowiłam odbyć wycieczkę "dwa w jednym" i po obejrzeniu źródła Menaresta zejść z płaskowyżu, gdzie leży Magreglio, na brzeg jeziora Lecco, do Onno. Pewnego razu, kiedy płynęłam statkiem po jeziorze, zafascynował mnie widok tej niewielkiej miejscowości, położonej pod kilkusetmetrową, prawie pionową, skalną ścianą. Wybierałam się tam po obejrzeniu kościoła w Visino, ale wtedy miałam za mało czasu (czekał mnie jeszcze nocny dyżur) więc doszłam jedynie na tyle blisko, że mogłam popatrzeć na nią z szosy biegnącej zakosami po przełęczy pomiędzy górami. Miałam wtedy zamiar dotrzeć do Onno pieszo, zaś do Asso wrócić autobusem. Niestety, ten ostatni istniał jedynie w mojej (podobno aktualnej) książeczce z rozkładami jazdy, zaś w praktyce jego kursy zostały zawieszone, o czym dowiedziałam się, kiedy byłam w Valbronie. Cudem udało mi się złapać tzw. "okazję" i dzięki temu zdołałam w porę dotrzeć do Asso, a następnie do domu.


Tym razem miałam zamiar podejść do Onno z przeciwnej strony, co według mojej  mapy powinno być sprawą dość prostą, gdyż w tym celu należało znaleźć ścieżkę odbijającą w dół od drogi łączącej Asso i Bellagio, gdzieś pomiędzy wioskami Magreglio i Civenna. Szosa tym miejscu tworzy podwójny zakręt i po pokonaniu drugiego z nich, powinnam zacząć schodzić w dół. Różnica poziomów pomiędzy płaskowyżem a brzegiem jeziora wynosi około 550 m, lecz z mapy wynikało, że ścieżka na dół biegnie w poprzek zbocza łagodnym  łukiem, więc do przejścia powinnam mieć plus/minus trzy kilometry. Faktycznie, tuż za zakrętem zauważyłam polną drogę, jednak ta dość szybko doprowadziła mnie do bramy pola campingowego. Tablica na bramie głosiła, iż wstęp na teren mają jedynie klienci campingu, więc nie miałam tam czego szukać. Nieopodal mieszkali jacyś ludzie, u których próbowałam się dopytać o ścieżkę do Onno lecz nikt nie potrafił mi udzielić informacji na ten temat. Rozczarowana, wróciłam na szosę i po kilkudziesięciu metrach znalazłam następną, wąską drogę, tym razem asfaltową. Ta również zdecydowanie prowadziła w dół po zalesionym stoku góry, choć z mapy jednoznacznie wynikało, że powinna tu być mulatiera lub bita dróżka, którą mogłabym dojść wprost na brzeg jeziora.


Kiedy po przejściu dość sporego odcinka drogi znalazłam się przed dwoma słupkami niegdyś będącymi częścią nie istniejącej już bramy, ogarnęły mnie poważne wątpliwości co do tego, czy wybrałam właściwy kierunek. Wyglądało na to, że prawdopodobnie znalazłam się na terenie prywatnym, gdyż na jednym ze słupków widniał numer posesji. Mimo to, droga była  ogólnie dostępna, nie było bramy ani szlabanu, więc postanowiłam kontynuować wędrówkę, w nadziei, że jednak uda mi się dotrzeć na brzeg jeziora. Przeszłam jeszcze kilkadziesiąt metrów i po chwili wśród lasu porastającego zbocze zobaczyłam dość spory, malowniczy staw w dobrze utrzymanym parku. Co dziwne, ten teren nie był w żaden sposób wyodrębniony i park w naturalny sposób przechodził w leśne chaszcze. Na trawniku pośród drzew widniały liczne, nowoczesne rzeźby i duży, ładny dom, przy którym kręcili się ludzie, wyglądający na pracowników firmy zajmującej się pielęgnacją ogrodów. Zaskoczył mnie fakt, iż tak zasobne domostwo nie jest ogrodzone, nie było nawet tabliczki mówiącej o zakazie wstępu na teren prywatny, jakie w Lombardii można spotkać na każdym kroku, nawet na polu, czy pastwisku. Miałam wielką ochotę zrobić tam parę zdjęć, gdyż park był naprawdę piękny a rzeźby wyglądały na dzieła sztuki o dużej wartości artystycznej. Uznałam jednak, że to zbyt ryzykowne; o ile w razie czego jakoś bym wytłumaczyła moją obecność w tym miejscu, to robiąc zdjęcia bez wątpienia mogłabym zostać oskarżona o naruszenie czyjejś prywatności, albo co gorsze, o robienie rekonesansu dla bandy włamywaczy, jak to się przydarzyło Dorotce (blog "Sałatka po grecku"). Przezornie oddaliłam się od efektownego domostwa, droga zaprowadziła mnie na niewielką polankę, przy której stał drugi, zupełnie zwyczajny, stary dom, tym razem ogrodzony, przed którym asfalt urywał się definitywnie. Okna domu były otwarte, grało radio, więc najwyraźniej ktoś był w środku. Postanowiłam zadzwonić do drzwi i zapytać, czy da się jakoś dotrzeć na brzeg jeziora. Na dźwięk dzwonka zjawiła się młoda kobieta, która co prawda nie mogła mi pomóc, ale zawołała swego męża posiadającego większą wiedzę na ten temat. Jej mąż okazał się bardzo sympatycznym, równie młodym człowiekiem i słysząc o co chodzi, bez chwili wahania zaproponował, że wskaże mi drogę. Szybko włożył buty trekkingowe na bose nogi i zaprowadził mnie  na skraj polany, gdzie znajdowała się dróżka, częściowo zarośnięta krzakami i prawie niewidoczna. Myślałam, że to koniec wskazówek, jednak okazało się, że nie  jest to takie proste, jak sądziłam. Poszliśmy razem  jeszcze kawałek dróżką przez las, a w tym czasie Carlo (tak miał na imię sympatyczny pan) tłumaczył mi, w jaki sposób mam się orientować w terenie, gdyż jak powiedział, ze ścieżki właściwie nikt nie korzysta, więc oznakowań dawno nie odnawiano. Za punkty orientacyjne miały mi posłużyć: rzeczka, mostek i wielki, stary kasztan. Gdybym zabłądziła i zgubiła drogę, mogłam ewentualnie skorzystać z przesieki pod trakcją elektryczną, która podobnie jak ścieżka prowadzi w dół, na brzeg jeziora, co jednak według niego było rozwiązaniem ostatecznym, ze względu na trudny i niebezpieczny teren. Na wszelki wypadek dał mi swój numer telefonu, z zaleceniem, abym zadzwoniła, jeśli sytuacja będzie tego wymagała. Na zakończenie ostrzegł mnie, że w lasku mogą być żmije więc idąc powinnam robić jak najwięcej hałasu, najlepiej używając do tego celu kijka lub szurając butami. 

