sobota, 3 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Ghisallo i modlitwa cyklistów.



Mam nadzieję, że ci czytelnicy, którzy z zainteresowaniem przeczytali poprzedni wpis o Sanktuarium Cyklistów, nie wezmą mi za złe tej dygresji, będącej jednocześnie bardzo osobistą refleksją.
Tak jak już pisałam wcześniej, Włosi to naród bardzo uczuciowy, który lubi (również publicznie) wyrażać swoje emocje. Początkowo byłam tym nieco zdziwiona a nawet zażenowana, jednak po pewnym czasie zrozumiałam, że to swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, chyba niezbędny tym ludziom o tak żywym temperamencie. My Polacy, jesteśmy odmienni w tym względzie, bardziej powściągliwi w wyrażaniu uczuć i oszczędni w słowach. Jednak po wielu latach spędzonych we Włoszech, ja również przywykłam do tego rodzaju ekspresji i do egzaltowanych napisów na pomnikach a rower wiszący w kościele już nie budzi mojego zdziwienia. Nie czuję się też nieswojo, gdy pod wpływem wzruszenia łza zakręci mi się w oku... Oczywiście emocje budzące się w takiej chwili mogą być przemijające i ulotne, lecz mogą też zostawić trwały ślad, który odmieni nas i nasze życie. Kiedy to zrozumiałam i doceniłam, wszystko co mi się przydarzyło we Włoszech nabrało dla mnie innego wymiaru. Było to swego rodzaju emocjonalne rozdwojenie jaźni, jakby żyły we mnie dwie osoby, które się uzupełniają i wspierają nawzajem. A jakiekolwiek wsparcie niejednokrotnie było mi bardzo potrzebne, gdyż często przychodził taki czas, iż wydawało mi się, że tego wszystkiego nie zniosę, że nie wytrzymam tam ani jednego dnia dłużej z dala od Polski, mojego domu i rodziny... Korzystałam więc z każdej nadarzającej się okazji aby wyrwać się z kieratu codzienności i wyruszyć przed siebie "gdzie nogi poniosą". Czasem było to miejsce, o którym marzyłam od dawna, innym razem wracałam do tych dobrze mi znanych, niczym do starych przyjaciół, gdzie się wpada na chwilkę rozmowy. Przestałam sobie robić wyrzuty za mój nadmiar entuzjazmu i za to, że nie raz niczym małe dziecko zagapiłam się w zachwycie. Znów byłam małą dziewczynką w sukience w kropki, o której myślałam, że już dawno we mnie umarła... Widocznie tak musiało być, że samotność i cały ból emigracji, jakiego tam zaznałam, pozwolił mi odrodzić się na nowo. Nauczyłam się cieszyć nawet najmniejszym okruszkiem radości, jaki podrzucało mi życie, walczyć ze sobą i własnymi słabościami, ale także nie obwiniać jeśli coś mi się nie udało, bo wiedziałam, że daję z siebie wszystko na co mnie stać... Kiedy chodziłam w góry, czasem brakowało mi sił, żeby pokonać jakiś szczególnie trudny fragment drogi więc w jakimś bardzo stromym miejscu byłam zmuszona iść nieomal, jak mówią Włosi "a quattro zampe" czyli po naszemu, po prostu na czworakach. Mówiłam wtedy głośno sama do siebie: "O Boże, dopomóż!" Jednak nigdy mi nie przyszło do głowy aby zawrócić, a kiedy znalazłam się u celu, mówiłam sobie w duchu: " Dzięki Ci Boże, jednak mi  się udało!" Choć częściej była to myśl: "Dzięki Ci, za ten świat taki piękny i za to, że mogę go oglądać!" Mój kijek trekkingowy stał się dla mnie tym, czym jest rower dla kolarza, czymś o wiele więcej niż tylko posłusznym narzędziem; był wiernym przyjacielem, niemym świadkiem moich małych zwycięstw, dla mnie tak cennym, jak berło dla króla. Mój wysiłek i zachwyt były najserdeczniejszą, najbardziej osobistą modlitwą. Chcę o tym zawsze pamiętać, bo te chwile dawały mi siłę aby iść dalej. Sądzę, że niezależnie od tego czy jesteśmy ludźmi głęboko wierzącymi, czy laikami, mamy potrzebę idei, która by nas prowadziła i dawała wagę naszym poczynaniom. Prawda jest w nas, jest jedna, choć ma wiele imion... Czasem ta lepsza, idealna część naszej istoty usypia, przysypana codziennością, lecz budzi się pod wpływem emocji. Pamięć tych chwil niech będzie tym, co nam pomaga iść do przodu i z nadzieją patrzeć w przyszłość...

W Sanktuarium znalazłam tekst modlitwy, którą przetłumaczyłam starając się zachować jej piękny i głęboki sens. Myślę że każdy z nas, którzy codziennie toczymy swe małe walki z życiem i własną słabością, znajdzie w niej coś, co mówi właśnie o nim:

O Matko Pana Naszego Jezusa otocz swą łaskawą opieką nas i nasze działania.
Dopomóż nam zachować
w zdrowiu nasze ciała a nasze dusze niech pozostaną czyste i żarliwe.
Strzeż nas od niebezpieczeństw, tak w czasie treningów jak i podczas zawodów.
Niech  rowery będą dla nas narzędziami przyjaźni i braterstwa, abyśmy wciąż bardziej zbliżali się  do Boga.
Modlimy się do Ciebie, aby  Przyjaciele,  których śmierć wyrwała z naszego grona odnaleźli się w Królestwie Niebieskim, gdzie zaznają radości i wiecznego spokoju.  Prosimy Cię też, daj ich Rodzinom pocieszenie w cierpieniu i siłę wiary, aby mogli sprostać tej ciężkiej próbie.

 Chciałabym jeszcze przytoczyć napis jaki umieszczono na pomniku cyklisty:


...I Bóg stworzył rower aby był dla człowieka instrumentem wysiłku i uniesienia na stromej ścieżce życia.
Ta góra niech będzie pomnikiem sportowej epopei naszego ludu, który zawsze był surowy i cierpki w  cnotach a słodki i łagodny w swoim poświęceniu.

Sam pomnik cyklistów może się wydawać zbyt dosłowny i nie zostawiający wiele pola dla imaginacji, lecz mimo to, dla mnie jest w pewnym sensie metaforą i apoteozą życia. Chyba każdy z nas czasem był zwycięzcą a innym razem pokonanym, zaznał radości i uniesienia, jaki niesie tryumf a także goryczy upadku, po którym trzeba było podnieść się aby iść dalej. A zwycięstwo? Zwycięstwo to tylko moment, to jedynie swego rodzaju dodatek do walki, bo tak naprawdę ważne jest tylko to, żeby próbować...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Madonna di Ghisallo, czyli Sanktuarium Matki Boskiej Opiekunki Cyklistów.



