wtorek, 13 listopada 2012

Liguria. Portofino, Castello Brown i kilka refleksji o urodzie miasta.



Po pierwszej wizycie w Portofino powzięłam postanowienie, że kiedyś znów je odwiedzę zanim na dobre zacznie się sezon turystyczny, jednak upłynęło sporo czasu zanim ponownie wyruszyłam do Ligurii. Do tej drugiej wycieczki skłoniła mnie przedłużająca się lombardzka zima, podczas której chłodne powietrze i wilgoć wyjątkowo mocno dają się we znaki. Obserwując mapę pogody spostrzegłam, że w okolicy Genui będzie sporo słońca i dużo wyższe temperatury, dlatego też postanowiłam pojechać tam w poszukiwaniu wiosny. W tym okresie wybrałam się do Ligurii kilkakrotnie, między innymi do opactwa San Fruttuoso, Camogli i Portofino. Po przyjeździe na miejsce aura przyjemnie mnie zaskoczyła, gdyż istotnie okazało się, że wiosna przychodzi tu sporo wcześniej, niż w okolicy Mediolanu. W miasteczku było bardzo spokojnie;  mimo iż widziało się nieco osób przyjezdnych, zastałam tam zupełnie inną atmosferę, niż w dniu, kiedy tam byłam w pełni sezonu.


Choć było to dopiero przedwiośnie pogoda była  piękna, świeciło słońce a w donicach i na kwietnikach kwitły bratki, fiołki oraz inne, wiosenne kwiaty. Z przyjemnością schowałam do plecaka zimową kurtkę i ruszyłam na spacer po mieście. Jak już wspominałam, zatoka w której leży Portofino ma kształt zbliżony do greckiej litery "Pi" a po jej prawej stronie znajduje się wydłużony, pagórkowaty półwysep . U jego nasady jest niewielki plac, gdzie wznosi się ładna, barokowa świątynia, pod wezwaniem San Giorgio. Z tarasu przed kościołem jest wspaniały widok na zatokę i miasteczko po jednej stronie oraz piękne, lecz budzące lęk skalne urwisko, schodzące aż do morza po drugiej. Nieopodal, nieco wyżej, znajduje się górujący nad zatoką niewielki malowniczy zamek z przysadzistą, okrągłą wieżą. Na zamkowym tarasie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające go niczym ogromne, zielone pióropusze. Zameczek nosi nazwę Castello Brown, dość zaskakującą na bądź co bądź włoskiej ziemi. Jest ona związana z jego bogatą historią, którą chciałabym pokrótce streścić. Pierwsze ślady fortyfikacji odnalezione w tym miejscu sięgają czasów rzymskich, zaś nowożytny zamek wzniesiono prawdopodobnie w X wieku. W ciągu kilku stuleci, kiedy to sprawował swoją obronną funkcję, wielokrotnie zmieniał właścicieli, którzy poddawali go kolejnym przebudowom.


Obecną postać przybrał dopiero w połowie XVI wieku dzięki Genueńczykom. Nieco później swoją cegiełkę dołożyli też Francuzi, którzy w czasach egipskiej kampanii Napoleona wyremontowali i w znaczący sposób wzmocnili jego mury.  Po zwycięstwie Nelsona nad flotą francuską przeszedł w ręce angielskie, jednak gdy po Kongresie Wiedeńskim w Europie zapanował pokój, zamek stracił swoje znaczenie obronne i został wystawiony na sprzedaż. Kupił go konsul angielski Montague Yeats Brown i stąd wywodzi się jego nazwa, jaką nosi on do dnia dzisiejszego. Konsul miał swoją siedzibę w Genui, skąd przypływał wielokrotnie do Portofino na brytyjskim okręcie "Czarny Tulipan" i dosłownie zakochał się w tym miejscu. Po zakupieniu zameczku zlecił przeprowadzenie niezbędnych prac, które sprawiły, że dotychczasowa forteca zamieniła się w budynek mieszkalny. Konsul miał dobry gust i wyczucie stylu, dlatego też zalecił wykonawcom by unikali drastycznego ingerowania w jego strukturę.  Dzięki niemu oglądamy dziś piękne, ręcznie malowane ceramiczne płytki, którymi wyłożono ściany na klatce schodowej i tarasie, zabytkowe meble a także inne elementy wyposażenia o dużej wartości artystycznej.
 