Szczerze mówiąc, to wszystko nie wyglądało różowo, ale postanowiłam zaryzykować. W zasadzie podczas mojego pobytu we Włoszech jak ognia unikałam "chaszczingu" (o czym pisał Kris) a miałam do tego przynajmniej dwa powody. Pierwszy, to straszne przeżycia związana z zejściem ze ścieżki w Brunate (o czym być może napiszę niebawem) a drugi to dbałość o własne dobro i szacunek dla nerwów moich gospodarzy, którzy zawsze bardzo się martwili, aby w trakcie moich samotnych wędrówek nie spotkało mnie coś złego. Jednak tym razem pomyślałam sobie, że nie jest to wielka odległość, a ścieżka, mimo iż nie uczęszczana, zapewne da się zauważyć. Wbrew tym oczekiwaniom, okazało się, że droga przez las nie była zbyt przyjemna, po pewnym czasie ścieżka zniknęła zupełnie, co sprawiło, że poczułam się  naprawdę niewyraźnie... Na szczęście, w pewnej odległości ujrzałam na drzewie prawie zatarte, niebieskie kółko, będące oznakowaniem szlaku. Kiedy doszłam do tego miejsca, nieopodal zobaczyłam drewniany mostek, o którym mówił Carlo. Za mostkiem ponownie znalazłam ślad czegoś, co kiedyś mogło być  ścieżką i po kilkunastu minutach z ulgą dotarłam do ogromnego kasztana. Tu dróżka znowu zniknęła, a wokół miałam rzadkie zarośla stanowiące poszycie lasu i żadnej wskazówki... Uruchomiłam mój szósty zmysł i poszłam na chybił - trafił. To była dobra decyzja, bo dość szybko odnalazłam następny odcinek dawnego szlaku, a kiedy przeszłam jeszcze kilkaset metrów znalazłam się nieopodal małej kapliczki, stojącej na skraju mulatiery. Obok niej widniał drogowskaz mówiący o tym, że idąc w dół dotrę do Vasseny, wioski leżącej się nad brzegiem jeziora nieopodal Onno, natomiast górny odcinek prowadzi do Civenny. Gdybym pierwotnie poszła jeszcze dalej szosą z Magreglio do Civenny, nie wykluczone, że natrafiłabym na tę mulatierę. Popełniłam błąd, gdyż skręciłam zbyt wcześnie, jednak tu muszę się rozgrzeszyć, gdyż  mapa okazała się zupełnie niezgodna z rzeczywistością a poza tym ja nie szukałam mulatiery do Vasseny a ścieżki do Onno. Na moje szczęście, dzięki nieocenionym wskazówkom Carla wszystko dobrze się skończyło, a mulatiera po kilkunastu minutach istotnie zaprowadziła mnie na brzeg jeziora. Nie napotkałam też żadnej żmii lub być może faktycznie spłoszyłam je hałasując kijkiem i butami, jak mi radził Carlo.


Co prawda, zawsze starałam się zabezpieczać przed ich ukąszeniem i udając się w góry nawet w największe upały zakładam długie spodnie, grube, długie skarpety trekkingowe i takież buty z wysoką cholewką. Wielokrotnie ostrzegano mnie o tym bardzo realnym zagrożeniu, jakim są żmije, których  nie brakuje w Lombardii. Na początku mojej "kariery łazika" byłam w górach na grupowej wycieczce z przewodnikiem alpejskim, który zupełnie niespodziewanie nakazał nam być cicho, a następnie wskazał na żmiję ukrytą w trawie pod drzewem, na skraju ścieżki. Wielokrotnie widziałam też żmije przejechane przez samochody na asfaltowych, górskich drogach. Dlatego zawsze byłam bardzo ostrożna, unikałam schodzenia ze szlaku i chodzenia po trawie, aby nie "kusić złego licha". Kiedy znalazłam się w wiosce, bez zwłoki zadzwoniłam do miłego pana Carla, aby go powiadomić, iż szczęśliwie dotarłam do celu. Miałam wrażenie, że bardzo się ucieszył, nie omieszkał też wypytać mnie o stan dróżki, a także o to, czy wskazówki, których mi udzielił, były użyteczne. Podziękowałam mu z całego serca za okazaną pomoc, bez której w tej sytuacji z całą pewnością nie dałabym sobie rady. Szczerze mówiąc, miałam też ochotę przeklinać siarczyście, kiedy jeszcze raz wyciągnęłam moją mapę, gdzie jak przysłowiowy byk widniała droga z Magreglio do Vasseny, która w rzeczywistości urywała się nieopodal domu Carla, a także szlak pieszy do Onno, o którym nikt z pytanych ludzi nie słyszał. Nie było na niej również żadnego śladu po mulatierze, na którą natrafiłam przypadkiem. Na szczęście wchodząc do wioski znalazłam się wprost na przystanku i patrząc na rozkład jazdy z radością stwierdziłam, że za kilka minut będzie autobus do Onno. Ponieważ miałam mój całodobowy bilet na wszystkie środki lokalnej komunikacji, mogłam sobie zaoszczędzić dodatkowych dwóch kilometrów marszu po rozpalonym asfalcie. 