Na pięknych drogach górzystego i zalesionego obszaru Triangolo Lariano, oprócz ludzi używających roweru jako środka lokomocji, często można spotkać cyklistów z prawdziwego zdarzenia, zarówno amatorów jak i zawodowców. Właściwie trudno ich odróżnić, ponieważ obydwie grupy są równie dobrze przygotowane do uprawiania kolarstwa, jeżdżą w stosownych, markowych strojach z najlepszych materiałów i na świetnych, wysokiej klasy rowerach. Nierzadko są to ludzie w dojrzałym a niekiedy wręcz podeszłym wieku lecz nadal we wspaniałej formie fizycznej. Sport rowerowy jest tu bardzo popularny choć oczywiście we Włoszech prym wiedzie piłka nożna, jednak ta ostatnia chyba ma więcej kibiców, niż osób oddających się jej aktywnie.
Natomiast jeśli chodzi o jazdę na rowerze, to w prawie każdej lombardzkiej gminie jest stowarzyszenie cyklistów a jego członkowie uprawiają wspólne, wielogodzinne treningi. Niektóre grupy mieszkające nieco dalej, wsiadają do lokalnego pociągu i jadą w stronę gór (weekendowe pociągi są przystosowane do przewożenia większej ilości rowerów). Mogą w ten sposób uniknąć niebezpiecznych tras w pobliżu Mediolanu i wdychania smogu wszechobecnego na Równinie Padańskiej.


Ze względu na czyste powietrze oraz odpowiednie drogi, Triangolo Lariano (a przede wszystkim jego część zwana Valassina) jest jednym z popularnych i preferowanych miejsc do uprawiania sportu rowerowego. Należy też wspomnieć o tym, że to tu odbywają się etapy Giro di Lombardia (Wyścig Wokół Lombardii) między innymi Superghisallo i Muro di Sormano. Nic więc dziwnego, że właśnie w miejscowości Magreglio przy drodze prowadzącej z Asso do Bellagio, znajduje się Sanktuarium Matki Bożej Cyklistów, czyli Madonna di Ghisallo. Jest to niewielka świątynia, gdzie zamiast srebrnych i złotych wotów wiszą koszulki kolarzy i klubowe proporczyki, zaś pod sufitem umieszczono rowery, niegdyś należące do mistrzów tego sportu. Są też pamiątkowe tablice z licznymi zdjęciami rowerzystów, którzy odeszli ze świata żywych. Niektórzy polegli na wojnie, część umarła śmiercią naturalną lecz są też wśród nich ci, co zginęli w wypadkach podczas zawodów lub treningów jak Fabio Casartelli, znany kolarz pochodzący z tych stron.


Wśród nazwisk i fotografii zawodników jest również miejsce dla organizatorów i zasłużonych sponsorów. Centralne miejsce niewielkiego kościółka zajmuje płyta pamiątkowa poświęcona pamięci księdza Don Ermelindo Vigano' a tuż przy niej stoi  wykonana z brązu wieczna lampa w kształcie wielkiej pochodni. Jak już wspomniałam, Sanktuarium jest położone w niezwykle pięknym miejscu, tuż przy asfaltowej drodze wiodącej z Asso do Bellagio. Z lewej strony znajdują się zielone wzniesienia sąsiadujące z masywem San Primo, zaś po prawej w dole widać część jeziora Lario, zwaną Lago di Lecco, jego przeciwległy brzeg a w oddali górskie pasma otaczające dolinę Valsassina. Miejsce, gdzie zbudowano kościół to swego rodzaju naturalny taras, lezący na wysokości 745 m n.p.m. więc w pogodny dzień można stąd ogarnąć wzrokiem ogromną przestrzeń z łańcuchami Alp na horyzoncie. Oprócz walorów krajobrazowych to miejsce ma również wielowiekową, ciekawą historię a także interesującą legendę.

Mówi ona o hrabim Ghisallo, który polował w okolicznych lasach, gdzie został zauważony przez rozbójników grasujących w tej okolicy. Złoczyńcy zaczęli go ścigać, prawdopodobnie z zamiarem ograbienia i pozbawienia życia, więc przerażony hrabia schronił się w małej kapliczce; nie widząc szans na ucieczkę, prosił Madonnę o opiekę. Modlitwa została wysłuchana, dziwnym trafem zbójcy zniknęli tak jak się pojawili, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Aby upamiętnić swoje cudowne ocalenie, hrabia zbudował w tym miejscu niewielki kościół, nazwany później od jego imienia Madonna di Ghisallo. Znajdujący się tu obraz Matki Boskiej uznano za cudowny a Madonnę di Ghisallo za opiekunkę podróżnych. Pierwszy kościół padł pastwą pożaru, więc na jego miejscu  w XVII wieku powstał nowy,  który oglądamy obecnie.
Zniszczeniu uległ również pierwotny wizerunek Madonny więc zastąpiono go  późniejszą kopią. Jest to bardzo powszechne we Włoszech wyobrażenie Marii jako Matki Boskiej karmiącej Dzieciątko, zwane tutaj Madonna del latte. Kiedy sporo lat temu byłam w Ghisallo po raz pierwszy, świątynia prezentowała się o wiele skromniej a obok niej był tajemniczo wyglądający plac budowy. Po jakimś czasie dowiedziałam się od znajomych, że zaszły tam wielkie zmiany. W związku z tym, korzystając z dnia wolnego i pięknej, przedwiosennej pogody, wybrałam się tam ponownie  aby osobiście skontrolować sytuację.



Oczywiście ciągnął mnie w te strony również widok gór, gdzie z powodu zimy nie byłam od kilku miesięcy a także chęć odetchnięcia świeżym powietrzem, gdyż nad Mediolanem zalegała chmura smogu, co spowodowało wielokrotnie przekroczenie wszelkich limitów pyłów i substancji szkodliwych dla zdrowia.
Kiedy dojechałam do Magreglio i wysiadłam z autobusu, pierwsza rzecz, która wprawiła mnie w euforię, to wspaniałe, właściwie wiosenne słońce, zielone stoki gór a przede wszystkim cudowny zapach świerkowych igieł, kojarzący mi się z lasami Świeradowa i Karpacza. Celowo wysiadłam nieco wcześniej aby przy okazji zrobić sobie mały spacer. Kiedy dotarłam do Sanktuarium, okazało się, że zmiany jakie  tam się dokonały, przeszły moje wyobrażenie. Nie tylko odnowiono sam kościół ozdabiając jego fronton mozaiką, obecnie pojawiło się przed nim także kilka pamiątkowych monumentów (z tego co wiem, planuje się postawienie następnych). Tajemniczy plac budowy zamienił się w budynek Muzeum Cyklizmu a w centralnym miejscu pustego niegdyś placu, stoi obecnie pomnik poświęcony rowerzystom. Ponieważ  z natury jestem istotą dość sentymentalną, patrząc na niego bardzo się wzruszyłam i szczerze mówiąc, łza mi się zakręciła w oku...