Drzwi do pokoi wykonano z drewna pochodzącego z okrętu "Czarny Tulipan", który po zawarciu pokoju został rozbrojony i przeznaczony do likwidacji. Życzeniem konsula było, aby na stoku poniżej zamku powstał rozległy, tarasowy ogród a także drugi, mniejszy, który jest w pewnym sensie przedłużeniem domu, znajduje się bowiem na tarasie zamkowym. Tu właśnie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające budynek. Posadził je konsul w 1875 roku dla upamiętnienia dnia swojego ślubu i na cześć małżonki, Agnese Bellingham. Dziś jedna z nich ma się świetnie, natomiast w drugą kilka lat temu uderzył piorun. Drzewo przeżyło, lecz daleko mu do dawnej urody i okazałości. Po śmierci konsula w 1921 roku, zamek odziedziczyli jego potomkowie, którzy go sprzedali w 1949 roku angielskiemu małżeństwu Johnowi i Joceline Barber. Nowi właściciele mieli wielkie zamiłowanie do archeologii, więc przeprowadzili w zamku specjalistyczne poszukiwania, te zaś zaowocowały odkryciem wielu tajemniczych zakątków. W 1961 roku Barberowie sprzedali zamek Gminie Portofino; dzięki tej decyzji dziś jest tu muzeum dostępne szerokiej publiczności.
 

Podczas poprzedniego pobytu zabrakło mi czasu i nie zdołałam zobaczyć wnętrz zamku, dlatego też wybrałam się tam po raz kolejny specjalnie w tym celu. Tym razem wszystko poszło tak, jak tego oczekiwałam a dawna forteca okazała się naprawdę uroczym zakątkiem. Ponieważ dwaj ostatni właściciele nie pokusili się o zbyt daleko idące zmiany, jest to nadal zamek a nie luksusowa willa w zamkowej skorupie. Przestronne, niskie komnaty, w których panuje przyjemny chłód mają ściany pomalowane na pastelowe kolory, podobnie jak domy w miasteczku; zachowano też oryginalne kominki i podłogi. Z dawnego wyposażenia pozostały meble, co prawda nieliczne, lecz mające dużą wartość artystyczną i historyczną a także wartościowe arrasy i malowidła na desce. W pokojach można też obejrzeć bardzo bogaty zbiór fotografii z lat 50- i 60- tych XX wieku. Są to zdjęcia znanych aktorów oraz osobistości ze świata polityki, niegdyś spędzających wakacje w Portofino i okolicznych miejscowościach. Obejrzałam je z wielkim zainteresowaniem, jako że są one świadectwem czasów, kiedy to powstała piosenka "Miłość w Portofino", od której zaczęła się moja prywatna przygoda z tym miasteczkiem. Na zdjęciach można zobaczyć młodziutką, śliczną Zofię Loren, Gretę Garbo, Jacqueline Kennedy i wiele innych, znanych osób.

Cóż jeszcze mogłabym tu dodać? Czy to, że życie dało mi nieoczekiwany prezent w postaci spełnionego marzenia? A może to, że ten bajkowy pejzaż zostanie na zawsze w moich wspomnieniach? Kiedy wyszłam z zamku na taras i spojrzałam w dół, mogłam zobaczyć zatokę i miasteczko nieomal z lotu ptaka. Kolorowe domki na nabrzeżu, szmaragdową wodę, zielone wzgórza i dalej, na horyzoncie, błękitne morze zlewające się z niebem. Cały ten urzekający pejzaż kąpał się w słońcu, lecz pod sosnami konsula panował przyjemny półcień. Zrozumiałam wtedy, co go tak oczarowało, iż zapragnął zamku na własność... Zapewne tak jak mnie urzekło go piękno okolicy, spokój i poczucie zawieszenia pomiędzy niebem i ziemią, niczym w ptasim gnieździe uwitym na skale. Skromność niegdysiejszych gospodarzy zamku i ich decyzja o ograniczeniu się do jedynie niezbędnych wygód sprawiły, że wprowadzone zmiany podniosły jeszcze naturalne walory tego miejsca. Co prawda, kiedy zeszłam do parku położonego po lewej stronie zamku zobaczyłam coś, co mi nieprzyjemnie "zazgrzytało", jakąś tajemniczą rurę mającą kształt blaszanego komina, pomiędzy wieżą a ścianą budynku mieszkalnego. Wygląda to zupełnie współcześnie, ale trudno zgadnąć, jakiemu celowi służy. Mam jedynie nadzieję, że było  istotnie niezbędne, bo że szpeci budynek, to fakt niezbity. Gdybym mogła, wyrzuciłabym też z hukiem współczesną, blaszaną syrenkę odpoczywającą na murku i również blaszanego dyskobola przy wejściu. Jest tak paskudny, że nie fotografowałam go, bo wolałabym o nim jak najszybciej zapomnieć.