Tym razem rozkład jazdy nie kłamał, i niebawem faktycznie dotarłam do Onno. Tu okazało się, że miejscowość, tak atrakcyjnie wyglądająca, gdy patrzyłam na nią ze statku, widziana z bliska, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Malutka przystań, kilka domów pod skalną ścianą i wąska plaża, to wszystko można było ogarnąć jednym rzutem oka. Na domiar złego, jezioro w tym miejscu wyraźnie cuchnęło rybą, z której życie uciekło dość dawno temu...Ku mojemu żalowi nie było nawet przyzwoitej lodziarni! Niestety, do tego wszystkiego słońce stało wysoko i w związku z tym, miałam problem ze zrobieniem zdjęć skalnego urwiska, które faktycznie wyglądało imponująco. Na osłodę był tu przepiękny widok na jezioro Lecco oraz niezawodne w tym względzie Grigne. Mimo to, zła i zmęczona tym tak mało ciekawym rozwojem wypadków, postanowiłam jak najszybciej wracać do domu. Ponieważ jednak życie nie zawsze jest tak proste, jak byśmy sobie tego życzyli, musiałam jeszcze zatoczyć spore koło, jadąc w przeciwną stronę autobusem do Bellagio aby stamtąd udać się do Asso, skąd odjeżdżał mój pociąg. No ale cóż, cała ta wyprawa to był przecież "szatański plan"! Poza tym życie jeszcze raz potwierdziło to, co  wiedziałam od dawna. Jeśli mam komuś lub czemuś, ufać to (przynajmniej w Lombardii) nie są to  z całą pewnością:

a) zegary uliczne
b) rozkłady jazdy na przystankach autobusowych
c) mapy


Nie policzę, ile razy w ciągu tych lat, jakie tam spędziłam, sama się wyprowadziłam w pole za pomocą tych trzech czynników... Negatywna opinia na ten temat nie jest tylko moim wymysłem, sami Włosi mówią o swoim kraju przekąsem  "paese delle meraviglie" czyli kraj cudów lub dziwów, niczym zaskakująca kraina czarów, do której trafiła Alicja z popularnej książki dla dzieci (i nie tylko) gdzie wiele rzeczy nie jest takie, jak się nam wydaje...
Złość, która się we mnie gotowała, nie pozwoliła mi przejść do porządku nad nieścisłościami, jakie zawierała moja mapa, więc po powrocie do domu próbowałam ją zweryfikować z inną, która co prawda bardziej przystawała do realiów, jednak i tam znalazły się różne błędy... 
Zresztą, jak już wspominałam, nie było to pierwsze zdarzenie tego rodzaju, co mimo wszystko nie zniechęciło mnie do wędrówek, gdyż te logistyczne kłopoty z nawiązką wynagradzało mi  piękno natury i fakt, że na mojej drodze spotkałam naprawdę bardzo, bardzo liczną rzeszę wspaniałych, sympatycznych i życzliwych ludzi !


Zdjęcie powyżej to sfotografowana tablica poglądowa okolicy, jaką znalazłam w Magreglio. Dzięki niej można sobie wyobrazić trasę, którą miałam zamiar pójść i jaką zrobiłam w istocie. Ścieżka widniejąca na mapie (o której nikt nie był w stanie mi powiedzieć czegokolwiek) powinna prowadzić z Magreglio do Onno, ukośnie trawersując zbocze. Natomiast droga, z jakiej postanowiłam skorzystać w zamian, wychodziła z miejsca oznaczonego jako Alpetto i według mapy kończyła się po lewej stronie Vasseny. Ta jednak w rzeczywistości urywała się mniej więcej w jednej czwartej zbocza, a jej dalszą część drogi pokonałam dróżką wiodąca w przeciwną stronę, aż doszłam do mulatiery, zaczynającej się w Civennie a kończącej w Vassenie, ale po stronie prawej, czyli przeciwnej do tej, w jaką zmierzałam. Dzięki temu moja trasa do przebycia wydłużyła się o odległość dzieląca mnie od Vasseny do Onno, i którą na koniec przebyłam autobusem...Jak mówi stare przysłowie "kto drogę skraca, do domu nie wraca" a ja, wiedząc to wszystko, mogłabym bezpiecznie przejść odcinek z Alpetto do Civenny i tam, jak Bóg przykazał, spokojnie rozpocząć schodzenie mulatierą, dzięki czemu oszczędziłabym sobie błąkania się po lesie i strachu przed żmijami. 

Nieco później dowiedziałam się, że ścieżka, którą zamierzałam pójść jednak istnieje i podobno zaczyna się gdzieś nieopodal domu Carla a ściślej mówiąc odbija w prawo od tej, którą mi wskazał. I tu rodzi się pytanie, jak to możliwe, że nie można znaleźć żadnych oznaczeń dla szlaku w miejscu, gdzie on się zaczyna? Nie wspomnę o tym, że zdziwiła mnie niewiedza ludzi, którzy tam mieszkają, bo na ogół miejscowi znają doskonale swój teren o czym sama przekonałam się niejednokrotnie podczas innych wypraw. Jednak najbardziej zaskoczyło mnie to, że Carlo, który co do centymetra potrafił opisać drogę do Vasseny nic nie wiedział o interesującej mnie ścieżce do Onno. 

Jedynym wytłumaczeniem tej zadziwiającej sytuacji z mapą jest to, czego się dowiedziałam zupełnym przypadkiem, że niektóre z nich są tworzone z celowym błędem i mają służyć do zdezorientowania wroga, który chciałby z nich skorzystać podczas napaści. No cóż, myślę że moja przygoda potwierdziła stuprocentową skuteczność tej metody, wyobrażam sobie oddział wojaków błąkających się po zboczu w pełnym oporządzeniu; ja na szczęście miałam tylko lekki plecak... 

Więcej zdjęć z Onno i okolicy jest w albumie>

wtorek, 10 września 2013

Lombardia. Fonte Menaresta, czyli u źródeł Lambro.



Znajomość z rzeką Lambro zawarłam podczas krótkiego pobytu w Caslino d’Erba, malutkiej miejscowości, leżącej u podnóża Prealp w kotlinie pomiędzy górami Capanna Mara, Monte Barzaghino i Monte Scioscia. Obok wioski przebiega droga wiodąca z Bellagio do Asso, Erby i dalej, do Como. Od Canzo do Caslino drodze towarzyszy wąski, rwący i szumiący strumień. To właśnie Lambro, która jak mi powiedziano, po kilkudniowych deszczach potrafi narobić niezłych szkód, co mnie bardzo zdziwiło, gdyż rzeka z niewielką ilością wody w kamienistym korycie naprawdę nie wyglądała groźnie. 


Wtedy nie miałam pojęcia o kataklizmach, jakie we Włoszech powodują kilkudniowe opady; dopiero z biegiem czasu dowiedziałam się o brzemiennych w skutki powodziach i lawinach błota porywających ze sobą domy i ludzki dobytek. Podczas długich lat, kiedy mieszkałam w tej okolicy, jeszcze  niejednokrotnie stawałam na brzegu Lambro lub na przerzuconym ponad nią moście. Pewnego razu, kiedy dzieliłam się z jednym z kolegów wrażeniami z wycieczki na San Primo, usłyszałam, że byłam bardzo blisko jej źródła i o tym, że prowadzi tam oznakowany szlak łączący Magreglio i Piano Rancio.