Pomnik przedstawia dwóch zawodników - zwycięzcę z ręką wysoko uniesioną w triumfalnym geście oraz przegranego siedzącego na ziemi, patrzącego ze zbolałą twarzą na połamany rower... Napis na cokole oddaje hołd wszystkim, którzy pokonując własną słabość zmierzają do mety. Przed kościołem po lewej stronie, ustawiono popiersia dwóch sławnych włoskich cyklistów, Gino Bartali * i Fausto Coppi. Mimo iż stoją razem, ich podejście do życia i sportu było zupełnie odmienne (znaczące jest to, że o ile pierwszy był bardzo wierzącym, praktykującym katolikiem i swoje zwycięstwa przypisywał boskiej interwencji, to drugi uchodził za wielkiego racjonalistę). Obok jest tablica pamiątkowa ku pamięci Vincenzo Torriani (patrz poprzedni post > Muro di Sormano ). Po przeciwnej stronie wejścia umieszczono nieco mniejsze popiersie Don Ermelinda Vigano'. To właśnie Don Ermelindo, proboszcz Magreglio i zapalony kibic wyścigów kolarskich, był autorem pomysłu aby ten niewielki kościółek, gdzie często modlili się zawodnicy startujący w Giro di Lombardia stał się ich Sanktuarium. W 1948 do Watykanu udała się z oficjalną prośbą sztafeta rowerowa z Gino Bartali i Fausto Coppi na czele. W odpowiedzi na tę prośbę w 1949 roku papież Pius XII oficjalnie ogłosił Madonnę di Ghisallo Patronką Cyklistów i podarował Sanktuarium pobłogosławioną przez siebie wieczną lampę (tę w kształcie pochodni z brązu) którą  również dziś możemy tam oglądać. Ma ona symbolizować nie tylko światło wiary i nadzieję na wieczne zbawienie, lecz również zapał zawodników i siłę  ich ducha.


Od tamtej pory wielokrotnie organizowano sztafety z Ghisallo do Watykanu, gdzie kolejni papieże dawali cyklistom swoje błogosławieństwo i dokonywali symbolicznego zapalenia lampy - pochodni.
Z biegiem lat maleńki kościółek zmienił się w prawdziwe muzeum, gdyż kolejni zwycięzcy Giro di Lombardia, tacy jak Gino Bartali, Fausto Coppi, Eddy Merckx i wielu, wielu innych, zostawiali tam swoje koszulki i rowery. Jest tam oddzielny kącik, gdzie umieszczono koszulki kobiet uprawiających ten sport; koszulki zawodników leżą również na ołtarzu pod wizerunkiem Błogosławionej Dziewicy. Na ścianie nieopodal zauważyłam ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej, niestety nie wiem, czy jest to dar Jana Pawła II, czy też polskich zawodników biorących udział w wyścigu Giro d'Italia... Pomiędzy nawą świątyńki i ołtarzem umieszczono kratę z kutego żelaza a na niej również umocowano zdjęcia i pamiątki.

Jest tam jedno zdjęcie budzące smutne, wręcz tragiczne wspomnienie, zrujnowanej kariery i zmarnowanego życia człowieka, który wielokrotnie stał na najwyższym podium. To zdjęcie przedstawia Marco Pantani, zwanego Piratem, ze względu na niebezpieczny sposób jazdy, kolczyk w uchu oraz stylową bandankę, którą zawiązywał na głowie. Po latach triumfu, kiedy to odniósł wiele zwycięstw, został zdyskwalifikowany za doping co na zawsze zniszczyło jego życie i karierę. Uzależniony od kokainy oraz leków psychotropowych, zmarł w hotelu w Rimini w bardzo podejrzanych okolicznościach. Mimo to, ogromny talent i niepokorna osobowość zjednały mu ogromną rzeszę wielbicieli, którzy w liczbie 20 000 towarzyszyli mu w ostatniej drodze. Dobrze pamiętam tę sprawę, gdyż swego czasu media poświęciły jej wiele uwagi, więc widok jego zdjęcia  w różowej koszulce lidera zrobione na mecie, sprawiło że poczułam skurcz w gardle... 
Na przestrzeni kilkudziesięciu lat zgromadzono tu tak wiele eksponatów, iż powzięto ideę aby obok kościoła utworzyć muzeum, które mogłoby pomieścić wciąż rosnące zbiory. Zostało ono otwarte w 2006 roku a ostatni symboliczny kamień - marmurową płytę z napisem "Omnia vincit Amor" (Miłość zwycięża wszystko) ofiarował i pobłogosławił papież Benedykt XVI. Zarówno muzeum jak i Sanktuarium są poświęcone nie tylko zawodnikom lecz także wszystkim ludziom, dla których rower był i jest nadal zarówno środkiem lokomocji, jak i sposobem na utrzymanie sprawności fizycznej.


Niestety, nie udało mi się odwiedzić muzeum, ponieważ w miesiącach zimowych jest ono zamknięte. Tak jak pisałam na wstępie, Sanktuarium bardzo się zmieniło od czasu, gdy widziałam je po raz pierwszy. Muszę powiedzieć, że trochę mi żal tego dawnego, tak skromnego w porównaniu z jego obecnym wyglądem. No ale cóż, to w końcu Sanktuarium Cyklistów i poświęcone ich pamięci a ja niestety nawet nie jeżdżę na rowerze...

* Gino Bartali jest bardzo ciekawą postacią nie tylko ze względu na swe sportowe osiągnięcia. Jak już wspomniałam, był człowiekiem głęboko wierzącym i w związku z tym nadano mu przydomek "Il Pio" czyli Pobożny. Do jego przyjaciół zaliczał się arcybiskup Florencji Elia Dalla Costa w czasie wojny czynnie pracujący w konspiracyjnej organizacji działającej na rzecz ocalenia Żydów. Organizacja potrzebowała sprawnego i wiarygodnego kuriera, więc arcybiskup zaproponował Gino Bartali aby podjął się tej roli. Bartali pod pretekstem treningów udawał się w podróż na swoim rowerze, jadąc w jedną stronę w rurze pod siodełkiem ukrywał zdjęcia do dokumentów a w drodze powrotnej wiózł fałszywe dowody osobiste na aryjskie nazwiska, dzięki którym ocalono wiele setek osób narodowości żydowskiej (mówi się, że było ich sześćset a nawet osiemset). Po wojnie arcybiskup został uhonorowany tytułem "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" zaś Bartali z rąk rezydenta Włoch otrzymał Złoty Medal Zasługi.

 Więcej zdjęć jest w albumie>

poniedziałek, 29 lipca 2013

Lombardia. Triangolo Lariano - "Muro di Sormano".



Niemal od pierwszych dni mojego pobytu Lombardii Triangolo Lariano, trójkątny, górzysty obszar rozciągający się pomiędzy jeziorami Como i Lecco, czyli dwoma ramionami jeziora Lario, stał się jednym z moich ulubionych miejsc, gdzie zawsze ciągnęło mnie serce. To tam po raz pierwszy z bliska zobaczyłam Prealpy, tam też chodziłam na  moje pierwsze górskie wyprawy. U podstawy tego trójkąta, na jego przeciwległych stronach leżą dwa duże miasta - Lecco i Como a na wierzchołku Bellagio, urocza miejscowość wypoczynkowa, od ponad dwustu lat ciesząca się wielką popularnością wśród turystów. Jego teren pięknie ukształtowany przez wędrujący lodowiec, porastają bukowo - kasztanowe lasy, dwa najwyższe szczyty w tym rejonie to Monte Palanzone (1436 m) i Monte San Primo (1683 m). U podnóża wzniesień  znajduje się kilka miast i miasteczek a na ich zboczach przytuliło się wiele malowniczych wiosek. W środku trójkąta znajduje się rozległy płaskowyż, niewielkie pagórki dzielą go na trzy odrębne części noszące nazwy Piano di Nesso, Piano del Tivano oraz Piano di Sormano. 


