Mediolan zdecydowanie różni się od innych, włoskich miast, które miałam okazję poznać w czasie mojej emigracji. Przede wszystkim dlatego, że jego zasadnicza, centralna część, nadająca mu charakterystyczny, wielkomiejski styl, pochodzi z końca XIX i początku XX wieku ( w większości włoskie miasta mają centra o wiele starsze z odmienną architekturą i bardzo wąskimi ulicami). Jest to doprawdy imponująca zabudowa: ogromne kamienice i miejskie pałace ze wspaniałymi, wewnętrznymi dziedzińcami. Te dziedzińce częstokroć zdobią posągi, fontanny i mnóstwo pięknie utrzymanych roślin. Niezbyt często można je zobaczyć ponieważ z reguły wejścia strzeże portier i potężna brama, która na ogół pozostaje zamknięta.
Posiadanie apartamentu w takim budynku to nie tylko prestiż, lecz również duży majątek. Inny interesujący mediolański akcent to przestronne, wielkomiejskie arterie, wybrukowane dużymi, kamiennymi płytami. Bardzo narzekają na nie kierowcy a część mieszkańców wręcz nalega, aby pokryć je asfaltem. Jednak wiele osób uważa, że byłaby to niedopuszczalna ingerencja w bądź co bądź, historyczną tkankę miasta (nieskromnie dodam, że również jestem przeciwna temu pomysłowi). Inna rzecz, która wzbudziła moje ogromne zadziwienie, gdy przybyłam do Mediolanu, to ogromna ilość drutów, kabli i przewodów, tworząca ponad ulicami swego rodzaju pajęczynę, widok raczej niespotykany w Polsce. Ta cała plątanina to nie tylko trakcje tramwajowe, ale coś, czego przeznaczenia nawet nie próbowałam dociekać. Jest tu też ogromna ilość samochodów jadących, jak się da i parkujących, gdzie się da oraz tłumy ludzi. To wszystko daje miastu szczególny, choć nieco chorobliwy urok. Czasem sprawia ono wrażenie, że jest jakimś chaosem, wirem, który wciąga nas wbrew naszym zamiarom, innym razem zdaje się być bezpiecznym schronieniem, ludzkim stadem, gdzie nawet idąc w pojedynkę, wciąż stanowimy cząstkę całości. To chyba właśnie ta dwoistość sprawiła, że zawsze tak mnie fascynowało..
Niejednokrotnie przemierzałam je pełna energii i entuzjazmu, biegałam na wystawy i robiłam "rundy" po ulubionych sklepach. Wszystko mnie wtedy cieszyło: muzyka ulicznego grajka, uśmiech lub uprzejme słowo przypadkowej osoby. Innym razem czułam się niczym Jonasz w brzuchu wieloryba; ogromne, ciężkie budynki przytłaczały mnie swoim widokiem a rzesze ludzi przelewające się w pośpiechu po ulicach, pędziły nie wiadomo gdzie, niczym potępione dusze Dantego lub liście gnane wiatrem. To przygnębiające wrażenie dopadało mnie najczęściej gdy zapadał jesienny zmierzch, kiedy zimno i wilgoć przenikały mnie do kości a cuchnący smog zatykał płuca. W takich chwilach, bardziej niż zwykle dokuczało mi poczucie samotności, ten zły nastrój pogłębiał widok walających się śmieci, żebrzących ludzi siedzących na ulicach i natrętne wielkomiejskie hałasy. Wszystko to sprawiało, że na jakiś czas uciekałam z tego miasta potępieńców, jednak po pewnym czasie znów przychodził dzień, kiedy zaczynało mi brakować jego lilowej przedwieczornej poświaty i widoku pomnika Garibaldiego na via Dante z Castello Sforzesco w tle...
Nieopodal była moja ulubiona księgarnia "Librerie Riunite" gdzie chętnie zaglądałam, bo za niewielkie pieniądze mogłam tam kupić świetne książki z końcówek wydań. Na wprost niej, po drugiej stronie ulicy, miałam drogerię "Lusch" cudnie pachnącą na całą okolicę, z kosmetykami i mydłami robionymi ręcznie. Idąc dalej, mijałam urocze bary i lodziarnie oraz sklepy z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Nie mogłam się oprzeć temu miastu! Początkowo spędzałam tam cały mój wolny czas, wciąż odkrywając nowe interesujące i malownicze zakątki. Przyciągały mnie przepiękne kościoły wypełnione skarbami sztuki, wąskie uliczki, barokowe kamienice ze ślicznymi balkonami z kutego żelaza a także te nowoczesne z wiszącymi ogrodami na dachach i tarasach. Uzbrojona w nieodłączny przewodnik oraz mapę, godzinami chodziłam po mieście, znajdując moje ulubione miejsca, niczym znajomych, dla których zawsze ma się chwilę czasu. Pomału stworzyłam moją prywatną mapę takich miejsc. Jej centralnym punktem stał się kościół San Gottardo, znajdujący się w pobliżu Placu Duomo i stanowiący integralną część Palazzo Reale ( w przeszłości pełnił on funkcję pałacowej kaplicy ).
Piękno tej świątyni zszarzało, pokryła je patyna wieków a kurz przysypał subtelne marmurowe detale (całe Palazzo Reale jest w nie najlepszym stanie, prowadzone są tu prace restauracyjne, przewidziane na wiele lat). Nazwałam ten kościół „królową w łachmanach” i czasem wydawało mi się, że dzieje mu się straszna krzywda a jego nadzwyczajne piękno powinno być wyeksponowane i zyskać należytą oprawę. Jednak po chwili przychodziła mi do głowy refleksja, że być może, właśnie ta patyna i pozorne opuszczenie daje mu największy walor. Patyna jest świadectwem czasu, który przeminął a kurz przynieśli tu ludzie, których nie ma od stuleci. Kto wie, czy wymyty i odświeżony, kościół stanie się jedynie piękną dekoracją, odzyska dawny blask, lecz straci swą duszę?
Bardzo lubię takie opowieści. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMiło mi że Ci się podobało. Życzę wielu pięknych majowych wycieczek na rowerku! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńzdjęcia urocze, zwłaszcza jedno z takim wewnętrznym ogrodem mnie urzekło. swoiste piękno miastu nadają wypełnione wodą kanały i pełne ludzi wokół nich bulwary, choć ten kanał z walącym się przy nim zadaszeniem ma wyjątkowy urok. zabrakło mi tu fontann, których bez liku było w rzymie, czyżby tylko rzym miał ich taką przeogromna ilość?
OdpowiedzUsuńi jeszcze jedno zdanie. jak przyjechałem do chicago, wyjątkowo drażnił mnie widok słupów z porozwieszanymi na nich, nierówno zwisającymi kablami, energetycznymi, telefonicznymi i cholera jeszcze wie jakimi. na całe szczęście w polsce tego kablowego bałaganu nie mamy.
Co do tych "drutów" też nie mogłam się nadziwić ale z czasem przywykłam, chociaż też błogosławię Polskę za ich brak. Fontanny w mieście nie są liczne (jeśli nie liczyć tych w parkach), szczególną urodą nie grzeszą, nie są też tak charakterystyczne i okazałe jak w Rzymie a do tego nie zawsze są czynne.
Usuń