Kiedy w moich poprzednich postach pisałam o mieście Como i jego niezaprzeczalnej urodzie, zwykle ilustrowałam to zdjęciami robionymi od wiosny, do jesieni. Oczywiście, jest to uzasadnione tym, że bez wątpienia bujna przyroda stanowi piękne tło i wspaniale podkreśla walory architektoniczne i krajobrazowe miejscowości a wszystko to sprawia, że w sezonie turystycznym przybywają tam goście ze wszystkich stron świata. Jeśli o mnie chodzi, Como podobało mi się o każdej porze roku, więc niejednokrotnie odwiedzałam je również w zimie, tym bardziej, że był to najlepszy wybór, jeśli miałam ochotę na niedługą podróż do miejsca, gdzie mogłam odetchnąć świeżym powietrzem. Nie bez znaczenia był też fakt, że przy tej okazji mogłam również wpaść do mojego ulubionego sklepu ze starociami, co zawsze było dla mnie bardzo kuszącą perspektywą.
Lombardzka zima rzadko jest śnieżna, lecz mimo to, bywa dość nieprzyjemna. Choć temperatury oscylują w granicach od +10 do kilku stopni Celsjusza poniżej 0, to brak słońca, wilgoć i smog sprawiają, że nie jest to pogoda sprzyjająca wycieczkom. Jednak zdarzają się dni, kiedy wiatr oczyszcza atmosferę a wtedy słońce przepięknie modeluje całe otoczenie, wydobywa architektoniczne detale budynków i uwydatnia pobielone śniegiem sylwetki okolicznych gór na horyzoncie. W takie dni Como wygląda naprawdę wspaniale, w południe niebo ponad miastem lśni szafirowo, podkreślając pastelowe kolory domów i błękit jeziora. Jednak krótki, zimowy dzień ma swoje prawa, więc niebawem cienie zaczynają się wydłużać a nad jeziorem pojawia się wilgotny opar, zacierający kontury pejzażu. Ta pora, choć pełna melancholii, również ma wiele uroku; jezioro i otaczające je wzniesienia zdają się roztapiać w przestrzeni, zanim na dobre znikną w ciemności...
Podczas takich zimowych wypadów do Como zazwyczaj spędzałam tam niewielką część dnia, jednak pewnego razu przyjechałam dość wcześnie przed południem a do domu wróciłam dopiero pod wieczór, dobrze po zachodzie słońca, więc miałam okazję zobaczyć je w wielu odsłonach.
Jak zwykle skorzystałam z lokalnego pociągu, który kończy swój bieg na stacji Como Lago. Uwielbiałam moment, gdy dojeżdżaliśmy do Como Camerlata, pierwszej stacji w obrębie miasta, leżącej na płaskowyżu u podnóża zewnętrznego łańcucha Prealp. Pozostałe dzielnice miasta i jezioro znajdują się w dość głębokiej niecce otoczonej wzniesieniami, co daje wprost niezapomniany widok, kiedy pociąg zaczyna zjeżdżać w dół a wokoło coraz wyżej wypiętrzają się wzgórza, gdzie wśród drzew i krzewów widać ludzkie siedziby porozrzucane na stokach. Ta wspaniała panorama widziana latem zapiera dech w piersiach, ale w słoneczny, zimowy dzień również ma swój wielki, choć nieco smętny urok. Co prawda, bujną zieleń zastępują kolory we wszystkich odcieniach brązu z rzadka poprzecinane ciemnymi sylwetkami cyprysów i pinii, jednak w zamian za to słońce wydobywa rzeczywisty kształt gór, ze wszystkimi zagłębieniami, jarami i żlebami, co wygląda bardzo malowniczo a bezlistne drzewa widziane na tle błękitu nieba, również mają wiele wdzięku.
Po przyjeździe do miasta udałam się na spacer bulwarem w kierunku willi Geno, skąd jest piękny widok na miasto i górującą ponad nim kopułę katedry. Fontanna, która tryska nieopodal willi wprost z wód jeziora, pracowała jak zwykle, choć miałam wrażenie, że z racji temperatury powietrza oscylującej w okolicy zera, jej rozpylona woda zamienia się w szron. Pod piniami rosnącymi na cyplu z przyjemnością dostrzegłam rabaty ślicznych, żółto - granatowych bratków, którym chyba nie były straszne przymrozki, bo wyglądało na to, że mimo kalendarzowej zimy radzą sobie całkiem nieźle. Równie dobrze miała się mimoza rosnąca nieopodal sklepu ze starociami, z licznymi pączkami kwiatów wśród pierzastych liści.