Przez cały sezon wiosenno letni, aż do pierwszych dni października, przyjeżdża tu wiele osób, żeby uprawiać trekking albo pojeździć na rowerze górskim. Oczywiście nie brakuje też wygodnickich preferujących mniej aktywny wypoczynek, przybywających samochodem na piknik lub żeby poopalać się na górskich łąkach. Nadciągają też liczne grupy "centaurów"( jak mówią Włosi) czyli motocyklistów na swoich mechanicznych rumakach. Do podnóża gór dojeżdża także lokalny pociąg z Mediolanu a jego ostatni przystanek to Asso, miasteczko leżące w kotlinie pomiędzy górami. Właśnie w Asso zaczyna się droga, która prowadząc serpentyną w górę od wioski do wioski, dociera do najwyżej położonego Sormano i biegnie dalej, aż do płaskowyżu noszącego tę samą nazwę. Piano di Sormano w dni powszednie jest miejscem raczej spokojnym, natomiast w weekendy kłębią się tam prawdziwe tłumy ludzi, którzy przy okazji zasilają kasę miejscowego restauratora. Dodatkową atrakcją jest niewielkie, lecz w pełni profesjonalne obserwatorium astronomiczne. Na wprost niego, na skraju drogi, znajduje się pokaźny głaz z tabliczką i medalionem przedstawiającym głowę mężczyzny.


Jest to pomnik upamiętniający postać Vincenzo Torriani, pomysłodawcy "Muro di Sormano"  jednego z etapów wyścigu kolarskiego wokół Lombardii, zwanego "Giro di Lombardia". Ten wyścig to chyba jedno z najstarszych przedsięwzięć tego typu, gdyż liczy sobie (bagatela!) ponad sto lat, zaś "Muro di Sormano" to podobno najtrudniejszy górski etap, jaki mogą przebyć ścigający się cykliści. "Muro" jak nietrudno zgadnąć to po prostu ściana, więc nazwa mówi sama za siebie... Ponieważ moim ulubionym środkiem lokomocji są własne nogi, postanowiłam sprawdzić na piechotę co się kryje za tą "ścianą". Po przyjeździe pociągiem do Asso, wsiadłam do autobusu jadącego w kierunku Sormano. Taka jazda po włoskich górskich drogach to bardzo ekscytujące przeżycie, gdyż są one dość wąskie, zakręty ostre a widoczność znikoma. Mimo to, wiele osób jeździ "na wariackich papierach", np. prowadzi jedną ręką, rozmawiając przy okazji przez telefon.


Kierowcom autobusów również nie brakuje animuszu, w związku z tym pasażerowie mają się jak ulęgałki w siatce a do tego na każdym zakręcie są ogłuszani ostrzegawczym klaksonem. Sormano to spora i zadbana wioska letniskowa, położona na dość znacznej wysokości. Od szczytu wzniesienia, gdzie zwykle znajduje się meta wyścigu, dzielą ją mniej więcej dwa kilometry i około 300 m przewyższenia. Kiedy doszłam do jej ostatnich zabudowań, zobaczyłam przed sobą zbocze, po którym prowadziła droga na płaskowyż. Nie wyglądało jakoś szczególnie groźnie, więc z ufnością ruszyłam przed siebie i po chwili doszłam do rozwidlenia dróg. W prawo prowadziła lokalna droga jezdna, zaś ta po lewej, również asfaltowa, lecz zdecydowanie węższa to był właśnie początek "ściany płaczu".


Tuż obok znajdowała się spora polana, na której grupa Romów urządziła sobie piknik. Było wszystko co jest potrzebne dla udanej imprezy na świeżym powietrzu, dymiące grille, koce oraz huśtawki z opon samochodowych zawieszonych na gałęziach. Romowie we Włoszech nie cieszą się szczególną sympatią i trudno się oprzeć wrażeniu, że ani im ani nikomu innemu nie zależy na ich faktycznej integracji. W związku z tym większość w dalszym ciągu prowadzi koczowniczy tryb życia, gromadnie przemieszczając się swoimi samochodami z miejsca na miejsce. Z reguły mieszkają w przyczepach campingowych lub prowizorycznych szałasach, które stawiają na obrzeżach miast i żyją w tych zaimprowizowanych osiedlach, aż do chwili, kiedy lokalna społeczność zmęczona nachalną żebraniną i drobnymi kradzieżami powoduje, że są oni usuwani siłą poza obręb gminy i ponownie podejmują swój exodus. Co prawda część z nich próbuje się osiedlić na stałe i buduje sobie zupełnie przyzwoite domy, niejednokrotnie nawet otoczone murem, jednak z reguły jest to robione na dziko (maniera powszechna w całym włoskim społeczeństwie) więc zdarza się, że w momencie, kiedy ktoś się w tym zorientuje (czasem po upływie kilkunastu lat) są one burzone a mieszkańcy wypędzani. Jest to prawdziwy węzeł gordyjski, tym trudniejszy do rozwiązania, że po przyjęciu Rumunii do UE rozpoczął się masowy napływ Romów z tego kraju.


To właśnie początek etapu Muro di Sormano, widoczne tu napisy mówią o  historii wyścigu. Miałam problemy z ich przeczytaniem, gdyż trudno je ogarnąć wzrokiem; miałam też wrażenie, że przytaczane są tu różne motywujące sentencje, jednak podważałabym ich przydatność z powyższego względu. Jeśli ja, idąc powoli miałam problemy z ich odcyfrowaniem, to co tu mówić o kolarzach jadących ze sporą prędkością i skupionych na tym co się dzieje wokoło nich?


To jeden z dalszych fragmentów etapu, tu napisy są bardzo czytelne, przypominają nazwiska zawodników i osiągnięte przez nich wyniki. Na tym zdjęciu widać, jak stromo wznosi się droga, również dla mnie było to dość trudne podejście, mimo iż nie musiałam pedałować na rowerze a do pomocy miałam mój kijek trekkingowy.


Te niezbyt wysokie góry oddzielają Triangolo Lariano od pagórkowatej Brianzy i płaskiej Doliny Padu. W słoneczny dzień jest to przepiękny widok, gdyż nad całym terenem unosi się złoto  błękitna poświata.
                                                                             

A to panorama Sormano na tle gór. Ten szpiczasty wierzchołek na środku to Corni di Canzo, za nim w głębi są skaliste Grigne i Resegone leżące na wschodnim brzegu Lago di Lecco. Natomiast po prawej stronie widzimy wydłużony grzbiet Monte Rai i Monte Crnizzolo, miejsce mojej ostatniej górskiej wycieczki  we Włoszech.


