Jak już wspomniałam, postanowiłam odbyć wycieczkę "dwa w jednym" i po obejrzeniu źródła Menaresta zejść z płaskowyżu, gdzie leży Magreglio, na brzeg jeziora Lecco, do Onno. Pewnego razu, kiedy płynęłam statkiem po jeziorze, zafascynował mnie widok tej niewielkiej miejscowości, położonej pod kilkusetmetrową, prawie pionową, skalną ścianą. Wybierałam się tam po obejrzeniu kościoła w Visino, ale wtedy miałam za mało czasu (czekał mnie jeszcze nocny dyżur) więc doszłam jedynie na tyle blisko, że mogłam popatrzeć na nią z szosy biegnącej zakosami po przełęczy pomiędzy górami. Miałam wtedy zamiar dotrzeć do Onno pieszo, zaś do Asso wrócić autobusem. Niestety, ten ostatni istniał jedynie w mojej (podobno aktualnej) książeczce z rozkładami jazdy, zaś w praktyce jego kursy zostały zawieszone, o czym dowiedziałam się, kiedy byłam w Valbronie. Cudem udało mi się złapać tzw. "okazję" i dzięki temu zdołałam w porę dotrzeć do Asso, a następnie do domu.
Tym razem miałam zamiar podejść do Onno z przeciwnej strony, co według mojej mapy powinno być sprawą dość prostą, gdyż w tym celu należało znaleźć ścieżkę odbijającą w dół od drogi łączącej Asso i Bellagio, gdzieś pomiędzy wioskami Magreglio i Civenna. Szosa tym miejscu tworzy podwójny zakręt i po pokonaniu drugiego z nich, powinnam zacząć schodzić w dół. Różnica poziomów pomiędzy płaskowyżem a brzegiem jeziora wynosi około 550 m, lecz z mapy wynikało, że ścieżka na dół biegnie w poprzek zbocza łagodnym łukiem, więc do przejścia powinnam mieć plus/minus trzy kilometry. Faktycznie, tuż za zakrętem zauważyłam polną drogę, jednak ta dość szybko doprowadziła mnie do bramy pola campingowego. Tablica na bramie głosiła, iż wstęp na teren mają jedynie klienci campingu, więc nie miałam tam czego szukać. Nieopodal mieszkali jacyś ludzie, u których próbowałam się dopytać o ścieżkę do Onno lecz nikt nie potrafił mi udzielić informacji na ten temat. Rozczarowana, wróciłam na szosę i po kilkudziesięciu metrach znalazłam następną, wąską drogę, tym razem asfaltową. Ta również zdecydowanie prowadziła w dół po zalesionym stoku góry, choć z mapy jednoznacznie wynikało, że powinna tu być mulatiera lub bita dróżka, którą mogłabym dojść wprost na brzeg jeziora.
Kiedy po przejściu dość sporego odcinka drogi znalazłam się przed dwoma słupkami niegdyś będącymi częścią nie istniejącej już bramy, ogarnęły mnie poważne wątpliwości co do tego, czy wybrałam właściwy kierunek. Wyglądało na to, że prawdopodobnie znalazłam się na terenie prywatnym, gdyż na jednym ze słupków widniał numer posesji. Mimo to, droga była ogólnie dostępna, nie było bramy ani szlabanu, więc postanowiłam kontynuować wędrówkę, w nadziei, że jednak uda mi się dotrzeć na brzeg jeziora. Przeszłam jeszcze kilkadziesiąt metrów i po chwili wśród lasu porastającego zbocze zobaczyłam dość spory, malowniczy staw w dobrze utrzymanym parku. Co dziwne, ten teren nie był w żaden sposób wyodrębniony i park w naturalny sposób przechodził w leśne chaszcze. Na trawniku pośród drzew widniały liczne, nowoczesne rzeźby i duży, ładny dom, przy którym kręcili się ludzie, wyglądający na pracowników firmy zajmującej się pielęgnacją ogrodów. Zaskoczył mnie fakt, iż tak zasobne domostwo nie jest ogrodzone, nie było nawet tabliczki mówiącej o zakazie wstępu na teren prywatny, jakie w Lombardii można spotkać na każdym kroku, nawet na polu, czy pastwisku. Miałam wielką ochotę zrobić tam parę zdjęć, gdyż park był naprawdę piękny a rzeźby wyglądały na dzieła sztuki o dużej wartości artystycznej. Uznałam jednak, że to zbyt ryzykowne; o ile w razie czego jakoś bym wytłumaczyła moją obecność w tym miejscu, to robiąc zdjęcia bez wątpienia mogłabym zostać oskarżona o naruszenie czyjejś prywatności, albo co gorsze, o robienie rekonesansu dla bandy włamywaczy, jak to się przydarzyło Dorotce (blog "Sałatka po grecku"). Przezornie oddaliłam się od efektownego domostwa, droga zaprowadziła mnie na niewielką polankę, przy której stał drugi, zupełnie zwyczajny, stary