Tak, jak obiecałam, tym razem opowiem o moim powtórnym spotkaniu z miastem Lugano, spotkaniu, które nazwałam jednym z największych rozczarowań...Pierwsze wspomnienie nadal trwało żywe w mej pamięci, więc niejednokrotnie myślałam o powrocie w tamte strony, jednak było to jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, więc moja sytuacja prawna nie pozwala mi skorzystać z przywilejów, jakie mają obywatele Włoch. Dopiero nasz pełny akces do Unii i fakt, że w tym czasie stałam się sensu stricto włoską rezydentką, spowodował, że przyszedł moment, w którym mogłam zrealizować dawno powzięty zamysł. Do Lugano pojechałam pociągiem z Como, nieco zdenerwowana, bo nie wiedziałam, czy podczas kontroli granicznej powinnam pokazać polski paszport, czy też tymczasowy dowód osobisty, jaki otrzymam we Włoszech.
Na chybił trafił podałam dowód, na który pogranicznik tylko rzucił okiem, co mnie bardzo ucieszyło, bo przed chwilą widziałam jak skrupulatnie kontrolował inne osoby wyglądające na cudzoziemców, szczególnie te ciemniejszej karnacji, ubrane w afrykańskie lub arabskie stroje. Obawiałam się, że również mnie zacznie "maglować" i dopytywać się kim jestem i w jakim celu jadę, nawet zaczęłam przygotowywać zwięzłe i rzeczowe odpowiedzi po włosku, ale jak się okazało, nie uznano mnie za osobę mogącą stanowić potencjalne znaczenie. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż wiele słyszałam o tym, że szwajcarskie służby potrafią być bardzo skrupulatne wobec cudzoziemców, przekraczających ich granicę. Podróż nie dłużyła mi się zbytnio, tym bardziej, że mogłam oglądać zmieniające się widoki, jakie przemykały za oknem pociągu. Niebawem dotarliśmy do celu i po chwili znalazłam się na placu przed dworcem, tym samym, gdzie kiedyś zatrzymał się autobus wiozący mnie z Polski. Znowu po drugiej stronie ulicy zobaczyłam znajomy różowy budynek z napisem " Koleje Lugano - Ponte Tresa" więc szybko podeszłam do skraju tarasu.
W tym miejscu przeżyłam prawdziwy szok... Okazało się, że poranna mgła, jaka wtedy spowijała miasto sprawiła, że głębia i odległość były zupełnie inne niż w rzeczywistości... Przeciwległe zbocze, które jak wtedy mi się wydawało jest tuż, niemal na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości było dość odległe. Głęboka dolina, jaką wówczas widziałam w tym miejscu, okazała się dość rozległą przestrzenią z błękitną taflą jeziora leżącego po lewej stronie. Widok sam w sobie był bardzo przyjemny, miasto lśniło w słońcu, które pięknie wydobywało jego kolory a szmaragdowe góry wspaniale harmonizowały z lazurem nieba i wody. Ja jednak nie nie mogłam rozstać się z magiczną wizją, jaką stworzyła moja wyobraźnia... Spodziewałam się gór rozdzielonych wąskim jeziorem a zobaczyłam niezbyt głęboką nieckę, gdzie ciągnęły się długie, gęsto zabudowane ulice. To co zobaczyłam, nawet w przybliżeniu nie przypominało miasta, którego się domyślałam, kiedy byłam tam po raz pierwszy...
Słyszałam o tym, że mgła potrafi płatać figle i tworzyć różne fatamorgany, lecz nie mam pojęcia, że może to dawać obraz do tego stopnia odmienny od rzeczywistości. Czułam się niczym dziecko, które długo czekało na wymarzoną zabawkę a kiedy ją wreszcie otrzymało, ta rozpadła mu się w rękach... Ponieważ dworzec w Lugano leży na niewielkim wzniesieniu, dla wygody podróżnych zbudowano również kolejkę zębatą, którą można dojechać do centrum miasta. Ja jednak postanowiłam zejść na piechotę, żeby obejrzeć wąskie i strome uliczki, jakie widziałam poniżej. Nie był to zbyt wygodny spacer, gdyż zejście jest dość strome, do tego nie ułatwiały go chodniki z szerokimi, płaskimi stopniami, ponieważ były zbyt długie na moje dwa kroki a przy trzech musiałam dreptać w nienaturalny sposób. Mimo wszystko muszę przyznać, że ta część miasta wyglądała bardzo malowniczo, tym bardziej, że w głębi widać było jezioro i zieleniały stoki góry San Salvatore, robiła też bardzo miłe wrażenie swoją czystością i zadbanymi budynkami. Po chwili dotarłam do miejsca z mnóstwem sklepików z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Leżały tam ogromnie kręgi sera, wielkie szynki i pęta kiełbasy a warzywa i kwiaty kusiły kolorami.
Okazało się, że ta niewielka dzielnica handlowa leży tylko o krok od bulwaru biegnącego wzdłuż brzegu jeziora. Tu muszę oddać miastu sprawiedliwość , bo chociaż przystań w Lugano nie wyróżnia się niczym szczególnym, to widok, jaki się stąd roztacza, może śmiało konkurować z jeziorem Como. Dzieje się tak dzięki bardzo urozmaiconej linii brzegowej, z pięknymi zielonymi wzniesieniami, wśród których palmę pierwszeństwa dzierży góra San Salvatore, mająca ciekawy kształt frygijskiej czapki. W najpiękniejszym miejscu nabrzeża jest dość rozległy park, leżący nieopodal centrum; można tam oglądać malowniczo zgrupowane drzewa i krzewy, wspaniałe kwiatowe klomby, posągi, fontanny oraz inną małą architekturę parkową.
Nic więc dziwnego, że wiele osób przysiadło na parkowych ławeczkach, tym bardziej, że ciepłe promienie słońca i wspaniałe widoki wokoło nastrajały do dłuższego odpoczynku. Nie dołączyłam do tego grona, ponieważ postanowiłam, że cały dzień poświęcę na intensywne zwiedzanie a w planie oprócz samego miasta Lugano miałam jeszcze wjazd kolejką zębatą na górę Monte Bre' i rejs statkiem do Gandrii. Tu wspomnę o tym, co mnie uderzyło, kiedy mogłam popatrzeć na Lugano z pokładu statku. Otóż podczas spaceru po mieście szłam urokliwymi uliczkami o starszej zabudowie, natomiast kiedy statek odbił od brzegu, przekonałam się, że można tu zobaczyć także bardziej nowoczesną architekturę.
Osobiście nie mam entuzjazmu dla takiej zabudowy, wydaje mi się nijaka i pozbawiona stylu, kojarzy mi się z klockowatymi domami, które masowo wznoszono w Polsce w latach 60-tych i 70-tych. Zbudowano je według jednego projektu, więc są podobne do siebie niczym krople wody, z identycznymi balkonami zwróconymi w stronę jeziora. Takie budynki można zobaczyć również w innych, szwajcarskich miejscowościach, co moim zdaniem nie dodaje im urody ani stylu, tu widzę zdecydowana przewagę nieco mniej uporządkowanych miejscowości w niedalekiej Lombardii, gdzie nawet nowoczesne budynki zawsze mają w sobie jakiś rys indywidualności.
Więcej zdjęć jest w albumie>