Kiedy ponownie znalazłam się centrum miasta, ruszyłam na przechadzkę po starówce. Jej zaułki, tak dobrze mi znane, wyglądały zupełnie inaczej niż w pełni sezonu, kiedy upał i ludzie wokoło powodują, że trudno się skupić a i zdolność postrzegania nie jest tak wyostrzona, jak podczas spokojnego zimowego zwiedzania. Zaskoczyła mnie zmiana w wyglądzie niektórych budowli, zwłaszcza tych wzniesionych z marmuru; w letnim słońcu są one niemal oślepiająco białe, natomiast w zimie pokazują swą rzeczywistą barwę szaro - biało - różową a nasycone ciepłym światłem nisko stojącego słońca przyjmują kolor miodu. Tym razem bez przeszkód mogłam usiąść na jednej z miejskich ławek i do woli oglądać subtelne detale na fasadzie katedry, eleganckie Broletto i majestatyczną bazylikę San Fedele. Jednak najmilszy memu sercu był widok na niewielki kościół San Giacomo, wciśnięty pomiędzy domy mieszkalne przy uliczce biegnącej za katedrą i Broletto. Zakochałam się w nim od chwili, kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, urzekła mnie jego fasada w kolorze ochry, z wielkim półkolistym oknem i freskiem przedstawiającym Triumf Krzyża oraz malutka dzwonniczka z trzema dzwonami, wznosząca się ponad dwuspadowym dachem. Przed kościołem jest niewielki placyk, tam spędziłam najmilsze chwile w Como, odpoczywając na jednej z kamiennych ławek i chłonąc nieopisany spokój, jakim emanowało to miejsce.
Nieopodal katedry, tuż przy Muzeum Archeologicznym, zauważyłam bardzo ciekawy budynek, na który nigdy dotąd nie zwróciłam uwagi, choć byłam już w tym miejscu a budowla z pewnością zasługiwała na to, żeby jej się przyjrzeć dokładnie. Choć ciekawa architektonicznie, ewidentnie chyliła się ku upadkowi, o czym mówiły odpadające tynki, powykrzywiane okiennice i najwyraźniej niezbyt szczelny dach. Z pewnością w przeszłości był to piękny, miejski pałac bardzo zasobnej rodziny; jego fasadę zdobiły subtelne malowidła o roślinnych motywach i długi narożny balkon o balustradzie z kutego żelaza, natomiast nad drzwiami widoczna była oryginalna przybudówka - wykusz bez okien, kształtem przypominający ul. Zastanawiałam się nad jego przeznaczeniem, przyszło mi do głowy parę pomysłów, ale zważywszy, że łączył się z kominem wystającym ponad poziom dachu, doszłam do wniosku, że wewnątrz budynku mogła być w tym miejscu nisza, służąca za okap kuchenny albo ogromy kominek. Budynek miał dwa wejścia, boczne pod wykuszem i drugie główne, w postaci zamczystej bramy. Przy bramie widniała tabliczka, wskazująca na to, że obiekt jest własnością Prowincji Como i działa w nim organizacja pożytku publicznego, więc bez obaw weszłam na wewnętrzny dziedziniec. Byłam pod ogromnym wrażeniem tego, co tam zastałam, nie tylko dlatego, że znowu zobaczyłam piękne naścienne malowidła i kute balkony, biegnące wokoło niczym krużganki. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, że tak piękne miejsce, mogące stanowić prawdziwy klejnot w środku miasta, znajduje się w stanie takiego upadku...Z tego co zauważyłam, były tam jeszcze dwa dziedzińce oraz niewielki wewnętrzny ogród z edykułem i magnoliowym drzewem pośrodku, wszystko w podobnym stanie kompletnego zaniedbania... *
Gdy po dłuższych oględzinach opuściłam ten niegdyś piękny pałac, słońce chyliło się ku zachodowi; jego ostatnie promienie kładły się niemal poziomo ponad dachami domów, nasycając pomarańczowym kolorem wzgórze Brunate, które od połowy stoku wyglądało niczym skąpane w ogniu. Słyszałam o podobnym zjawisku, kiedy byłam nad jeziorem Lugano, jednak na własne oczy widziałam je po raz pierwszy, gdyż można je zaobserwować jedynie zimą, gdy zachodzące słońce oświetla góry leżące na wschodzie. Był to wspaniały widok, od którego trudno było oderwać oczy, więc przystanęłam na niewielkim placu, aby je obserwować jak najdłużej, tym bardziej, że przy okazji mogłam posłuchać, jak gra zespół muzyczny, zbierający fundusze na cele charytatywne.
Zapadał zmierzch, postanowiłam, że przed odjazdem do domu zajrzę jeszcze do jednego z barów, żeby zjeść coś ciepłego. Kiedy ponownie znalazłam się na centralnym placu, na dworze było zupełnie ciemno. W mroku okrywającym jezioro lśniły światełka wiosek leżących na jego brzegach, odbijające się w czarnej wodzie niczym w lustrze. Mimo tych nocnych ciemności nadal było dość wcześnie, więc miasto jeszcze nie zamierzało iść spać a na ulicach było sporo ludzi, ponieważ dla większości z nich dopiero teraz zakończył się dzień pracy.