dom, tym razem ogrodzony, przed którym asfalt urywał się definitywnie. Okna domu były otwarte, grało radio, więc najwyraźniej ktoś był w środku. Postanowiłam zadzwonić do drzwi i zapytać, czy da się jakoś dotrzeć na brzeg jeziora. Na dźwięk dzwonka zjawiła się młoda kobieta, która co prawda nie mogła mi pomóc, ale zawołała swego męża posiadającego większą wiedzę na ten temat. Jej mąż okazał się bardzo sympatycznym, równie młodym człowiekiem i słysząc o co chodzi, bez chwili wahania zaproponował, że wskaże mi drogę. Szybko włożył buty trekkingowe na bose nogi i zaprowadził mnie na skraj polany, gdzie znajdowała się dróżka, częściowo zarośnięta krzakami i prawie niewidoczna. Myślałam, że to koniec wskazówek, jednak okazało się, że nie jest to takie proste, jak sądziłam. Poszliśmy razem jeszcze kawałek dróżką przez las, a w tym czasie Carlo (tak miał na imię sympatyczny pan) tłumaczył mi, w jaki sposób mam się orientować w terenie, gdyż jak powiedział, ze ścieżki właściwie nikt nie korzysta, więc oznakowań dawno nie odnawiano. Za punkty orientacyjne miały mi posłużyć: rzeczka, mostek i wielki, stary kasztan. Gdybym zabłądziła i zgubiła drogę, mogłam ewentualnie skorzystać z przesieki pod trakcją elektryczną, która podobnie jak ścieżka prowadzi w dół, na brzeg jeziora, co jednak według niego było rozwiązaniem ostatecznym, ze względu na trudny i niebezpieczny teren. Na wszelki wypadek dał mi swój numer telefonu, z zaleceniem, abym zadzwoniła, jeśli sytuacja będzie tego wymagała. Na zakończenie ostrzegł mnie, że w lasku mogą być żmije więc idąc powinnam robić jak najwięcej hałasu, najlepiej używając do tego celu kijka lub szurając butami.
Szczerze mówiąc, to wszystko nie wyglądało różowo, ale postanowiłam zaryzykować. W zasadzie podczas mojego pobytu we Włoszech jak ognia unikałam "chaszczingu" (o czym pisał Kris) a miałam do tego przynajmniej dwa powody. Pierwszy, to straszne przeżycia związana z zejściem ze ścieżki w Brunate (o czym być może napiszę niebawem) a drugi to dbałość o własne dobro i szacunek dla nerwów moich gospodarzy, którzy zawsze bardzo się martwili, aby w trakcie moich samotnych wędrówek nie spotkało mnie coś złego. Jednak tym razem pomyślałam sobie, że nie jest to wielka odległość, a ścieżka, mimo iż nie uczęszczana, zapewne da się zauważyć. Wbrew tym oczekiwaniom, okazało się, że droga przez las nie była zbyt przyjemna, po pewnym czasie ścieżka zniknęła zupełnie, co sprawiło, że poczułam się naprawdę niewyraźnie... Na szczęście, w pewnej odległości ujrzałam na drzewie prawie zatarte, niebieskie kółko, będące oznakowaniem szlaku. Kiedy doszłam do tego miejsca, nieopodal zobaczyłam drewniany mostek, o którym mówił Carlo. Za mostkiem ponownie znalazłam ślad czegoś, co kiedyś mogło być ścieżką i po kilkunastu minutach z ulgą dotarłam do ogromnego kasztana. Tu dróżka znowu zniknęła, a wokół miałam rzadkie zarośla stanowiące poszycie lasu i żadnej wskazówki... Uruchomiłam mój szósty zmysł i poszłam na chybił - trafił. To była dobra decyzja, bo dość szybko odnalazłam następny odcinek dawnego szlaku, a kiedy przeszłam jeszcze kilkaset metrów znalazłam się nieopodal małej kapliczki, stojącej na skraju mulatiery. Obok niej widniał drogowskaz mówiący o tym, że idąc w dół dotrę do Vasseny, wioski leżącej się nad brzegiem jeziora nieopodal Onno, natomiast górny odcinek prowadzi do Civenny. Gdybym pierwotnie poszła jeszcze dalej szosą z Magreglio do Civenny, nie wykluczone, że natrafiłabym na tę mulatierę. Popełniłam błąd, gdyż skręciłam zbyt wcześnie, jednak tu muszę się rozgrzeszyć, gdyż mapa okazała się zupełnie niezgodna z rzeczywistością a poza tym ja nie szukałam mulatiery do Vasseny a ścieżki do Onno. Na moje szczęście, dzięki nieocenionym wskazówkom Carla wszystko dobrze się skończyło, a mulatiera po kilkunastu minutach istotnie zaprowadziła mnie na brzeg jeziora. Nie napotkałam też żadnej żmii lub być może faktycznie spłoszyłam je hałasując kijkiem i butami, jak mi radził Carlo.
