niedziela, 6 października 2013

Łodzie.



Łodzie... Kiedy o nich myślę widzę nie te, które z łopotem żagli suną po falach naprzeciw wiatrowi, lecz te tkwiące w bezruchu, zacumowane w porcie, stojące na kotwicy lub wyciągnięte na brzeg, bezwładnie leżące na piasku.


Widzę je, tkwiące w przestrzeni nieba i wody, samotne, z nagimi masztami, przykryte brezentową plandeką, cierpliwie czekające, aż zjawi się ktoś, kto postawi żagle albo zapuści motor, by wreszcie mogły pomknąć przed siebie... Nie poznawałam ich, gdy w oddali mknęły pod żaglami z nieznajomymi ludźmi na pokładzie, jakby w momencie wypłynięcia na szerokie wody traciły swoją tajemną osobowość, znaną tylko mnie... Wędrując nad lombardzkimi jeziorami widziałam ich wiele; uśpionych, otulonych mlecznobiałą mgłą, czasem spowitych błękitną poświatą poranka a innym razem pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca. 

Spokojnie przeglądały się w lustrze niezmąconej wody, jednak nadal była w nich moc ukrytej energii. Mówiły o niej ich smukłe maszty wznoszące się nad pokładem, celujące w niebo, niczym wyciągnięty palec ręki wskazującej kierunek. Tego bezruchu i opuszczenia nie odczytywałam jako zaprzeczenia celu, do którego zostały stworzone, lecz przeciwnie, były dla mnie niczym widomy symbol ukrytych szans  i możliwości, jakie ma każdy z nas. Patrzyłam na nie niczym na mewy przysiadające na fali, żeby odpocząć zanim ponownie rozwiną skrzydła do lotu; kiedy tak lekko bujały się na wodzie, myślałam o tym, że być może już niedługo zdarzy się coś, co sprawi, że one i ja, wyruszymy w długą podróż, choć nie w tę samą stronę...

Fascynowały mnie a nawet więcej, czułam z nimi jakąś niewytłumaczalną więź; fotografowałam je z zapałem a dzisiaj, kiedy przeglądam moje foldery, widzę zaledwie kilka takich, które są w ruchu, za to tych nieruchomych jest całe mnóstwo...Jak już pisałam, te łodzie budziły we mnie wiele skojarzeń, jednak ich widok nie był bez znaczenia również dla moich oczu - z przyjemnością patrzyłam na ich wysmakowane, zgrabne i opływowe kształty. 



W moim albumie, oprócz popularnych tanich, plastikowych łódek, jakie można zobaczyć na wodach całego świata, są przepiękne, drewniane łodzie z charakterystycznym płóciennym daszkiem rozpiętym na półokrągłych obręczach, które nadal pływają po lombardzkich i piemonckich jeziorach. Ich starsze, zabytkowe siostry, wielkie, niczym jeziorne mastodonty, miałam okazję zobaczyć w malowniczej darsenie jednej z dzielnic Bellagio, zwanej Loppia. Niegdyś podobne łodzie służyły do transportu ludzi i towarów pomiędzy wioskami położonymi na brzegach jezior. Obecnie owe miejscowości łączą asfaltowe drogi a tam, gdzie skalne nawisy schodzą wprost do wody, wykuto tunele. Jednak w dobie poprzedzającej rozwój motoryzacji, łódka była wprost niezastąpionym środkiem komunikacji dla tutejszych mieszkańców.


Z ogromnym sentymentem i wzruszeniem oglądam zdjęcia ślicznych, staroświeckich łódek, z wnętrzem pomalowanym na niebiesko, jakie sfotografowałam nad Lago di Orta, ponieważ niezmiennie przypominają mi przepiękny, słoneczny, październikowy dzień, pełen złotych kolorów jesieni, jaki spędziłam tam wraz z moją córką Martą (jej obecność sprawiała, że to co piękne, wydawało mi się jeszcze piękniejsze). Łuszcząca się farba nie odejmowała im uroku, podobnie rzecz się miała ze starymi domkami stojącymi wokół centralnego placu, gdzie kruszące się tynki i poczerniałe drewniane belki były malowniczym świadectwem mijającego czasu



Oczywiście, w moich wspomnieniach nie może zabraknąć weneckich gondoli, które przykryte plandekami mokły bezczynnie na deszczu, tak bardzo romantyczne w swoim osamotnieniu i tychże gondoli, wspaniale prezentujących swoje smukłe, wymyślne kształty na tle błękitnych fal w blasku zachodzącego słońca...