Puściłam w ruch moje mapy i przewodniki a także poszperałam w internecie. Z informacji jakie zebrałam wynikało, iż może to być miła i relaksująca wyprawa. Ponieważ wyglądało na to, że realizacja tego planu nie zajmie mi dużo czasu postanowiłam, po obejrzeniu źródeł rzeki i powrocie do Magreglio, zejść w dół na brzeg jeziora i w ten sposób dotrzeć wreszcie do miejscowości Onno, co mi się nie udało podczas mojej wyprawy do Visino i Valbrony o której pisałam tutajPlan wyglądał na dobry, więc pozostało mi jedynie wprowadzić go w czyn. Kiedy dotarłam do Piano Rancio okazało się, że szlak do źródła to wygodna i szeroka droga, wiodąca przez świerkowy las. Do celu dotarłam bardzo szybko i ani się nie obejrzałam, kiedy stanęłam na małym, drewnianym mostku, pod  którym ciurkała wąska strużka; po jego drugiej stronie znajdowała się skała a spod niej sączyła się ta odrobina wody.


Na skale umieszczono tabliczkę z napisem mówiącym o tym, iż jest to źródło Menaresta, gdzie bierze swój początek rzeka Lambro, która po przebyciu stu trzydziestu kilometrów łączy swe wody z wodami Padu. Nie miałam najmniejszego zamiaru towarzyszyć jej aż tak daleko, jednak chcąc dotrzeć do Magreglio musiałam pójść z jej biegiem przez jakieś marne dwa, trzy kilometry.  Tuż obok mostka była mapa a z niej wynikało, iż nieopodal jest wiele ciekawych pomników przyrody, wartych aby na nie rzucić okiem. 



Najbliższy nosił nazwę „Buco della Pecora” czyli "Owcza jama". Jest to jaskinia krasowa złożona z wielu komór, gdzie na ścianach można zauważyć formacje przypominające pofalowane owcze runo, stad jej nazwa. 
Po krótkiej przechadzce w niedługim czasie dotarłam do miejsca, gdzie pod skałą znajdowała się wąska rozpadlina. Tam znajdowało się wejście, do którego nawet nie miałam zamiaru zaglądać, gdyż jaskinie i rozpadliny budzą we mnie nabożny lęk, na równi z krowami i wężami. Zorientowałam się, że właśnie tam wchodzi się do wnętrza góry, ponieważ chwilę wcześniej w lasku spotkałam trzech chłopców z którymi zamieniłam kilka zdań. Chłopcy wyprzedzili mnie nieco, więc widziałam jak weszli do rozpadliny. Kiedy zbliżyłam się do skały, słyszałam jeszcze ich stłumione głosy, które jednak szybko umilkły, więc doszłam do wniosku, że młodzieńcy prawdopodobnie wczołgali się do wnętrza jaskini. 



Ja natomiast puściłam się w dalszą drogę ścieżką wiodącą wzdłuż rzeki, przy okazji oglądając ogromne głazy narzutowe, które tu pozostawił lodowiec pełznący tędy wiele tysięcy lat temu. Cały rejon Triangolo Lariano w którym się znajdowałam, jest miejscem bardzo ciekawym pod względem geologicznym, więc podczas moich wędrówek mogłam zobaczyć mnóstwo imponujących znalezisk tego rodzaju, ale muszę przyznać, że tym razem było ich wyjątkowo dużo i były naprawdę imponujące. 

Wędrowałam od głazu do głazu wzdłuż Lambro, która w międzyczasie zamieniła się w wąski strumyk, raźno pomykający po gładkich kamieniach, szemrzący i wesolutki, niczym chłopaczek, co wybiegł na ulicę nucąc swoją ulubioną piosenkę. 
Ale tak jak z wesołych, zadziornych chłopaczków czasem wyrastają brutalne osiłki co po latach wybijają innym zęby lub łamią kości, tak i na pozór niewinna Lambro po przebyciu kilkudziesięciu kilometrów w okolicy Mediolanu zamienia się w rzekę, która w okresie przyboru wody potrafi narobić dużych szkód.



Rzeki w Lombardii, także Lambro i przepływająca nieopodal Limbiate rzeka Seveso, w obrębie zabudowań mają uregulowane brzegi i płyną w głębokich na kilka metrów, obmurowanych korytach. Kiedyś zdarzyło mi się zobaczyć Seveso po kilkudniowych, niezbyt  ulewnych deszczach. Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy ujrzałam rwącą wodę, wypełniającą to kamienne koryto prawie po brzegi i poziomem sięgającą mostu. Taka sytuacja powtarza się co roku na wiosnę oraz na jesieni, w najlepszym wypadku Straż Pożarna ma wtedy pełne ręce roboty przy wypompowywaniu wody z piwnic oraz innych, niżej położonych pomieszczeń. Zresztą co tu dużo mówić w Polsce także zdarzają się zalania, podtopienia i dewastujące powodzie, więc każdy albo to przeżył albo zna z telewizyjnych wiadomości. Pamiętam jak kilka lat temu pewna Polka poznana we Włoszech, opowiadała mi o powodzi w 1997 roku, którą przeżyła w swoim rodzinnym mieście na Opolszczyźnie. Nigdy tego nie zapomnę, gdyż początkowo mówiła o tym zupełnie spokojnie, jednak w pewnej chwili zaczęła się trząść i wybuchnęła płaczem, tak straszne i nadal żywe były jej wspomnienia, chociaż od tego traumatycznego przeżycia minęło wiele lat...  



Ja natomiast po przebyciu kilku kilometrów drogą  przez las, doszłam w pobliże Magreglio. Tu Lambro choć wciąż niezbyt okazała, zasłużyła sobie na  niewielki lecz tym razem nie drewniany a kamienny mostek. Pożegnałam rzeczkę i początkowo malowniczą mulatierą a następnie stromymi uliczkami, dotarłam do placu w centrum wioski. Teraz należało poszukać ścieżki wiodącej nad brzeg jeziora, która pozwoliłaby mi na dotarcie do Onno. Jak się okazało, był to iście szatański plan, ale o tym a także jakie były jego konsekwencje, napiszę w następnym poście.

niedziela, 8 września 2013

Valle d'Aosta, Gressoney - Saint Jean. Castel Savoya, czyli Stokrotka w górach.