Co prawda, zawsze starałam się zabezpieczać przed ich ukąszeniem i udając się w góry nawet w największe upały zakładam długie spodnie, grube, długie skarpety trekkingowe i takież buty z wysoką cholewką. Wielokrotnie ostrzegano mnie o tym bardzo realnym zagrożeniu, jakim są żmije, których nie brakuje w Lombardii. Na początku mojej "kariery łazika" byłam w górach na grupowej wycieczce z przewodnikiem alpejskim, który zupełnie niespodziewanie nakazał nam być cicho, a następnie wskazał na żmiję ukrytą w trawie pod drzewem, na skraju ścieżki. Wielokrotnie widziałam też żmije przejechane przez samochody na asfaltowych, górskich drogach. Dlatego zawsze byłam bardzo ostrożna, unikałam schodzenia ze szlaku i chodzenia po trawie, aby nie "kusić złego licha". Kiedy znalazłam się w wiosce, bez zwłoki zadzwoniłam do miłego pana Carla, aby go powiadomić, iż szczęśliwie dotarłam do celu. Miałam wrażenie, że bardzo się ucieszył, nie omieszkał też wypytać mnie o stan dróżki, a także o to, czy wskazówki, których mi udzielił, były użyteczne. Podziękowałam mu z całego serca za okazaną pomoc, bez której w tej sytuacji z całą pewnością nie dałabym sobie rady. Szczerze mówiąc, miałam też ochotę przeklinać siarczyście, kiedy jeszcze raz wyciągnęłam moją mapę, gdzie jak przysłowiowy byk widniała droga z Magreglio do Vasseny, która w rzeczywistości urywała się nieopodal domu Carla, a także szlak pieszy do Onno, o którym nikt z pytanych ludzi nie słyszał. Nie było na niej również żadnego śladu po mulatierze, na którą natrafiłam przypadkiem. Na szczęście wchodząc do wioski znalazłam się wprost na przystanku i patrząc na rozkład jazdy z radością stwierdziłam, że za kilka minut będzie autobus do Onno. Ponieważ miałam mój całodobowy bilet na wszystkie środki lokalnej komunikacji, mogłam sobie zaoszczędzić dodatkowych dwóch kilometrów marszu po rozpalonym asfalcie.
Tym razem rozkład jazdy nie kłamał, i niebawem faktycznie dotarłam do Onno. Tu okazało się, że miejscowość, tak atrakcyjnie wyglądająca, gdy patrzyłam na nią ze statku, widziana z bliska, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Malutka przystań, kilka domów pod skalną ścianą i wąska plaża, to wszystko można było ogarnąć jednym rzutem oka. Na domiar złego, jezioro w tym miejscu wyraźnie cuchnęło rybą, z której życie uciekło dość dawno temu...Ku mojemu żalowi nie było nawet przyzwoitej lodziarni! Niestety, do tego wszystkiego słońce stało wysoko i w związku z tym, miałam problem ze zrobieniem zdjęć skalnego urwiska, które faktycznie wyglądało imponująco. Na osłodę był tu przepiękny widok na jezioro Lecco oraz niezawodne w tym względzie Grigne. Mimo to, zła i zmęczona tym tak mało ciekawym rozwojem wypadków, postanowiłam jak najszybciej wracać do domu. Ponieważ jednak życie nie zawsze jest tak proste, jak byśmy sobie tego życzyli, musiałam jeszcze zatoczyć spore koło, jadąc w przeciwną stronę autobusem do Bellagio aby stamtąd udać się do Asso, skąd odjeżdżał mój pociąg. No ale cóż, cała ta wyprawa to był przecież "szatański plan"! Poza tym życie jeszcze raz potwierdziło to, co wiedziałam od dawna. Jeśli mam komuś lub czemuś, ufać to (przynajmniej w Lombardii) nie są to z całą pewnością:
a) zegary uliczne
b) rozkłady jazdy na przystankach autobusowych
c) mapy
Nie policzę, ile razy w ciągu tych lat, jakie tam spędziłam, sama się wyprowadziłam w pole za pomocą tych trzech czynników... Negatywna opinia na ten temat nie jest tylko moim wymysłem, sami Włosi mówią o swoim kraju przekąsem "paese delle meraviglie" czyli kraj cudów lub dziwów, niczym zaskakująca kraina czarów, do której trafiła Alicja z popularnej książki dla dzieci (i nie tylko) gdzie wiele rzeczy nie jest takie, jak się nam wydaje...