A czy można tu pominąć skromne, pracowite motorówki, będące na wodzie tym, czym niegdyś na lądzie był muł i osiołek? 
W Wenecji widziałam ich mnóstwo; dla mieszkańców obok tramwajów wodnych są one jedynym środkiem transportu, więc nie zdziwiło mnie, kiedy widziałam, jak ładowano na nie gruz z rozbieranego budynku czy worki ze śmieciami, że nie wspomnę o łodziach firm kurierskich i listonoszach rozwożących pocztę oraz pływającym Pogotowiu Ratunkowym.

Każde z tych zdjęć, z łódkami w głównej roli, to wspomnienie niezwykłej chwili, jaka poruszyła moją imaginację, zapadając mi w pamięć i w serce. Pejzaże, wschody i zachody słońca, mgły snujące się nad jeziorami, ulotne momenty zadumy i zachwytu, które chciałabym zatrzymać na zawsze...

sobota, 28 września 2013

Szwajcaria. Z widokiem na Lago di Lugano - Monte Bre'.



Już wspominałam, że Lugano leży w dolinie otoczonej górami. Kiedy patrzymy na okolicę stojąc na brzegu jeziora, na wprost po jego drugiej stronie widzimy ciekawe w kształcie wzniesienie, zwane Monte Salvatore; natomiast po lewej  dominuje nad nim niezbyt wysoka (933m) Monte Bre'. Ta góra z racji swojego położenia i bliskości z miastem jest miejscem, gdzie wiele osób udaje się, aby odetchnąć świeżym  powietrzem a także popatrzeć na piękną panoramę, jaka się roztacza wokoło. Inni traktują ją jako punkt wypadowy, z którego można rozpocząć pieszą lub rowerową wycieczkę po górskich szlakach. Dolne partie tego wzniesienia są pokryte siecią ulic i dość gęstą zabudową; na jego szczyt można dotrzeć pieszo, samochodem (korzystając z asfaltowej drogi jezdnej) albo kolejką zębatą. Kolejka jedzie w dwóch etapach, więc w połowie drogi trzeba się przesiąść.


Z jej wagonika widać sporą część jeziora i miasta, jest to bardzo atrakcyjna podróż zapewniająca niezapomniane wrażenia, podobnie jak to się dzieje, kiedy jedziemy kolejką zębatą z Como do Brunate. Po przyjeździe na górę należy obowiązkowo odbyć spacer drogą wijącą się wokół szczytu, aby popatrzeć na przepiękne widoki, jakie oferuje to miejsce. Przy sprzyjającej pogodzie oprócz jeziora i miasta Lugano, widać stąd jak na dłoni okoliczne góry, w tym najwyższą z nich, odległą Monte Rosa o szczycie pobielonym śniegiem.


Równie wspaniale wyglądają Prealpy, kąpiące w wodach jeziora swoje zielone zbocza. Trudno się też nie zachwycić widokiem, jaki prezentuje samo Lago di Lugano, którego pokrętny przebieg sprawia, że pośród gór widać jego błękitne fragmenty, wyglądające niczym łańcuch niewielkich jezior. Na mnie ogromne wrażenie zrobiła ta jego część, którą już widziałam podczas wycieczki na Monte Generoso, (link)  gdzie widać długi most przecinający je w poprzek. Podobno wzniesiono go na wybrzuszeniu, jakie tworzy morena znajdująca się na dnie jeziora; co jest godne uwagi, nie jest to konstrukcja nam współczesna, lecz wzniesiona w połowie XIX wieku a w XX jedynie rozbudowana. Most jest ogromnie ważny dla szwajcarskiej komunikacji, gdyż oprócz drogi regionalnej, biegnie tu także autostrada i linia kolejowa.