Tym razem przeniesiemy się dość daleko od Monzy, ale ponieważ ta historia bezpośrednio nawiązuje do bohaterów jednego z poprzednich postów (link) postanowiłam dokonać tego nieoczekiwanego zwrotu i napisać o mojej wycieczce do pewnej alpejskiej doliny. Ta dolina to Valle di Gressoney, ciągnąca się pomiędzy wysokimi górami (niejednokrotnie liczącymi ponad 3000 metrów) aż do podnóża masywu Monte Rosa, wspaniałego czterotysięcznika, którego piękny szczyt w pogodny dzień jest doskonale widoczny również w północnej części Lombardii. To urzekająca okolica, która jak dotąd jedynie w niewielkim stopniu nosi niszczycielskie znamiona ludzkiej działalności.
Co prawda jest tu niezbyt szeroka, asfaltowa droga, łącząca wioski zbudowane nad brzegami Lys, malowniczej rzeki, która swój początek bierze ze źródła na stoku Monte Rosa, lecz niewielkie i pełne wdzięku miejscowości nadal mają ten sam charakter co wiele lat temu.

Nietrudno poddać się urokowi tej okolicy, a nawet zakochać się w niej bez pamięci, jak to się przydarzyło królowej Marghericie di Savoia... Margherita była córką Ferdynanda księcia Genui, brata panującego króla Wiktora Emanuela II, a po matce pięknej Elżbiecie Saksońskiej płynęła w niej krew niemiecka. Wcześnie straciła ojca, po jego śmierci wraz z matką i bratem żyła nadal na królewskim dworze w Turynie, otoczona splendorem przynależnym jej wysokiemu urodzeniu. Panujący król, a jej stryj, mimo bardzo bliskiego pokrewieństwa przeznaczył młodą księżniczkę na żonę dla swego syna, przyszłego króla Umberto I. Co ciekawe, ponieważ  król był wdowcem a później ożenił się ponownie z kobietą niskiego stanu, Margherita, jako najbliższa krewna płci żeńskiej pojawiała się u jego boku podczas oficjalnych uroczystości pełniąc funkcję "królowej bez korony". O rękę księżniczki starał się też inny dobrze urodzony pretendent, lecz Margherita, która darzyła Włochy ogromną miłością i nie chciała ich opuszczać zdecydowała, że przyjmie oświadczyny kuzyna. Było to typowe małżeństwo z rozsądku, jednak młoda para znała się od dzieciństwa i darzyła naturalnym w rodzinie przywiązaniem. Mogło to dobrze rokować na przyszłość, gdyby nie niepohamowane zainteresowanie Umberta dla płci pięknej. Nie wykluczone, że dla żony miał raczej braterskie, niż małżeńskie uczucia, choć zapewne nieobce były mu moralne skrupuły z powodu zdrad, jakich się dopuszczał. Miał szczególny obyczaj obdarowywania jej sznurem pereł po każdym „skoku w bok” więc jego bujny temperament sprawił, że dość szybko zaczęto o Marghericie mówić, iż posiada największą kolekcję pereł w Europie. 

Niewierność małżonka poważnie zachwiała związkiem, z którego w międzyczasie urodził się syn, przyszły król Wiktor Emanuel III. Umberto od bardzo wczesnej młodości miał liczne przygody z kobietami, do tego jeszcze przed ślubem nawiązał romans z piękną księżną Eugenią Bolognini, która podobno była miłością jego życia. Mówi się, że pewnego razu Margherita na własne oczy zobaczyła męża w łóżku kochanki, która nota bene, była od niej starsza o całe czternaście lat. Podobno doszło wtedy do dramatycznej sceny zazdrości i groźby definitywnego rozstania. Ostatecznym krokom zapobiegł król Wiktor Emanuel II przypominając synowej, że nie jest jedynie osobą prywatną i powinna być wierna swojej roli przyszłej władczyni. Prawdopodobnie Margherita była  zbyt dumna, aby stawać do walki z rywalką, która była jej damą dworu i zabiegać o względy niewiernego małżonka. Spełniła swój obowiązek dając krajowi przyszłego następcę tronu i zgodnie z wolą teścia nadal pełniła wszystkie funkcje przepisane protokołem, jednak coraz więcej czasu spędzała z dala od męża. Szczególnie przypadło jej do serca Gressoney, gdzie niegdyś jej ojciec udawał się na polowania. Pokochała je nie tylko z powodu pięknej okolicy, lecz przede wszystkim ze względu na to, że mieszkańcy doliny mieli niemieckie korzenie i nadal mówili językiem jej matki.

Początkowo bywała gościem barona Luigiego Beck Pecozz, również z pochodzenia Niemca. Rodzina Beck Pecozz posiadała tu swoje włości, w tym również willę "Margherita" nazwaną tak przez barona na cześć władczyni a także obszerny domek myśliwski. Po raz pierwszy królowa gościła w willi 1883 roku, później bywała tam wielokrotnie, aż do roku 1904. Serce ją ciągnęło w te strony, gdyż dobrze się czuła wśród mieszkańców doliny, którzy darzyli swą władczynię ogromną miłością. Krążyły różne domysły na temat jej zażyłej przyjaźni z baronem, podejrzewano nawet, iż łączy ich romans, ale nikt nie mógł powiedzieć na ten temat nic pewnego, ponieważ królowa była osobą bardzo dyskretną i nigdy nie dała bezpośrednich powodów do obmowy. Baron  Luigi był gentlemanem w każdym calu, zawsze zachowywał doskonałe formy, adorując królową niczym wierny rycerz, który rości sobie prawo jedynie do służenia swej pani, bez oczekiwania na nagrodę. Ich przyjaźń zakończyła nagła śmierć barona, który umarł na zawał serca podczas wycieczki na lodowiec del Grenz, pomiędzy Gressoney i Zermatt. Jego śmierć była dla królowej ogromnym wstrząsem i spowodowała, że od tej pory zaprzestała wycieczek w głąb gór, zadowalając się spacerami w dolinie. Nadal miała do swojej dyspozycji apartament w willi Margherita  i w domku myśliwskim barona gdzie bywała również po jego śmierci.