Złość, która się we mnie gotowała, nie pozwoliła mi przejść do porządku nad nieścisłościami, jakie zawierała moja mapa, więc po powrocie do domu próbowałam ją zweryfikować z inną, która co prawda bardziej przystawała do realiów, jednak i tam znalazły się różne błędy...
Zresztą, jak już wspominałam, nie było to pierwsze zdarzenie tego rodzaju, co mimo wszystko nie zniechęciło mnie do wędrówek, gdyż te logistyczne kłopoty z nawiązką wynagradzało mi piękno natury i fakt, że na mojej drodze spotkałam naprawdę bardzo, bardzo liczną rzeszę wspaniałych, sympatycznych i życzliwych ludzi !
Zdjęcie powyżej to sfotografowana tablica poglądowa okolicy, jaką znalazłam w Magreglio. Dzięki niej można sobie wyobrazić trasę, którą miałam zamiar pójść i jaką zrobiłam w istocie. Ścieżka widniejąca na mapie (o której nikt nie był w stanie mi powiedzieć czegokolwiek) powinna prowadzić z Magreglio do Onno, ukośnie trawersując zbocze. Natomiast droga, z jakiej postanowiłam skorzystać w zamian, wychodziła z miejsca oznaczonego jako Alpetto i według mapy kończyła się po lewej stronie Vasseny. Ta jednak w rzeczywistości urywała się mniej więcej w jednej czwartej zbocza, a jej dalszą część drogi pokonałam dróżką wiodąca w przeciwną stronę, aż doszłam do mulatiery, zaczynającej się w Civennie a kończącej w Vassenie, ale po stronie prawej, czyli przeciwnej do tej, w jaką zmierzałam. Dzięki temu moja trasa do przebycia wydłużyła się o odległość dzieląca mnie od Vasseny do Onno, i którą na koniec przebyłam autobusem...Jak mówi stare przysłowie "kto drogę skraca, do domu nie wraca" a ja, wiedząc to wszystko, mogłabym bezpiecznie przejść odcinek z Alpetto do Civenny i tam, jak Bóg przykazał, spokojnie rozpocząć schodzenie mulatierą, dzięki czemu oszczędziłabym sobie błąkania się po lesie i strachu przed żmijami.
Nieco później dowiedziałam się, że ścieżka, którą zamierzałam pójść jednak istnieje i podobno zaczyna się gdzieś nieopodal domu Carla a ściślej mówiąc odbija w prawo od tej, którą mi wskazał. I tu rodzi się pytanie, jak to możliwe, że nie można znaleźć żadnych oznaczeń dla szlaku w miejscu, gdzie on się zaczyna? Nie wspomnę o tym, że zdziwiła mnie niewiedza ludzi, którzy tam mieszkają, bo na ogół miejscowi znają doskonale swój teren o czym sama przekonałam się niejednokrotnie podczas innych wypraw. Jednak najbardziej zaskoczyło mnie to, że Carlo, który co do centymetra potrafił opisać drogę do Vasseny nic nie wiedział o interesującej mnie ścieżce do Onno.
Jedynym wytłumaczeniem tej zadziwiającej sytuacji z mapą jest to, czego się dowiedziałam zupełnym przypadkiem, że niektóre z nich są tworzone z celowym błędem i mają służyć do zdezorientowania wroga, który chciałby z nich skorzystać podczas napaści. No cóż, myślę że moja przygoda potwierdziła stuprocentową skuteczność tej metody, wyobrażam sobie oddział wojaków błąkających się po zboczu w pełnym oporządzeniu; ja na szczęście miałam tylko lekki plecak...