Droga w tym miejscu była naprawdę stroma, więc miałam wrażenie, że za moment zacznę się podpierać nie tylko kijkiem, ale również własnym nosem. Zapewne nie bez znaczenia było to, iż po niemal roku spędzonym w Polsce na moich ukochanych Mazurach, straciłam nieco na kondycji. Z zazdrością patrzyłam na muskularnego pana w średnim wieku, który bez żadnego wysiłku, raźnym krokiem pomykał w górę. Sądząc z tempa w jakim się przemieszczał, prawdopodobnie był to trening zawodowca lub przynajmniej zaawansowanego amatora, przemierzającego tę trasę nie po raz pierwszy, wiedzącego jak rozłożyć siły. Mimo mojej nie najlepszej formy ja również posuwałam się do przodu, rozkoszując przy tym przepiękną pogodą, czystym powietrzem i wspaniałą panoramą okolicy. Ostatni odcinek drogi jest bardzo stromy, więc poczułam ogromną ulgę, gdy wreszcie zobaczyłam przed sobą szczyt wzniesienia z charakterystyczną kępą wysokich drzew. Pod tymi drzewami znajduje się płyta z napisem upamiętniającym ważne  wydarzenie w historii Giro di Lombardia.

Sto lat wyścigu wokół 
Lombardii 
1905-2005
Muro di Sormano

9 października 2005 r 


Była niedziela, więc na płaskowyżu zjawiło się mnóstwo ludzi korzystających z pięknej pogody. Przeciskając się wśród parkujących samochodów dotarłam do niewielkiego placyku a właściwie skrzyżowania dróg, gdzie zwykle znajduje się meta tego wyczerpującego wyścigu.


Docierając do krańca etapu ja również osiągnęłam mój cel, więc w nagrodę zjadłam wspaniałe lody zakupione w miejscowej restauracji, trochę też pospacerowałam ścieżkami wiodącymi po zielonej połoninie, skąd był piękny widok na odległy szczyt Monte Palanzone i trawiaste zbocza San Primo ( o wycieczce na tę górę pisałam tutaj ) po czym wyruszyłam w  powrotną drogę.


Oczywiście przed odejściem obowiązkowo obejrzałam pomnik dedykowany Vincenzo Torriani, zasłużonemu działaczowi, o którym wspominałam uprzednio.
Oto moje tłumaczenie napisu, który widnieje na pomniku:

-1124m- Tu kończy się "Ściana Sormano" najtrudniejszy etap górski międzynarodowych wyścigów kolarskich. Maksymalny kąt nachylenia - 25%. Autorem pomysłu był Vincenzo Torriani, patron wyścigu "Wokół Lombardii" i innych przedsięwzięć pod egidą dziennika "Gazetta dello Sport". Trasę etapu zrealizowano pod kierownictwem inżyniera Angelo Testori, syndyka Sormano.

Kamień położono 24 kwietnia 1997 roku z inicjatywy Administracji Lokalnej oraz Stowarzyszeń Obywatelskich Sormano.

Teraz pozostało mi jedynie wrócić do Sormano a  ponieważ ze względu na czas nie miałam wielkiego wyboru, wbrew moim zwyczajom poszłam tą samą drogą, którą przyszłam na górę. Jednak nie był to powód do narzekania, gdyż tym razem idąc bez wysiłku, mogłam na nowo cieszyć oczy pięknym widokiem okolicy oraz soczystą zielenią drzew i zapachem ziół bujnie kwitnących po obu stronach drogi.



W sumie wycieczkę zaliczam do udanych, choć dobry humor nieco mi popsuł lokalny autobus o którym w godzinie odjazdu nie było ani widu ani słychu. Jedynie obecność innych osób wyczekujących wraz ze mną na przystanku dodawała mi otuchy. Ponieważ był to ostatni autobus w rozkładzie jazdy, oczami duszy widziałam siebie jak maszeruję pięć kilometrów drogą w dół do Asso, straszona przez przejeżdżające samochody Na szczęście autobus wreszcie się zjawił, choć z dość znacznym opóźnieniem. Mimo wszystko był to dobrze spędzony dzień, nie tylko ze względu na fakt, iż widziałam to bądź co bądź historyczne miejsce, lecz przede wszystkim na ładną pogodę, która pozwoliła mi nacieszyć oczy wspaniałą panoramą gór w okolicy Lecco z masywem Grigni w głębi.


Więcej zdjęć w albumie Zdjęcia Google>

środa, 24 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka c.d.



Po pierwszym, w zasadzie przypadkowym pobycie w Camogli, postanowiłam, że pojadę tam ponownie w najbliższym, możliwym terminie. Tak też się stało, kiedy prognoza meteo zapowiadała słoneczny i dość ciepły dzień, wsiadłam do pociągu i przed południem znowu byłam w miasteczku. Jak poprzednio przywitało mnie piękną, słoneczną pogoda, jednak tym razem wiał bardzo silny wiatr, więc na głównej ulicy czuło się przeciąg, niczym w dobrze funkcjonującym kominie. Inny też był nastrój z uwagi na to, że był to dzień powszedni, na ulicy panował większy ruch, choć zapewne nie widziało się takiego tłumu ludzi, jaki tu można spotkać w pełni turystycznego sezonu.

W niedługim czasie ponownie znalazłam się w porcie. Tym razem nie tylko obeszłam go wokoło, lecz również poszłam aż do końca długiego, betonowego molo, pełniącego rolę falochronu, gdzie od strony morza znajdują się ogromne skalne i betonowe bloki, podczas sztormowej pogody stanowiące dodatkową zaporę dla fal. Na jego krańcu  jest niezbyt duża latarnia morska; żałowałam, że muszę wyjechać z Camogli przed zmrokiem, więc nie zobaczę jej pulsującego światła...Z portu przeszłam do kościoła, który poprzednio obejrzałam jedynie pobieżnie. Podczas tej wizyty poświęciłam mu więcej uwagi, tym bardziej, że (co się rzadko zdarza po za czasem trwania mszy) w związku z pracami porządkowymi zapalono w nim światło. Kościół, dość skromnie zdobiony na zewnątrz, ma bardzo bogaty wystrój wewnętrzny, pełen złoceń, zaskakujących w tym niewielkim przecież, miasteczku. Inna rzecz, która mnie zadziwiła już za pierwszym razem, to kokieteryjne żyrandole - skonstruowane ze szklanych, kolorowych paciorków, kojarzące  się raczej z pałacowym salonem a nie z wnętrzem świątyni. Podobne żyrandole widziałam w San Fruttuoso, gdzie szczerze mówiąc, wydawały mi się kompletnie nie na miejscu w połączeniu z surowym stylem Opactwa. Przyszło mi do głowy, że być może, jest to dar jakiegoś okolicznego producenta, specjalizującego się w tego rodzaju wyrobach a może lokalna moda? Oprócz kościoła obejrzałam jeszcze raz zamek i okoliczne zaułki. Pod arkadami domów przylegających do portu znalazłam liczne pracownie i sklepy, gdzie podobnie jak w Portofino, oferowano pamiątkowe obrazy i obrazki, wykonane we wszystkich możliwych technikach. Po zwiedzeniu portowej części miasteczka, przeszłam do tej położonej wzdłuż nadmorskiego bulwaru.