Jednak oprócz refleksji nad oczywistą użytecznością tego przedsięwzięcia, nie sposób nie zachwycić się widokiem połyskliwych wód jeziora i gór przepięknie modelowanych przez światło i cień z głębokimi rozpadlinami biegnącymi wzdłuż stoków. Na lewym brzegu, oprócz Monte Generoso mogłam zobaczyć Valle d'Intelvi, leżącą po włoskiej stronie granicy, gdzie tak lubiłam chodzić na wiosenne wycieczki, kiedy rozwijały się pierwsze listki a zagajniki tarniny czarowały welonem swoich drobnych kwiatków o gorzkawym, odurzającym zapachu.


Z trudem oderwałam się do tego widoku, aby udać się do wioski Bre' leżącej w niewielkim obniżeniu terenu pomiędzy Monte Bre' i Monte Boglia. Wiedzie tam wygodna ścieżka, wyłożona kamiennymi płytami, podczas tego spaceru można popatrzeć w stronę północy, gdzie horyzont zamykają góry leżące na terenie Włoch, na północny wschód od Jeziora Como. Bre' to bardzo malownicza wioska, z zabytkową zabudową, jaką tworzą małe domki, wzniesione wedle dawnego, lokalnego zwyczaju z szarego kamienia i drewna. Dzięki temu, że zamieszkują ją liczni pasjonaci sztuki i tradycji, całość z biegiem lat nic nie straciła ze swego rustykalnego charakteru.

Niezbędne prace modernizacyjne  przeprowadzono tam w taki sposób, żeby nie naruszyć zabytkowej substancji, więc z przyjemnością zapuściłam się w wąskie i kręte uliczki, podziwiając urocze zaułki, gdzie czyjeś poczucie estetyki kazało posadzić krzewy, zasiać kwiaty przy schodach albo umieścić na podwórku kolekcję zabytkowych narzędzi rolniczych. Ta mała wioska gościła wielu sławnych mieszkańców, tu swoje domostwa mieli malarze Wilhelm Schmid, Josef Biro' czy Pasquale Gilardi, który urodził się w Bre' w rodzinie wyróżniającej się talentami artystycznymi (jego dwaj bracia również byli malarzami, zaś trzeci z nich został architektem). W latach 1995- 2005 w wiosce miało miejsce interesujące przedsięwzięcie artystyczne, dzięki któremu pozostało tam wiele dzieł sztuki: mozaiki, rzeźby i witraże, wyeksponowane na uliczkach i ścianach budynków. Podobne inicjatywy są bardzo popularne po obydwóch stronach granicy,  również w wielu włoskich miejscowościach, że wymienię choćby takie wioski jak Arcumeggia czy Boarezzo, (link) gdzie możemy oglądać ich efekty.

Zresztą ta okolica od niepamiętnych czasów szczyciła się tym, że wydała licznych artystów - rzemieślników, którzy swoimi dziełami ozdobili wiele kościołów we Włoszech, Francji i w Niemczech. Wywodzili się oni z okolic Como oraz Lugano i do dziś są znani miłośnikom historii sztuki. Mówi się o nich "magistri luganesi" lub "comacini" albo "intelvesi" w zależności od miejsca urodzenia a czasem "antelami" od nazwiska Benedetto Antelami, najsłynniejszego z nich, któremu zawdzięczamy przepiękne baptysterium w Parmie. Osoby, które były w Mediolanie, być może zwróciły uwagę na okazały budynek Broletto, wzniesiony z czerwonej cegły i usytuowany na potężnych arkadach, znajdujący się nieopodal Duomo na wprost Palazzo della Ragione. Tam w niszy znajdującej się na ścianie od strony dziedzińca, można zobaczyć rzeźbę, będącą jednym z symboli tego miasta. Jest to konny pomnik Oldrado da Tresseno, dzieło pochodzące ze szkoły Benedetta. Uważa się, że to właśnie jego uczniowie i następcy, wędrując po całej Europie, z jednej wielkiej budowy na drugą, stworzyli korporacje, będące zalążkiem wolnomularstwa o czym pisałam w starszych wpisach tutaj i tutaj
Jak widać, na koniec nieco odbiegłam od zasadniczego tematu tego posta, ale w moich podróżach często spotykałam różne informacje nawiązujące do tej szczytnej tradycji, więc mam nadzieję, iż nie od rzeczy jest wzmianka na ten temat, która być może zainteresuje również kogoś z czytelników.
 