Na przylegającym do bulwaru Piazza Cavour, zauważyłam piękną, kolorową i bajecznie oświetloną karuzelę. Ten (w sumie dość kiczowaty) widok chyba obudził moje wewnętrzne dziecko, bo pomyślałam sobie, że bardzo bym chciała wsiąść na jednego z koników i pokręcić się do dźwięków muzyki...Jak widać na powyższych zdjęciach, każdy wiek ma swoje rozrywki - dzieci karuzelę, nastolatki piesze wędrówki z plecakiem i gołymi nogami a młodzi dorośli jazdę wypasionym kabrioletem. Na widok tego ostatniego doszłam do wniosku, że takie auto zasługuje na coś więcej niż przejażdżka po ciemku w styczniowy wieczór, ale może to była tylko krótka jazda próbna?
Mój dzień w Como powoli dobiegł końca, należało jeszcze wsiąść do pociągu i wrócić do domu; byłam zmęczona i pełna wrażeń, bo miasto, które jak mi się zdawało znam tak dobrze, pokazało mi, że nadal jest tam wiele rzeczy do odkrycia....
*
Po powrocie zaczęłam myszkować w internecie, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat tajemniczego budynku. Okazało się, że jest to Palazzo Negrelli, własność jednego z urzędów Prowincji, będącego odpowiednikiem naszego wydziału zdrowia i że oprócz tego, znajdują się tam również lokale mieszkalne. Natomiast pisząc tego posta poszukałam nowszych informacji i znalazłam artykuł mówiący o tym, że obecnie z uwagi na zły stan techniczny obiekt stoi pusty i mimo monitów ze strony mieszkańców Como o jego pilny remont, nic się tam nie dzieje.
Jeśli ktoś chciałby zobaczyć więcej zdjęć zimowego Como, zapraszam o obejrzenia albumu>
OdpowiedzUsuńKochana Sukieneczko!
Piszesz zawsze tak pięknie i z taką mądrością. Z pewnością zauważyłaś, że obecny czytałam kilka razy! Podziwiam i dziękuję za każdy wpis. Jestem zachwycona Twoimi przepięknymi kadrami. Gdybyś wydała książkę ze swoimi przeżyciami z podróży, jestem pewna, że byłaby bestsellerem.
Życzę Ci dużo zdrowia i serdecznie pozdrawiam:)
Kochana Lusiu, jesteś jak zwykle bardzo łaskawa dla mnie i mojego pisania! Bardzo się cieszę, że wytrawna podróżniczka i blogerka ma przyjemność z zaglądania do mnie, bardzo sobie cenię Twoją opinię chociaż nie wiem czy na nią zasłużyłam... Ale mimo to bardzo dziękuję, również za życzenia zdrowia (oby się spełniły) i serdecznie pozdrawiam!
UsuńJeśli kochamy jakieś miejsce, to możemy je odwiedzać niezależnie od pory roku. Wybieram się w lutym do Włoch. Moja mieszkająca tam ciotka wciąż narzeka, że wybrałam zły okres, że nie kwitnie nic, że zimno i szaro, a ja uważam, że i w takim czasie odwiedzane miejsca mają swój urok. Wzorem Brodskiego, który odwiedzał Wenecję zawsze zimą i ja wybrałam się rok temu w lutym i był to świetny wybór terminu. Como jest bardzo urokliwe, jak chyba wszystkie włoskie miasteczka. A wpis niezwykle poetyczny. Jak zobaczyłam te gołe nogi u młodzieży to pomyślałam, że musiało być ciepło. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCo do uroku zgadzam się w 100% dopiero poza sezonem można naprawdę zobaczyć Włochy. Jeśli jeszcze nie byłaś w Portofino i innych miejscowościach na wybrzeżu liguryjskim to gorąco polecam, w lutym jest tam pięknie i ludzi mało, więc pora idealna do zwiedzania, ja tam jeździłam wiele razy właśnie na przedwiośniu i było wspaniale. Co do dziewczyn z gołymi nogami - było naprawdę zimno, ale to były wytrawne i zahartowane wędrowniczki, jak sądzę. Również pozdrawiam!
UsuńNigdy tam nie dotarlam; zal, ze nie remontuja starych budowli. Z jednej strony to zle, ze tego typu domy trafiaja w rece najbogatszych tak jak posiadlosc/winnica Leonardo Da Vinci, ale z drugiej przynajmniej zachowaja sie dla potomnosci.
OdpowiedzUsuńA wiesz że nawet trafiłam na artykuł mówiący o tym, że podobno ktoś (podobno developer) chciał kupić ten budynek, ale były obawy, że go obróci w niwecz, więc pomysł upadł. Może jednak doczeka się renowacji, skoro walczy o to lokalne społeczeństwo.
Usuń