Więcej zdjęć z Onno i okolicy jest w albumie>
To rzeczywiście wędrówka pełna przygód! Ale widoki niezwykłe - naprawdę czasami opłaca się zejść z utartej ścieżki. Podczas swoich górskich wędrówek też nieraz miałam okazję szukać słobo oznaczonych szlaków - ostatnio szłam takim, który był tak ukryty, że tylko słupki graniczne pozwoliły go odnaleźć (szlak biegł granicą).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Widoki nad Como zawsze dostarczają niezapomnianych wrażeń. Natomiast chodzenie w pojedynkę po takich miejscach nie było rozsądne ale na moje szczęscie dobrze się skończyło. Myślę że czułabym sie okropnie, gdybym naprawdę zabłądziła i musiała fatygować Carla prosząc o ratunek, to byłoby straszne! Na odsłoniętym terenie jest pod tym wzgledem łatwiej, bo widać gdzie się jest, ale noga i tam może się powinąć...
UsuńOpowieść nadająca się na scenariusz. Podziwiam Twoją odwagę w zapuszczaniu się samotnie w las i chaszcze. Ja szybko bym skapitulowała. U nas również pełno żmij, jedna mi kiedyś wpadła pod koła roweru i byłam bliska zawału, więc też się ich wystrzegam. Ktoś z pewnością nad Tobą czuwa, na tyle dobrych ludzi trafiałaś w tych swoich wędrówkach.
OdpowiedzUsuńPowiem Ci Ewuniu, że chwilami czułam się jak wtedy gdy oglądałam "Blair witch project" bo ten las był bardzo nieprzyjemny no i do tego myśl o żmijach! Sama wiesz, jakie to niemiłe spotkanie... Też myślę, że ktos nade mna czuwał bo idąc na azymut trafiłam gdzie trzeba, a do ludzi naprawdę miałam szczęście.
UsuńWystarczy poczytać u Ciebie i zamknąć oczy, by przenieść się do miejsc, które opisujesz. A robisz to fantastycznie. Twoje opisy są bardzo plastyczne i cudownie układają się w całość w wyobraźni.
OdpowiedzUsuńDzięki za odwiedziny i te miłe słowa, bo obawiałam się, że może czytelnicy zaczną ziewać z nudów, zważywszy, że post jest dość długi...
UsuńTo piekna okolica. Ja mialam to szczescie by spedzic 3 letnie miesiace niedaleko Onno a dokladne w Moregallo to kilka kilometrow od Onno jadac od strony Lecco. Nigdy nie zapomne wschodow i zachodow slonca nad jeziorem, juz bardziej mieszkac nad jeziorem sie nie dalo za plotem juz byla woda, wystarczylo otworzyc bramke i wejsc do wody. To jest tez okolica uczeszczana przez nurkow. Opowiadano mi legendy, ze mozna tam zobaczyc samoloty z II wojny itp. a tak naprawde ludzie schodza pod wode by ogladac samochody zatopione przez zlodzeji(malo romantyczna wersja :( )
OdpowiedzUsuńSamo Onno widzialam tylko z wody plywajac po jeziorze.
To faktycznie bardzo blisko, praktycznie u podnóża Corni di Canzo! A okolica przecudna... Z tego co pamiętam tam jest taka ogromna skała nad wodą a nieopodal wydobywa się kruszywo na cement. Nie dziwię się że nurkowie tam się pchają bo takie pdwodne złomowiska to ciekawa rzecz. Pozdrawiam!
UsuńMrówki mi chodziły po grzbiecie, gdy czytałam, wyobrażam więc sobie Twój niepokój... ;( BBM
OdpowiedzUsuńOj, nie powiem miałam spory stres po nauczce jaką sobie zafundowałam w Brunate. Właśnie tworzę wpis na ten tenat, będzie jutro a może jeszcze dziś...serdecznie pozdrawiam!
UsuńPrzepiękna trasa, bardzo malownicza. Dla takich widoków żadne żmije by mnie nie zniechęciły do wędrówki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Widoki były, żmije być może też, ale jakoś się ich ustrzegłam. Może dlatego, że bardzo się ich boję, więc zawsze starałam się przestrzegać zasad ostrożności i słuchać dobrych rad miejscowych ludzi. Zresztą podobno mają one swoje ulubione miejsca i np. w moim przewodniku przy niektórych szlakach było ostrzeżenie na ten tenat. Również pozdrawiam!
Usuń