Więcej zdjęć z Bre' i Monte Bre'>

czwartek, 26 września 2013

Włochy i Szwajcaria, czyli wędrując wokół Jeziora Lugano. Część II - miasto Lugano .



Tak, jak obiecałam, tym razem opowiem o  moim powtórnym spotkaniu z miastem Lugano, spotkaniu, które nazwałam jednym z największych rozczarowań...Pierwsze wspomnienie nadal trwało żywe w mej pamięci, więc niejednokrotnie myślałam o powrocie w tamte strony, jednak było to jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, więc moja sytuacja prawna nie pozwala mi skorzystać z przywilejów, jakie mają obywatele Włoch. Dopiero nasz pełny akces do Unii i fakt, że w tym czasie stałam się sensu stricto włoską rezydentką, spowodował, że przyszedł moment, w którym mogłam zrealizować dawno powzięty zamysł. Do Lugano pojechałam pociągiem z Como, nieco zdenerwowana, bo nie wiedziałam, czy podczas kontroli granicznej powinnam pokazać polski paszport, czy też tymczasowy dowód osobisty, jaki otrzymam we Włoszech. 



Na chybił trafił podałam dowód, na który pogranicznik tylko rzucił okiem, co mnie bardzo ucieszyło, bo przed chwilą widziałam jak skrupulatnie kontrolował inne osoby wyglądające na cudzoziemców, szczególnie te ciemniejszej karnacji, ubrane w afrykańskie lub arabskie stroje. Obawiałam się, że również  mnie  zacznie "maglować" i dopytywać się kim jestem i w jakim celu jadę, nawet zaczęłam przygotowywać zwięzłe i rzeczowe odpowiedzi po włosku, ale jak się okazało, nie uznano mnie za osobę mogącą stanowić potencjalne znaczenie. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż wiele słyszałam o tym, że szwajcarskie służby potrafią być bardzo skrupulatne wobec cudzoziemców, przekraczających ich granicę. Podróż nie dłużyła mi się zbytnio, tym bardziej, że mogłam  oglądać zmieniające się widoki, jakie przemykały za oknem pociągu. Niebawem dotarliśmy do celu i po chwili znalazłam się na placu przed dworcem, tym samym, gdzie kiedyś zatrzymał się autobus wiozący mnie z Polski. Znowu po drugiej stronie ulicy zobaczyłam znajomy różowy budynek z napisem " Koleje  Lugano - Ponte Tresa"  więc szybko podeszłam do  skraju tarasu. 



W tym miejscu przeżyłam prawdziwy szok... Okazało się, że poranna mgła,  jaka wtedy spowijała miasto sprawiła, że ​​głębia i odległość były zupełnie inne niż w rzeczywistości... Przeciwległe zbocze, które jak wtedy mi się wydawało jest  tuż, niemal na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości było dość odległe. Głęboka dolina, jaką wówczas widziałam w tym miejscu, okazała się dość rozległą przestrzenią z błękitną taflą jeziora leżącego po lewej stronie. Widok sam w sobie był  bardzo przyjemny,  miasto lśniło w słońcu, które pięknie wydobywało jego kolory a szmaragdowe góry wspaniale harmonizowały z lazurem nieba i wody. Ja jednak nie nie mogłam rozstać się z magiczną wizją, jaką stworzyła  moja wyobraźnia... Spodziewałam się gór rozdzielonych wąskim jeziorem a zobaczyłam niezbyt głęboką nieckę, gdzie ciągnęły się długie, gęsto zabudowane ulice. To co zobaczyłam, nawet w przybliżeniu nie przypominało miasta, którego się domyślałam, kiedy byłam tam po raz pierwszy...