W przeciwieństwie do głównej ulicy i portu, gdzie wiatr niemal urywał mi głowę, na plaży panował błogi spokój a wiatru nie czuło się prawie wcale. Zastanawiałam się, jak to możliwe, czy jest to wpływ jakiegoś specyficznego mikroklimatu, czy obecności zwartych i dość wysokich budynków z tej strony miasta? Pomyślałam też, że chyba nie bez powodu to miejsce nosi nazwę "Golfo di Paradiso" czyli Niebiańska (Rajska) Zatoka, gdyż zastałam tam wiele osób korzystających z tego błogosławieństwa natury. Za kościołem, na kamiennym murku - ławce, ciasnym rządkiem niczym ptaki na gałęzi, przysiedli starsi ludzie, wygrzewając się na słońcu w tym zacisznym miejscu. Pod tarasami bulwaru siedziała młodzież: zakochane pary, nastolatki zatopione w lekturze a parę osób beztrosko spało na plaży, przy akompaniamencie szumiących fal. Nie brakowało też młodych matek z rozhasanymi dziećmi w różnym wieku. Szczególnie jedna rzuciła mi się w oczy (a raczej w uszy). Ze stoickim spokojem powtarzała swojemu synkowi wciąż to samo zdanie, monotonnie, niczym pęknięta, gramofonowa płyta - ..."solo sassi piccoli, ti ho detto, butta solo sassi piccoli ! " Czyli - ..."powiedziałam ci, rzucaj tylko małe kamienie, tylko małe! " bowiem jej potomek zabrał się do zasypywania morza wrzucając do wody kamienie z plaży.


Czym dłużej rodzicielka go napominała, tym większe kamienie zbierał i ciskał w fale. Jego młodsza siostra sekundowała mu dzielnie, a matka, niczym uparta kukułka w zegarze, powtarzała swą frazę bez żadnego realnego skutku. Na moje szczęście, po kilkunastu minutach przenieśli się w inne rejony i znów zapanował błogi spokój. Przysiadłam z gazetą na niezbyt wysokim murku i zagłębiłam się w lekturze. Byłam tak rozleniwiona ciepłem słońca i szumem morza, że zaczęłam zasypiać na siedząco. Marzyłam o tym, żeby wzorem innych osób wyciągnąć się na plaży i zapaść w drzemkę. Niestety, nie miałam koca ani ręcznika, więc zmusiłam się do kolejnej przechadzki. Patrzyłam przy tym uważnie pod nogi, gdyż po raz pierwszy widziałam plażę tego rodzaju. Kamieniste plaże nie są czymś wyjątkowym, tu jednak kamienie były dość szczególne. Wszystkie były raczej niewielkie, szare, doskonale gładkie w większości poprzecinane białymi żyłkami, owalne lub okrągłe albo przeciwnie, zupełnie płaskie. Patrząc na nie, zrozumiałam zamiłowanie Liguryjczyków do budowli w poprzeczne białe i grafitowe pasy. Sądzę, że po prostu naśladowali to, co widzieli w naturze, która sama podsuwa najpiękniejsze i najbardziej harmonijne wzorce.


Nawiasem mówiąc, prawdopodobnie leżenie na takim plażowym "kamiennym łożu" wcale nie musi być przykre, zważywszy na te łagodne, zaokrąglone kształty. Zabrałam kilka szczególnie ładnych kamyków do mojej kolekcji. Najbardziej podobał mi się ten, na którym znalazłam wzór przypominający skandynawską runę i drugi, wyglądający niczym jajeczko ptaka. Kiedy doszłam do końca plaży i przeszłam na leżący nieco wyżej bulwar, słońce zaczęło chować się za kościołem, dając mi znak, że czas myśleć o powrocie do Mediolanu. Pozostała mi jeszcze jedna misja do wykonania - degustacja lokalnego specjału, ciasteczek zwanych "camogliesi". Nie będę ukrywać, że z natury jestem wręcz patologicznym łakomczuchem, więc staram się unikać ciastkarni i lodziarni jak przysłowiowego ognia. Moje łakomstwo jest bowiem szczególnego rodzaju - budzi się jedynie na widok słodyczy. Kiedy zdarza się, że postanawiam kupić sobie coś słodkiego i wchodzę do sklepu, przeżywam prawdziwe katusze na myśl, iż muszę dokonać wyboru. Nie sposób przecież spróbować wszystkiego co wygląda zachęcająco i apetycznie, więc najczęściej wiję się przed ladą w męczarniach, budząc współczucie lub niechęć sprzedawców.


Jednak do tej pory nigdy nie uprawiałam tak tu popularnej turystyki gastronomicznej, mimo że we Włoszech większość regionów ma swoje specjały i zazdrośnie strzeżone przepisy, często chronione patentem, co sprawia, że wielu smakoszów podróżuje nawet wiele kilometrów tylko po to, żeby spróbować czegoś, co można zjeść lub kupić tylko w tej jednej miejscowości. O ciasteczkach z Camogli słyszałam niegdyś, lecz uleciało mi to z pamięci. Odświeżyła mi ją koleżanka z pracy, mówiąc, że "koniecznie, ale to koniecznie" muszę ich spróbować. Przy bulwarze w Camogli w prawie każdym budynku jest jakiś sklep lub lokal gastronomiczny. Tu też mieści się sklep firmy "Revello" która zajmuje się wypiekiem sławnych ciastek ( i nie tylko). Sklep jest dość skromny i absolutnie nie rzuca się w oczy.  Kiedy pokonałam pięć schodków i weszłam do środka, miły sprzedawca przywitał mnie szerokim uśmiechem. Gdy zapytałam o "camogliesi" z dumą wskazał na szklaną gablotkę, gdzie w rządkach, na maleńkich serwetkach z papierowej koronki, leżały niewielkie ciasteczka w kształcie kulek. Wyjaśnił mi, że jest ich osiem rodzajów, z czego cztery są wypełnione kremem. Poprosiłam aby mi zapakował po jednym z każdego rodzaju.


Pan pochwalił moją decyzję, bowiem, jak stwierdził, każde ma inny i niepowtarzalny smak. Sklep jest wyposażony w kilka stolików, przy których można skonsumować zakupione produkty. Wybrałam jeden ze stojących na zewnątrz aby jeszcze przez chwilę podziwiać zachód słońca. Na początek postanowiłam zadowolić się trzema ciastkami. Faktycznie, musiałam przyznać, że są nie tylko bardzo dobre, ale wręcz niezwykłe. To, co przede wszystkim zwraca uwagę, to duża ilość rumu użytego do ich wyrobu, gdyż jego smak góruje wyraźnie nad pozostałymi składnikami. Oprócz tego, każdy rodzaj ma inny składnik wiodący-orzech laskowy, gianduia (szczególny "aksamitny" rodzaj czekolady), pomarańcza, migdały lub amaretto.  Jak się dowiedziałam w sklepie, receptura jest bardzo starannie strzeżoną rodzinną tajemnicą istniejącej od 1964 roku firmy Revello. Jej właściciel na początku lat siedemdziesiątych opracował na własny użytek przepis na ciasteczka rumowe, które nazwał "camogliesi". Chociaż znalazł kilku naśladowców próbujących mu zrobić konkurencję, jak dotąd nikomu nie udało się stworzyć równie dobrego produktu. Co ciekawe, mimo że zjadłam je wszystkie (na dwie raty) to trudno mi o nich powiedzieć coś więcej ponad to, że dosłownie rozpływają się w ustach.