W tej sytuacji Umberto zachował się z klasą: postanowił, że skoro królowa chce tam spędzać czas, powinna posiadać siedzibę odpowiednią do swej pozycji. Z jego rozkazu rozpoczęto budowę niewielkiego, lecz bardzo wdzięcznego zameczku w miejscu zwanym Belvedere. Kamień węgielny położono w 1899 roku a budowę nowej siedziby zakończono już po śmierci króla, w roku 1904. Zameczek w neogotyckim stylu wzniesiono w świerkowym lesie na stoku góry, nieco na uboczu Gressoney- Saint Jean. Z jego okien królowa mogła podziwiać szczyt ukochanej Monte Rosa, gdzie niegdyś wyprawiała się wielokrotnie, również w zimie, w towarzystwie swojego niewielkiego dworu z nieodłącznym baronem Luigim u boku... Pamiątką tych wycieczek jest schronisko wzniesione nieopodal szczytu, które na cześć władczyni nazwano Capanna Margherita. Kiedy wędrując śladami królowej przyjechałam do Gressoney, jej zameczek był otoczony rusztowaniem, ponieważ właśnie remontowano elewację. Wokoło znajduje się piękny, leśny park z ogromnymi świerkami i prześlicznym ogrodem botanicznym, mającym charakter ogrodu skalnego. Rosną tu różne rośliny alpejskie, które wspaniale się prezentują w swoim naturalnym środowisku.

Natomiast kiedy patrzymy na zamek trudno się oprzeć wrażeniu, że wygląda on niczym ilustracja w książce z bajkami. Niewielka, trzykondygnacyjna budowla posiada pięć wież, z których każda jest inna. Wnętrze można zwiedzać w małych grupach, w towarzystwie przewodnika. Ten, który mnie oprowadzał był bardzo kompetentnym, młodym człowiekiem, wspaniale przygotowanym do pracy, więc dzięki niemu poznałam nie tylko historię tego miejsca, ale także dowiedziałam się wielu ciekawostek na temat królowej Margherity i rodu di Savoia. Ponieważ oprócz mnie nie było innych zwiedzających, mogłam swobodnie zadawać pytania i na wszystkie otrzymałam wyczerpujące odpowiedzi. Zameczek jest zbudowany według bardzo przemyślanego planu i mimo swoich niewielkich rozmiarów zapewniał królowej nie tylko poczucie prywatności, ale i wszelki komfort. Jego pierwsza kondygnacja to salon, jadalnia i obszerna weranda, nad nimi usytuowane były pokoje królowej i jej dam, a na najwyższej apartament dla dworzan płci męskiej. Królowa zapewne żyła tu bardzo wygodnie i mogła się cieszyć do woli intymną atmosferą tego domostwa, gdzie przebywała z niewielką grupą zaufanych osób. Wnętrze jest bardzo bogato zdobione, są tu witrażowe okna, ogromne kominki i wspaniałe boazerie. 

Drewniane sufity oraz część ścian pokrywają malowidła w stylu naśladującym XV wiek, powtarzają się na nich symbole bliskie sercu  królowej: herb domu Savoia, litera M, węzły marynarskie (aluzja do tytułu jej ojca, który był diukiem Genui) i stylizowana stokrotka. Z uwagi na niewielkie rozmiary tego budynku zastosowano ciekawe rozwiązanie, pozwalające uniknąć zapachów gotujących się potraw. Mianowicie kuchnię umieszczono nieopodal, w oddzielnym budyneczku, połączonym z głównym korpusem za pomocą podziemnego korytarza. Dzięki temu można było transportować gotowe dania do zamku, a następnie przesyłać bezpośrednio do jadalni za pomocą małej windy. Całość budowli wykonano z ciosanego górskiego kamienia i drewna, jest ona rzeczywiście bardzo wdzięczna mimo nieco przyciężkiego stylu, jaki dominował w owej epoce. Niestety z apartamentów zniknęły wszystkie meble, więc trudno sobie wyobrazić, jak wyglądały wnętrza za życia królowej. Jedyną pamiątką tamtych czasów jest piękny portret Margherity w skromnym, lecz bardzo twarzowym stroju, jaki nosiły kobiety z doliny. Składał się on z białej koszuli, czerwonej spódnicy z czarnym fartuchem, czarnego aksamitnego gorsetu oraz nakrycia głowy w postaci białego, płóciennego czepka.

Królowa prezentuje się w nim bardzo ładnie, więc nic dziwnego, że za życia nosiła go z ogromnym upodobaniem, co oczywiście powodowało  jeszcze większe uwielbienie poddanych. Margheritę trudno dziś nazwać piękną (choć współcześni mieli o jej urodzie wysokie mniemanie) ale można śmiało powiedzieć, że była przystojną blondynką słusznego wzrostu, mimo zbyt krótkich nóg. Maskowała ten niedostatek nosząc bardzo wysokie koturny, które nadawały jej sylwetce lepsze proporcje. Krótkie nogi odziedziczył po niej syn, ale u niego była to już widoczna deformacja, powodująca, że jego wzrost był dużo poniżej średniej. Jednak dzięki temu można z całą pewnością zaprzeczyć plotce, jaka krążyła na temat narodzin następcy tronu. Mianowicie chodziły słuchy, że przyszła królowa w istocie wydała na świat córkę, więc aby krajowi zapewnić sukcesję podmieniono ją w kołysce z chłopaczkiem niewiadomego pochodzenia. Szczerze mówiąc, sądzę że ta historia "nie trzyma się kupy” bo nawet gdyby istotnie pierwszym dzieckiem była córka, to przecież Margherita była bardzo młodą, zdrową kobietą i mogła urodzić więcej dzieci, jeśli nie z miłości to z poczucia obowiązku.