Słyszałam o tym, że mgła potrafi płatać figle i tworzyć różne fatamorgany, lecz nie mam pojęcia, że może to dawać obraz do tego stopnia odmienny od rzeczywistości. Czułam się niczym dziecko, które długo czekało na wymarzoną zabawkę a kiedy ją wreszcie otrzymało, ta rozpadła mu się w rękach... Ponieważ dworzec w Lugano leży na niewielkim wzniesieniu, dla wygody podróżnych zbudowano również kolejkę zębatą, którą można dojechać do  centrum miasta. Ja jednak postanowiłam zejść na piechotę, żeby obejrzeć wąskie i strome uliczki, jakie widziałam poniżej. Nie był to zbyt wygodny spacer, gdyż zejście jest dość strome, do tego nie ułatwiały go chodniki z szerokimi, płaskimi stopniami, ponieważ były zbyt długie na moje dwa kroki a przy trzech musiałam dreptać w nienaturalny sposób. Mimo wszystko muszę przyznać, że ta część miasta wyglądała bardzo malowniczo, tym bardziej, że w głębi widać było jezioro i zieleniały stoki góry San Salvatore, robiła też bardzo miłe wrażenie swoją czystością i zadbanymi budynkami. Po chwili dotarłam do miejsca z mnóstwem sklepików z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Leżały tam ogromnie kręgi sera, wielkie szynki i pęta kiełbasy a warzywa i kwiaty kusiły kolorami. 



Okazało się, że ta niewielka dzielnica handlowa leży tylko o krok od  bulwaru biegnącego wzdłuż brzegu jeziora. Tu muszę oddać miastu sprawiedliwość , bo chociaż przystań w Lugano nie wyróżnia się niczym szczególnym, to widok, jaki się stąd roztacza, może śmiało konkurować z jeziorem Como. Dzieje się tak dzięki bardzo urozmaiconej linii brzegowej, z pięknymi zielonymi wzniesieniami, wśród których palmę pierwszeństwa dzierży góra San Salvatore, mająca ciekawy kształt frygijskiej czapki. W najpiękniejszym miejscu nabrzeża jest dość rozległy park, leżący nieopodal centrum; można tam oglądać malowniczo zgrupowane drzewa i krzewy, wspaniałe kwiatowe klomby,  posągi, fontanny oraz inną małą  architekturę parkową.  



Nic więc dziwnego, że wiele osób  przysiadło na parkowych ławeczkach, tym bardziej, że ciepłe promienie słońca i wspaniałe widoki wokoło nastrajały do dłuższego odpoczynku. Nie dołączyłam do tego grona, ponieważ postanowiłam, że cały dzień poświęcę na intensywne zwiedzanie a w planie oprócz samego miasta Lugano miałam jeszcze wjazd kolejką zębatą na górę Monte Bre' i rejs statkiem do Gandrii. Tu wspomnę o tym, co mnie uderzyło, kiedy mogłam popatrzeć na Lugano z pokładu statku. Otóż ​​podczas spaceru po mieście szłam urokliwymi uliczkami o starszej zabudowie, natomiast kiedy statek odbił od brzegu, przekonałam się, że można tu zobaczyć także bardziej nowoczesną architekturę.



Osobiście nie mam entuzjazmu dla takiej zabudowy, wydaje mi się nijaka i pozbawiona stylu, kojarzy mi się z klockowatymi domami, które masowo wznoszono w Polsce w latach 60-tych i 70-tych. Zbudowano je według jednego projektu, więc są podobne do siebie niczym  krople wody, z identycznymi balkonami zwróconymi w stronę jeziora. Takie budynki można zobaczyć również w innych, szwajcarskich miejscowościach, co moim zdaniem nie dodaje im urody ani stylu, tu widzę zdecydowana przewagę nieco mniej uporządkowanych miejscowości w niedalekiej Lombardii, gdzie nawet nowoczesne budynki zawsze mają w sobie jakiś rys indywidualności.  