Cztery rodzaje mają cienką skorupkę z ciasta nieco podobnego do ptysiowego, wypełnioną smakowitym kremem. Z zewnątrz też pokrywa je krem i czekolada oraz jakaś tajemnicza i bardzo smakowita posypka. Te bez kremu chyba są wykonane z ciasta z bardzo dużą domieszką mielonych migdałów lub orzechów, z której to masy utworzono niewielkie kulki "szczypnięte" przed włożeniem do pieca, co nadaje im charakterystyczny, nieregularny kształt. Chociaż do ich produkcji nie używa się konserwantów "camogliesi" mają długi, bo dwudziestodniowy okres przydatności do spożycia. Niestety, z wymienionych powyżej powodów nigdzie nie mogłam znaleźć oryginalnego przepisu, nawet przepis na "podróbki" jest niedostępny. Poniewczasie żałowałam, że nie wpadłam na pomysł aby zrobić ciasteczkom pamiątkowe zdjęcie, no ale cóż, stało się ! Camogliesi są doprawdy świetne, jednak żeby być do końca szczerą, muszę wyznać, że nie zatarły wspomnienia o najwspanialszym ciasteczku mojego życia...,

Wiele lat temu, jako młode dziewczę pojechałam z grupką przyjaciół do Budapesztu, który słynie ze wspaniałych kawiarni i cukierni w wiedeńskim stylu. Pamiętam, że weszliśmy do jednej z nich niedaleko Mostu Małgorzaty, gdzie swoim zwyczajem stanęłam przed gablotką z ciastkami, oniemiała, niczym nieszczęsny osiołek z bajki, któremu "w żłoby dano". Z bólem serca wybrałam dwa ciastka, rezygnując z innych, o równie kuszącym wyglądzie. Pierwsze było owszem, dobre, ale to drugie! Maleńkie, miało kształt naparstka i było od niego niewiele większe, całe pokryte jasno - różowym lukrem. Włożyłam je do ust i zamarłam... Pod lukrem był delikatny, nasączony ponczem biszkopt, wypełniony cudownym w smaku kremem z odrobiną kwaskowatej marmolady a całość tworzyła niespotykaną harmonię smaków. To był po prostu wielki odlot, od tamtej pory minęło ponad trzydzieści lat, lecz ja wciąż pamiętam smak ciasteczka "Mignon"... Wyznam też, że mimo iż Budapeszt zawsze był dla mnie miastem "do zakochania" to głównym powodem, dla którego chętnie bym go odwiedziła ponownie, jest myśl, iż być może cukiernia przy Moście Małgorzaty nadal serwuje te maleńkie cuda o wdzięcznej i pieszczotliwej nazwie...
Jeśli też macie takie smakowite wspomnienia, to bardzo proszę, napiszcie o tym w komentarzach!

Oczywiście, jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć, chciałabym też zaznaczyć, że ich intensywny kolor nie jest wynikiem sztucznego "wyciągania" lecz naturalnym efektem spowodowanym zachodzącym słońcem, co w połączeniu z ciepłymi kolorami budynków dało taki właśnie rezultat.

Więcej zdjęć >

niedziela, 21 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka.



Camogli najpierw poznałam ze słyszenia; później kilkakrotnie przejeżdżam przez nie, jadąc wybrzeżem liguryjskim w stronę  południa. Spodobała mi się jego dźwięczna nazwa, lecz o samym miasteczku nie mogłam nic powiedzieć, gdyż leży ono na samym brzegu morza, natomiast tory kolejowe są usytuowane nieco wyżej, na zboczu góry. Z tego powodu z okna pociągu niewiele można zobaczyć poza dworcem, typową, liguryjską stacyjką z początku XX wieku, palmami, dachami domostw poniżej i morzem aż po horyzont. Po raz pierwszy znalazłam się tam w pewnym sensie przymusowo, kiedy wybierałam się do opactwa San Fruttuoso, gdyż właśnie z Camogli odpływa statek do Capodimonte (dla zainteresowanych podaję link do posta, gdzie piszę o tej wycieczce tutaj).

Kiedy planowałam ten wyjazd, moi włoscy znajomi powiedzieli mi, że nie pożałuję, jeśli spędzę trochę czasu w samym miasteczku, gdyż jest to bardzo malownicza, typowa dla Ligurii miejscowość. Kiedy po dwu i półgodzinnej podróży, w sobotni poranek około godziny dziewiątej wysiadłam z pociągu w Camogli panował jeszcze senny nastrój, choć słońce świeciło przepięknie a niebo miało kolor głębokiego turkusu. Był początek lutego; w Lombardii nadal panowała zima, więc miałam na sobie ciepłą, pikowaną kurtkę. Tu natomiast nieliczne osoby, jakie napotkałam były przyodziane w nieco grubsze swetry lub lekkie bluzy z polaru. Ponieważ pod kurtką również miałam taką bluzę, szybko przystosowałam się do sytuacji pakując wierzchnie okrycie do plecaka i ruszyłam przed siebie. Od stacji do portu prowadzi główna ulica miasteczka, wiodąca lekkim zakosem w dół, w kierunku morza. Zaledwie przeszłam jej niewielki odcinek, wiedziałam już, że to urocze miejsce znajdzie swój stały kącik w moim sercu i z pewnością zechcę tam wrócić. Zapewne to pierwsze, tak korzystne wrażenie było związane z przepiękną słoneczną pogodą i cudowną atmosferą leniwego, wiosennego poranka, kiedy rybacy, którzy pracowali w nocy śpią smacznie a inni mieszkańcy z racji soboty nie muszą się śpieszyć do swoich zwykłych zajęć. Wysokie domy, pomalowane na ciemnożółty i pomarańczowy kolor w blasku słońca wyglądały wspaniale. Zachwyciły mnie te wielkie kamienice z niezliczonymi oknami, przysłoniętymi tradycyjnymi, dwuskrzydłowymi persjanami, drewnianymi, pomalowanymi na ciemnozielony kolor z podnoszoną dolną częścią, co wewnątrz mieszkań zapewnia  zarówno cień, jak i przepływ powietrza. Takie persjany po raz pierwszy widziałam  w Bari, tuż po przyjeździe do Włoch, zawsze też kojarzyły mi się z czymś egzotycznym z morskim wiatrem i słońcem...  W Lombardii powszechnie są w użyciu zwijane rolety zewnętrzne lub proste okiennice zazwyczaj malowane na brązowo, więc z przyjemnością patrzyłam na ten widok i wspominałam moje pierwsze włoskie dni.