Jednak niewątpliwe podobieństwo rodzinne i krótkie nogi odziedziczone po matce, mogły świadczyć o pochodzeniu księcia nie gorzej od certyfikatu DNA. Zresztą historia z zamienionym dzieckiem nie jest w tym wypadku jedyną, gdyż podobne pomówienia spotkały samego Wiktora Emanuela II.
Ten z kolei, brzydki, niski i krępy, był zupełnie niepodobny do swego ojca, mężczyzny pięknego, wysokiego i szczupłego. Budziło to powszechne zdziwienie, do tego stopnia, że zaczęła krążyć plotka, jakoby był on synem pewnego rzeźnika. Podobno swego czasu w pałacu wybuchł pożar, z którego służący opiekujący się małym księciem uratował go cudem, narażając przy tym własne życie. W tym samym czasie pewien rzeźnik ogłosił światu tajemnicze zaginięcie swojego syna. W konsekwencji pojawiła się plotka, iż mały książę w istocie zginął w pożarze, zaś następca tronu naprawdę jest tym zaginionym dzieckiem. Patrząc na dość pospolitą fizys tego władcy i znając jego wprost organiczną niechęć do nauki, można by odnieść wrażenie, że coś w tym jest, gdyby nie fakt, iż jego prawnuk, Umberto II, był właśnie wysokim i przystojnym blondynem, uderzająco podobnym do pra-pra dziadka, co mogłoby świadczyć o tym, że odezwały się w nim geny przodków.

Niezależnie od tych dynastycznych problemów i plotek krążących wokół rodziny de Savoia, królowa Margherita z całą pewnością była kobietą nieprzeciętną. Bardzo lubiana i szanowana przez poddanych, zapisała się na trwałe w pamięci Włochów z wielu powodów, w tym również dzięki narodowemu daniu, jakim jest pizza Margherita, nazwana tak właśnie na jej cześć. 

Kiedy przyjechałam do Gressoney, okazało się, że  w przeciwieństwie do Lombardii (gdzie był ładny słoneczny dzień) pogoda w dolinie jest "w kratkę"... Padał przelotny deszcz a chmury przesłaniały szczyty gór. Byłam bardzo zawiedziona, tym bardziej, że prognoza meteo dla tego regionu również była pomyślna. Tymczasem nie tylko zmarzłam mimo ciepłej bluzy, również część zdjęć, jakie wtedy zrobiłam z powodu mżawki nie wyszła najlepiej. Niestety, wewnątrz zamku jest absolutny zakaz fotografowania...a szkoda!

Więcej zdjęć jest w albumie>


wtorek, 3 września 2013

Lombardia, Monza. Historia zakazanej miłości.


Ta tragiczna historia wydarzyła się naprawdę... Wszystko zaczęło się w drugiej połowie XVI wieku w Mediolanie. Ktoś kto był na tyłach galerii Wiktora Emanuela na placu Della Scala, zapewne zwrócił uwagę na imponujący pałac w manierystycznym stylu, stojący na wprost sławnego teatru. Ten gmach to Palazzo Marino, gdzie mieści się Zarząd Miasta. Jego nazwa pochodzi od nazwiska Tomaso Marino, pierwszego właściciela, który oprócz szlacheckiego pochodzenia, miał dodatkowy atut w postaci tęgiej głowy do interesów a dzięki tej zalecie zaliczał się do najbogatszych mediolańskich bankierów. Miał on kilkoro dzieci, w tym córkę Virginię. Virginia wcześnie została wdową (miała pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa) i wyszła ponownie za mąż za hiszpańskiego kondotiera, Martino de Leyva. Martino również pochodził z arystokratycznego rodu; jego ojciec książę Ascoli, został mianowany gubernatorem Mediolanu, kiedy po śmierci Francesco Sforzy miasto znalazło się we władaniu hiszpańskich Habsburgów. Ze związku Virginii i Martina w 1576 roku urodziła się ich jedyna córka, Marianna. Gdy dziecko miało niespełna rok, Virginia zmarła podczas epidemii dżumy, więc dziewczynka rosła pod opieką ciotek i niańki. Miała sześć lat, gdy jej ojciec wyjechał do Hiszpanii, gdzie ponownie się ożenił. Marianna pozostała w Mediolanie, a ponieważ posiadała znaczny majątek odziedziczony po matce, początkowo zamierzano wydać ją dobrze za mąż. Jednak ten plan uległ zmianie i kiedy miała niewiele ponad trzynaście lat, umieszczono ją w nowicjacie w klasztorze Św. Małgorzaty w niedalekiej Monzie, będącej feudum rodu de Leyva  (Martino i jego czterej bracia nosili tytuł hrabiów Monzy i na zmianę sprawowali tam władzę w dwuletnich okresach). Trudno dziś dociekać przyczyn tej decyzji (mówiło się o tym, że ojciec chciał zagarnąć część jej majątku) oraz jaki stosunek miała do tego projektu sama Marianna... Po zakończeniu dwuletniego nowicjatu w wieku niespełna szesnastu lat złożyła śluby zakonne, przyjmując imię Maria Virginia na pamiątkę zmarłej matki. W miejskich kronikach z tamtych czasów jest często wymieniana jako Signora di Monza, ponieważ ojciec który przebywał w swoich hiszpańskich dobrach, powierzył jej funkcję swego namiestnika. W związku z tym, to właśnie ona, na zmianę ze stryjami dzierżyła władzę świecką w mieście, sprawując sądy i stanowiąc prawa.

Oprócz tego, jako osoba dobrze urodzona, wykształcona i o doskonałych
manierach, zajmowała się młodymi szlachciankami, które w owych czasach zwyczajowo oddawano na wychowanie do klasztoru. Virginia, niewiele starsza od swoich podopiecznych, miała  dwadzieścia lat, kiedy jedna z jej wychowanic Izabela Hortensja, zaczęła potajemnie romansować z młodym wielmożą, mającym domostwo sąsiadujące z klasztorem. Młodzianem tym był Gian Paolo Osio, człowiek zuchwały i amoralny, oskarżany nie tylko o różne młodzieńcze wybryki, lecz również o próbę zabójstwa. Po interwencji Virginii dziewczynę odesłano do domu a rodzina dla zatarcia skandalu szybko wydała ją za mąż. Pomimo początkowej antypatii i wręcz wrogości, pomiędzy Osiem i Virginią dość szybko nawiązało się porozumienie a następnie romans. W owej epoce, zakonnice będące córkami bogatych rodzin cieszyły się znaczną swobodą, do tego Virginia,l jako Pani Monzy była w sytuacji wyjątkowej. Miała też kilka wspólniczek wśród zaufanych zakonnic, więc jej związek z kochankiem nie tylko rozkwitał bez większych przeszkód, ale z biegiem czasu zaowocował dwójką potomstwa. Pierwszym dzieckiem był martwo urodzony syn, nieco później przyszło na świat drugie dziecko, córka, którą Virginia dość długo ukrywała w swoim obszernym apartamencie, jaki zajmowała w klasztorze z racji swej funkcji i urodzenia. Kiedy dziewczynka podrosła, Osio zabrał ją od matki i oddał na wychowanie swoim krewnym. Gian Paolo i Virginia chyba mieli niełatwe charaktery, oprócz tego sytuacja zmuszała ich do ciągłego ukrywania się, więc ich romans, który mimo to trwał około dziesięciu lat, wciąż oscylował pomiędzy miłością i nienawiścią, pośród kłótni i zdrad ze strony Osia.