Więcej zdjęć jest w albumie>


niedziela, 22 września 2013

Włochy i Szwajcaria, czyli wędrując wokół Jeziora Lugano. Część I.



Gdyby ktoś mnie zapytał, które z miejsc, jakie dane mi było oglądać zrobiło na mnie największe wrażenie, byłabym w prawdziwym kłopocie...
Łatwiej mogłabym wymienić te, które mi się nie podobały albo zawiodły moje oczekiwania (bo takich było niewiele), choć raz zdarzyło mi się, że z czasem diametralnie zmieniłam moje zdanie na temat jednego z nich. Tym miejscem było Jezioro Lugano, gdzie podobnie, jak przez Lago Maggiore, przebiega granica dzieląca Włochy i Szwajcarię. Jest ono wąskie, głębokie (288m) i bardzo kręte; ma też kilka odnóg, wcinających się w przestrzeń pomiędzy okolicznymi górami. Ta dwupaństwowość jeziora ma odbicie również w nazwie. Włosi nazywają je "Lago di Ceresio" od miejscowości Porto Ceresio leżącej na jego południowym krańcu, natomiast dla Szwajcarów jest to Lago di Lugano" od miasta Lugano, znajdującego się w północnej części. 
Na ogół jednak używa się nazwy szwajcarskiej, więc i ja zastosuję się do tej zasady, gdyż szczerze mówiąc, o Lago di Ceresio usłyszałam po raz pierwszy, kiedy zamieszkałam we Włoszech. Na szczęście jest coś, co dość ściśle wiąże obie nacje żyjące na jego brzegach, jest to język włoski, którym mówi się po obu stronach granicy, zarówno w Lombardii, jak i szwajcarskim Kantonie Ticino.


Zresztą stosunki między tymi dwoma krajami są bardzo dobre, obowiązuje dwustronna konwencja o swobodnym przekraczaniu granicy, dzięki czemu mając odpowiednie zameldowanie nie tylko można swobodnie poruszać się po przygranicznych terenach, lecz także legalnie podejmować pracę, bez względu na obywatelstwo.
Oczywiście nie znaczy to, że na granicy nie ma żadnej kontroli - celnicy oraz pogranicznicy wykonują swoje zwykłe obowiązki, jednak odniosłam wrażenie, że tu kierują się zarówno swoim doświadczeniem, jak i niezawodną intuicją, więc turysta, który chce jedynie pozwiedzać raczej nie jest przez nich niepokojony.


Dzięki tej konwencji wielokrotnie wędrowałam do Szwajcarii przekraczając granicę na piechotę, pociągiem lub autobusem aby zobaczyć jakieś ciekawe miejsce, albo pochodzić po górach. Będę szczera i powiem, że współczesna Szwajcaria, aczkolwiek bogata, czysta i mająca wiele cech, które osobiście wysoko cenię, według mnie nie ma tej malowniczości i wdzięku, jaki widzi się po nieco mniej uładzonej stronie włoskiej.
Moja przygoda z jeziorem Lugano rozpoczęła się wiele lat temu, od magicznego momentu zachwytu...Co prawda, później nazywałam je jednym z największych rozczarowań, lecz kiedy je lepiej poznałam, niespodziewanie dla mnie samej, stało się moją największą miłością oraz terenem, gdzie dzięki splotowi nieoczekiwanych zdarzeń i czystemu przypadkowi, niespodziewanie przeżyłam wspaniałą przygodę intelektualną i emocjonalną... Jednak bywa tak, że kiedy chcemy mówić o rzeczach, które zapadają nam w serce, oprócz chęci podzielenia się tymi pięknymi przeżyciami rodzi się w nas lęk, że słowa będą zbyt ubogie aby oddać nasze uczucia i możemy je w pewnym sensie sprofanować naszą nieudolnością. Obawiamy się, że ktoś nas zapyta o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego ta rzecz, tak banalna, jest dla nas tak ważna? Mimo to, postanowiłam zmierzyć się z tematem i opowiedzieć moją historię związaną z jeziorem Lugano i jego niezwykłą okolicą.