Z zamkowego tarasu dość dobrze widać leżącą na przeciwległym wzgórzu  i odległą o kilkaset metrów willę "Altachiara", o której pisałam poprzednim razem. Jej pierwszy właściciel, lord Carnavon i gospodarz zamku sir Brown, darzyli się wzajemną sympatią, utrzymywali dobre towarzyskie stosunki i często się odwiedzali oraz odbywali wspólne przechadzki. A' propos przechadzek - zaciekawiło mnie, jaki związek z historią półwyspu ma nazwa stromej dróżki, prowadzącej po urwisku od strony morza, noszącej nazwę  "discesa a Cala degli Inglesi" czyli " zejście do Zatoczki Anglików" i kim byli ci Anglicy? Ścieżka nosząca tę intrygującą nazwę uchodzi za niebezpieczną, chociaż obecnie jest wyposażona w system łańcuchów, ułatwiających drogę i chroniących przed upadkiem. A upadek z urwiska w tej okolicy może mieć naprawdę tragiczne konsekwencje, jak tego dowodzi niewyjaśniona śmierć link nieszczęsnej hrabiny Vacca Augusta...Próbowałam szukać informacji na temat tej nazwy, jednak nie znalazłam absolutnie nic, poza opisem szlaku. Najbardziej prawdopodobne wydało mi się to, że spoczywa tam wrak jakiegoś angielskiego okrętu, gdyż ta okolica była miejscem wielu morskich katastrof. Jedna z nich miała miejsce w 1967 roku, kiedy sztorm rzucił na skały i zatopił kanadyjski statek transportowy Mohawk Dree. Jego nieźle zachowane szczątki do dziś spoczywają na głębokości około dwudziestu metrów i są częstym celem podwodnych eksploratorów.


Portofino bez wątpienia jest miasteczkiem niezwykłej urody, jednak zobaczyłam tam coś, co według mnie ma się do niego, niczym przysłowiowy "kwiatek do kożucha". Być może, znajdą się osoby nie podzielające mojego oburzenia i narażę się na zarzut braku zrozumienia dla współczesnej sztuki, jednak będę się upierać przy twierdzeniu, że pewne rzeczy nie tylko nie pasują do siebie, lecz wręcz mówiąc potocznie "gryzą się". Zastanawia mnie, jak w miejscu, gdzie pejzaż jest chroniony i w związku z tym nie można tam budować nic, co mogłoby go naruszyć, mógł powstać twór, jakim jest muzeum współczesnej rzeźby pod otwartym niebem... Wszystkie eksponaty umieszczono w zabytkowym, tarasowym ogrodzie, przy czym na pierwszym planie można zobaczyć jakieś koszmarne stworzenia wyglądające niczym surykatki w kolorze fuksji stojące na elementach ogrodzenia oraz realistycznie oddanego nosorożca, wiszącego na czymś, co przypomina portowy podnośnik. Nie zdziwiłabym się, gdyby znalazły się w Disneylandzie, centrum handlowym, czy wśród współczesnych zabudowań, jednak w tym rybackim miasteczku wydawały się zupełnie nie na miejscu. Próbowałam je zobaczyć z bliska, aby dowiedzieć się kim są autorzy tych dzieł. Niestety, wejście do ogrodu było zamknięte, gdyż muzeum można zwiedzać jedynie w miesiącach letnich. 


Osobiście sądzę, że prawdziwa sztuka, również nowoczesna, broni się nawet w historycznym otoczeniu, pod warunkiem, że jest to naprawdę dobrze skomponowane. Kiedy wraz z Martą byłam w prześlicznej, barokowej Orcie, miałyśmy okazję obejrzeć uliczną wystawę monumentalnych rzeźb Mimmo Paladino, o której pisałam jakiś czas temu tutaj.

Mimo całkowitej różnicy stylu nie raziły, gdyż umieszczono je w przemyślany sposób w takich punktach miasteczka, że ich obecność zyskiwała nowy wymiar i sens. W moim odczuciu rzeźba w plenerze potrzebuje należytego miejsca i tła, które wydobywa jej walory; natomiast tutaj stłoczono je zupełnie bez sensu, co sprawia, że trzeba je oglądać z niewielkiej odległości, bez zachowania odpowiedniej perspektywy. Zapewne byłaby to świetna idea, gdyby Portofino dysponowało dużym parkiem na płaskim terenie, co pozwoliłoby na stworzenie naprawdę interesującej ekspozycji. Obecna sprawia wrażenie zrobionej na siłę jakby władze miasta otrzymały kłopotliwy prezent, z którym nie wiadomo co zrobić a odrzucić go po prostu nie wypada. Ponieważ nie mogłam wejść do muzeum, próbowałam popatrzeć przez płot. Udało mi się podejść stosunkowo blisko i zajrzeć do parku z uliczki położonej powyżej.