Podobno utrzymywał on intymne stosunki również z innymi zakonnicami w tym Benedettą i Oktawią, które były wspólniczkami Virginii i wiedziały wszystko o jej romansie. Niestety, Signora oprócz popleczników miała też wrogów, gdyż w klasztorze toczyła się ciągła walka o wpływy i władzę. W pewnym momencie, skutkiem podejrzeń oraz krążących pomówień, atmosfera stała się niebezpieczna i kochankowie zaczęli obawiać się zdrady ze strony wtajemniczonych osób. W tej sytuacji, pozbawiony skrupułów Osio zabił służącą Virginii Katarzynę oraz pewnego aptekarza, który wiedział zbyt dużo o jego sprawkach. W jakiś czas później wywabił z klasztoru Oktawię i Benedettę a następnie również próbował je zamordować. Oktawię udało mu się utopić w niedalekiej rzece Lambro o czym piszę tutaj lecz cudem ocalona Benedetta wyznała wszystkie tajemnice Signory, więc całą sprawę oddano pod sąd biskupi. Władzę kościelną w mediolańskiej archidiecezji sprawował w owym czasie Fryderyk Borromeo, który w związku z krążącymi plotkami od pewnego czasu dawał baczenie na to, co dzieje się w klasztorze a nawet udał się tam osobiście aby skontrolować sytuację. Na jego rozkaz Virginię, jej służących, księdza będącego wspólnikiem Osia, jak również trzy wtajemniczone w romans zakonnice: Candidę, Sylwię i Benedettę, przewieziono do Mediolanu. Tu poddano ich surowemu przesłuchaniu a ponieważ zachodziło też podejrzenie o czary, do procesu włączyła się Święta Inkwizycja. Wszyscy oskarżeni wyznali swoje winy i zostali srogo ukarani zgodnie z obowiązującym prawem. Osio uciekł, więc wyrok na niego wydano zaocznie, zaś Virginię żywcem zamurowano w niewielkiej celi w mediolańskim domu poprawy pod wezwaniem Św. Walerii. Podobny los spotkał pozostałe zakonnice, natomiast księdza skazano na trzy lata galer. W tym czasie Osio, który był poszukiwany przez trybunał (wyznaczono nagrodę za jego głowę) uciekł do Mediolanu i schronił się u swojego przyjaciela  w podziemiach dzisiejszego pałacu Isimbardi.


Przyjaciel okazał się zdrajcą i wydał rozkaz aby "bravi" będący u niego na służbie, zatłukli zbiega kijami w jego kryjówce. Jednak Gan Paolo uniknął w ten sposób o wiele gorszej śmierci z rąk sprawiedliwości, gdyż kara za uwiedzenie zakonnicy była straszna... Nieszczęsna Virginia spędziła w swojej celi prawie czternaście lat, po ich upływie Fryderyk Borromeo okazał jej łaskę i pozwolił na dokonanie żywota w nieco lepszych warunkach. Uwolniona pozostała jednak w tymże domu Św. Walerii, gdzie zmarła w 1650 roku. Pod koniec życia wykazywała tak ogromną skruchę z powodu swojego dawnego występku, że powszechnie nazywano ją "zwierciadłem pokuty". Jej córka, którą Osio oficjalnie uznał za swoje dziecko urodzone z nieznanej matki, również przyjęła habit zakonny i także dokonała życia w klasztorze.

Tę historię w nieco zmienionej formie spożytkował Alessandro Manzoni, jako jeden z wątków swojej powieści "Promessi sposi". Jego bohaterka nosi imię Gertruda, inne są przyczyny jej wstąpienia do klasztoru i niektóre szczegóły romansu z Osiem. Książka jest uważana za najwybitniejszy przykład włoskiej prozy i zna ją chyba każdy Włoch, gdyż należy do żelaznego kanonu szkolnych lektur. W dzisiejszej Monzie nie ma zbyt wielu śladów z czasów Gian Paola i Virginii, gdyż dom Osia zburzono a na jego miejscu stanęła  "kolumna niesławy" która jednak nie zachowała się do naszych czasów. Kościół Św. Małgorzaty z powodu złego stanu został przebudowany, zmieniono też jego patrona (obecnie jest poświęcony św. Maurycemu). Część  klasztoru rozebrano się a pozostałą przerobiono na mieszkania. Do tej tragicznej historii nawiązuje swą nazwą jedynie "Via della Signora", niewielka ulica biegnąca nieopodal i przypominająca współczesnym mieszkańcom Panią Monzy, jak niegdyś nazywano nieszczęsną Virginię...
Cała ta historia jest nieźle udokumentowana, zarówno w ówczesnych kronikach jak i aktach procesowych a także w pismach znajdujących się w prywatnym archiwum jakie pozostało po kardynale Fryderyku Borromeo. Nakręcono też przynajmniej dwa filmy na jej podstawie, zaś w internecie pod hasłem "Monaca di Monza" nie brakuje informacji (w języku włoskim) na ten temat.
   
Zdjęcie obok przedstawia Plac Della Scala w Mediolanie. Okazały budynek, jaki widać w głębi za pomnikiem Leonarda da Vinci, to właśnie Palazzo Marino, gdzie urodziła się Marianna de Leyva. Niestety z przyczyn o których pisałam powyżej w moich zbiorach nie ma zdjęć bezpośrednio związanych z tą historią, więc zamieściłam inne, również zrobione w Monzie, które swoim charakterem nawiązują do opowieści.

W jednym z krakowskich klasztorów miała miejsce nieco podobna historia uwięzionej zakonnicy Barbary Ubryk, jednak jej podłożem prawdopodobnie była nie tyle występna miłość, co choroba psychiczna, przejawiająca się pod postacią nimfomanii. Sprawa była swego czasu bardzo głośna i zbulwersowała nie tylko społeczeństwo XIX Krakowa, lecz odbiła się szerokim echem w całej Europie.