Zaczęło się to wiele lat temu, kiedy zamiast autobusem zmierzającym z Polski do Włoch przez przełęcz Brenner, postanowiłam jechać innym, którego trasa wiodła przez Szwajcarię. Był mroźny, zimowy poranek, gdy zatrzymaliśmy  się przed dworcem w Lugano, gdzie kilka osób kończyło podróż. Obsługa zajęła się wypakowywaniem bagaży a pozostali pasażerowie, w tym ja, wyszli na chwilę, żeby rozprostować nogi. Po jednej stronie placu widać było nie grzeszący urodą, nowoczesny budynek dworca, natomiast po drugiej znajdował się dużo mniejszy, uroczy budyneczek w stylu "liberty" z napisem "Ferrovie Lugano-Ponte Tresa". O Ponte Tresa słyszałam wcześniej, więc wiedziałam, że jest to miejscowość, gdzie znajduje się most na rzece Tresa, przez który przebiega granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. Domyśliłam się, że jest to stacyjka lokalnego pociągu, kursującego po trakcji łączącej te dwie niezbyt odległe miejscowości. Budynek stał na brzegu wzniesienia; obok znajdował się niewielki taras, więc podeszłam do jego barierki aby popatrzeć na panoramę okolicy. Jak już wspomniałam, był wczesny ranek, słońce właśnie wschodziło, jego promienie rozświetlały gęste, poranne mgły, snujące się wokoło. Skrzypiący śnieg błyszczał diamentowo a z welonów wilgoci wyłaniały się zarysy gór otaczających miasto. Kiedy stanęłam przy barierce i spojrzałam w dół, zobaczyłam widok, jaki trudno zapomnieć, bo jego urody nie dało się opisać...


Miałam przed sobą wąską, głęboką dolinę, której dno było całkowicie niewidoczne. Domyślałam się, że tam, w dole, leży jezioro a po jego obu stronach, na zboczach gór o zaledwie zarysowanych wierzchołkach, widać było ulice i tarasowo wzniesione domy. Mgła zalegająca przestrzeń pomiędzy nimi układała się w grubsze i cieńsze warstwy, lśniąc w pierwszych promieniach słońca. Bardzo żałowałam, że nie mam ze sobą aparatu fotograficznego i nie mogę zatrzymać w kadrze tego magicznego momentu. Ta wspaniała panorama sprawiła, że z żalem wsiadłam do autobusu, aby ruszyć w dalszą drogę; od tej pory wciąż myślałam o tym, żeby tam wrócić i ponownie zobaczyć to czarodziejskie miasto. Zanim to się stało, minęło kilka lat a kiedy wreszcie zrealizowałam ten zamysł, przeżyłam jedno z największych rozczarowań mojego życia, jednak o tym napiszę w moim następnym poście o mieście Lugano. Z czasem to rozczarowanie stało się oczarowaniem, odbyłam wiele podróży w tamte strony a teraz jak sądzę, przyszedł odpowiedni moment, żeby o nich opowiedzieć.


Niestety, jak już wspomniałam, z tego pierwszego spotkania z Lugano nie mam żadnych zdjęć... te które zamieściłam w tym poście zrobiłam w zimie trzy lata później a przedstawiają tę część jeziora, przez którą przebiega granica. Wykonałam je stojąc na włoskim brzegu; góry, jakie widać w głębi, należą do Szwajcarii i leżą w okolicy Lugano. Również warunki pogodowe były zupełnie odmienne, więc to co przedstawiają, nijak się nie ma do widoku, jaki zobaczyłam tamtego mroźnego poranka....Cdn.

niedziela, 15 września 2013

Lombardia. Brunate i Faro Voltiano.



Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym  miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.



Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka, gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło. 



Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.



Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią,  później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.

Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście, dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie! Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę.



Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze.

Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów. 

Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie uchronił mnie przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę. 
Ale wróćmy do Brunate, spacer jego uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti.



Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.




Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają  niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.