Z tego co widziałam, wszystkie rzeźby są umieszczone bez ładu i składu a co więcej, bez żadnego związku z przestrzenią. Po powrocie do domu w internecie przeczytałam artykuł na temat tego przedsięwzięcia, lecz znane na całym świecie nazwiska twórców nie zmieniły mojego zdania, że jest to niedobry pomysł, robiący krzywdę miasteczku i artystom. W wirtualnym muzeum obejrzałam także większość eksponatów, jednak nie było wśród nich ani różowych stworzeń, ani wiszącego nosorożca.
Miałam jeszcze sporo czasu do odjazdu, pogoda była nie najgorsza, więc postanowiłam poszukać zacisznego miejsca, gdzie mogłabym usiąść, aby wypić popołudniową kawę. W Portofino jest duży wybór lokali gastronomicznych; ponieważ była to niedziela większość z nich była otwarta, choć do rozpoczęcia sezonu pozostało jeszcze sporo czasu. Szczerze mówiąc, miałam niejakie opory przed konsumpcją w miejscu, gdzie kawa niekiedy kosztuje od trzech (espresso) do piętnastu euro (moja ulubiona po irlandzku). A to przecież nie koniec wydatków, bo zasiadanie przy restauracyjnym stoliku, żeby wypić jedynie kawę po pierwsze, nie jest dobrze widziane przez personel, więc należałoby zamówić coś jeszcze a po drugie, trzeba też doliczyć cenę nakrycia stolika ( na ogół kilka euro) no i zwyczajowy napiwek.


Wynikało z tego, że prawdopodobnie byłaby to najdroższa kawa w moim życiu i chociaż nie jestem skąpa, to (niezależnie od zasobności kieszeni) wydawanie na kawę sumy, za którą z powodzeniem mogłabym zrobić parodniowe zakupy, wydawało mi się lekką przesadą. W związku z tym, zadowoliłam się przyjemną lodziarnią, gdzie serwowano również kawę espresso (w cenie jednego euro) i zainstalowałam przy stoliku stojącym na bulwarze. Lody były naprawdę świetne, więc powoli delektowałam się nimi, obserwując zatokę. Tuż przede mną była zacumowana niewielka, biała łódka, którą objęły w posiadanie trzy mewy. Rozbawił mnie widok tych dość szczególnych "załogantów" siedzących rządkiem na burcie i czyszczących pióra. Nagle, ni stąd ni zowąd dobiegł mnie odgłos grzmotu a po chwili z wciąż jasnego nieba zaczął kropić drobny deszcz. Dopiłam kawę i postanowiłam, że resztę dnia spędzę w Genui. Kiedy mój autobus dojeżdżał do dworca w Santa Margherita Ligure rozpadało się na dobre, lecz widać było, że nieco dalej na północy, nadal świeci słońce. Pogratulowałam sobie pomysłu, bo zanosiło się na to, że w Genui jednak może być pogodnie. Oprócz tego dobrze się składało, bo zawsze chciałam zobaczyć sławną, genueńską katedrę.


Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć z Castello Brown  zapraszam do obejrzenia albumów>

9 komentarzy:

  1. świetny blog, przemyślany, wspaniałe zdjęcia i długie, ale mądre opisy.
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam na moim blogu, bardzo mi miło że się podoba moje pisanie.Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Miejsce jest przepiękne . Zdjęcia wspaniale oddają atmosferę tego miasta.Po prostu bajka.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście jest bajecznie, zwłaszcza dla kogoś lubiącego różnorodne wyzwania, gdyż jest tam również mnóstwo ścieżek którymi można przemierzyć wzdłuż i wszerz cały ten górzysty półwysep od Santa Margherita do Camogli.

      Usuń
  3. Z tym muzeum rzeźb współczesnych jest trochę, jak z tym uwspółcześnianiem sztuk na siłę. Widocznie komuś się wydawało, że to świetny pomysł połączenie współczesności z przeszłością. Mnie te różowe stworku te nie przypadły do gustu w przeciwieństwie do Brązowego Zamku. Takie piękne wspomnienia są naszymi największymi skarbami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, trafne porównanie z tym uwspółcześnianiem, łatwo się wtym zatracić i przekroczyć granice rozsądku i dobrego smaku.

      Usuń
  4. Anonimowy3/11/15 10:55

    W galerii zdjęć na zamku, Marcello Mastrojanni w białych skarpetkach. Extra! Też tak mam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ligurią jestem zachwycona. Niestety do tej pory tylko w sensie teoretycznym, ponieważ nigdy nie byłam w tej części Włoch. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba planujemy wyjazd pod koniec sierpnia przyszłego roku. I z całą pewnością będę miała do Ciebie mnóstwo pytań z tym związanych - jako doświadczonej lokatorki tego państwa. Pozdrawiam i liczę na dalszą współpracę;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachęcam do wyjazdu, naprawdę warto! W razie czego służę pomocą w miarę moich sił, bo w Ligurii sama byłam jedynie na kilku krótkich wycieczkach. Pozdrawiam!

      Usuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.