Inną rzeczą, która również mnie uderzyła i sprawiła, że powróciłam pamięcią do początków mojego pobytu we Włoszech, był zapach świeżo parzonej kawy. Po wyjeździe z Bari najbardziej mi brakowało właśnie tego cudownego aromatu, gdyż jestem nałogową kawoszką i bez kawy nie wyobrażam sobie życia. W Bari kiedy wychodziłam na ulicę i przechodziłam koło licznych kawiarenek  serwujących poranne espresso, ten zapach był dla mnie niczym narkotyk. Oczywiście ja również zaczynałam każdy dzień od "małej czarnej" ale jak wiadomo, nadmiar wypijanej kawy nie sprzyja zdrowiu, natomiast wąchać można do woli...W Bari lubiłam patrzeć na kelnerów w białych koszulach z muszką i długich, czarnych fartuchach, wybiegających na ulicę z tacą w ręku, gdzie pod białą, wykrochmaloną serwetką stały pachnące filiżanki i dzbanuszek z mlekiem. Wtedy też dowiedziałam się, że zgodnie z powszechnym na południu obyczajem, pracownicy różnych firm rano dzwonią do pobliskiego baru aby zamówić kawę do miejsca pracy. Sądzę, że ów cudowny, niezrównany zapach był mieszaniną naturalnego aromatu tego napoju w połączeniu z zapachem morskiej bryzy, gdyż w Lombardii kawa pachnie zupełnie inaczej, nie wykluczone, że dzieje się tak z powodu ciężkiego, wilgotnego powietrza i trującego smogu, zalegającego nad całą Doliną Padu. Mam wrażliwy węch, więc przeszkadzało mi to do tego stopnia, że zrezygnowałam z parzenia kawy w kawiarce zwanej tu "kafetiera", gdyż woń wyparzonych fusów po prostu przyprawiała mnie o mdłości. Jednak mój organizm domagał się codziennej porcji kofeiny, więc zwróciłam się ku szybko wypijanej "Nesce". Różnica w smaku była do zniesienia a poza tym nie musiałam myć kafetiery, czego nie cierpię z całej duszy. W Camogli znowu mogłam napawać się tym prawie zapomnianym wrażeniem, jakie mi towarzyszyło w pierwszych miesiącach mojej emigracji. Podobnie jak Proust, któremu smak magdalenki przywołał lawinę wspomnień z dzieciństwa, wróciłam pamięcią do tamtych czasów i tego wszystkiego, co się zdarzyło na przestrzeni wielu lat, od chwili, kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę na włoskiej ziemi...


Budynki stojące przy głównej ulicy Camogli oprócz persjan mają jeszcze jeden aspekt, typowy dla tego regionu. Są to elewacje malowane w szczególny sposób, gdzie za pomocą koloru w różnych odcieniach stwarza się wrażenie gry światła w zagłębieniach, co sprawia, że płaska ściana nabiera cech trójwymiarowości a dzięki temu widzimy nie istniejące w rzeczywistości posągi, kolumny i balustrady. Jak już wspomniałam, główna ulica miasteczka biegnie nico poniżej linii torów kolejowych, po zboczu wzgórza, równolegle do brzegu morza. Dla wygody mieszkańców, co kilkadziesiąt metrów pomiędzy budynkami pozostawiono wąskie prześwity, ze schodami wiodącymi wprost na plażę. Kiedy dotarłam do końca tej ulicy, znalazłam się przy schodach prowadzących do niezbyt dużego portu rybackiego, skąd miał odpłynąć statek do opactwa. Port był  szczelnie zapełniony łodziami, które już powróciły z porannego połowu; wokoło wisiały żółte i pomarańczowe sztormiaki suszące się w porannym słońcu oraz wielkie zwoje rybackich sieci z czerwonymi pływakami. Na lewo od portu znajduje się niewielki placyk, wybrukowany okrągłymi kamieniami w kolorze szarym i białym, ułożonymi w misterne wzory w kształcie rozet. W głębi placu umieszczono piękne schody z białego marmuru, prowadzące na  dwustopniowy taras, z którego wchodzi się do kościoła i zamku wzniesionego na wysokiej skale wyrastającej z morza. 


Obydwie budowle znajdują się tuż przy plaży, lecz dostępne są jedynie z  tarasu. Zapewne niegdyś w razie napaści na miasto od strony morza, pozwalało to mieszkańcom na szybką ucieczkę i schronienie się w ich murach. Zamek nie jest zbyt duży, ale chyba nieźle sprawował swoją obronną funkcję, o czym może świadczyć jego groźna nazwa - "Castel Dragone" czyli "Smoczy Zamek". Zastanawiałam się, czy ma to jakiś związek z legendą o smoku z pobliskiego Capodimonte? Tak, czy inaczej, można tu do dziś podziwiać "zęby smoka" czyli dwie potężne armaty z lufami zwróconymi w stronę morza, stojące na tarasie obok kościoła. Patrząc na nie, nietrudno uwierzyć, że dobrze wycelowane, mogły skutecznie roznieść na strzępy każdy okręt, który nieproszony chciałby zbliżyć się do miasta. Sadzę że specyficznie zbudowany kościół i jego bezpośrednie sąsiedztwo z zamkiem, świadczą o tym, że w razie niebezpieczeństwa był on znaczącym punktem oporu dla mieszkańców, którzy przy okazji mogli dać skuteczne wsparcie żołnierzom. Dziś ten taras służy jako punkt widokowy, gdyż można stąd obserwować wspaniałą panoramę, z Genuą bielejącą po prawej stronie oraz na rozpościerającą się na lewo plażę i przylegające do niej zabudowania Camogli. Okolica istotnie jest tak piękna, że trudno ją zapomnieć. Plaża jest co prawda szara i kamienista, lecz blask słońca sprawia, że lśni bielą i srebrem. Wzdłuż niej prowadzi bulwar będący paralelą głównej ulicy miasta, przy nim również zbudowano wysokie domy, pomalowane na ciepłe, żywe kolory. 


W głębi są podwórka - studnie, zaś całość połączono systemem schodów, o których pisałam uprzednio. Tym razem zadowoliłam się obejrzeniem tej pięknej scenerii i jej sfotografowaniem, gdyż głównym celem mojej wizyty było opactwo; ponieważ zbliżała się godzina, o której rozpoczynał się planowany rejs, musiałam wrócić do portu. Zaokrętowałam się bez przeszkód a po chwili statek zaczął wypływać z zatoki w stronę pełnego morza, więc miałam okazję zobaczyć Camogli z innej perspektywy i znowu zrobić parę zdjęć. Nie mogłam też napatrzeć się na kolor morza, które w miarę oddalania od lądu przybierało barwę indygo i na linię brzegową, gdzie w lazurowej mgle rysowały się Alpy Liguryjskie i Zatoka Genueńska. Po chwili przybiliśmy do miejsca zwanego Punta Chiappa, gdzie jest najmniejsza we Włoszech przystań rybacka, zwana Porto Pidocchio (pidocchio to po prostu wesz, więc zapewne chodzi o to, że port jest taki mały, jak nie przymierzając ten insekt). Przed nami był jeszcze kilkunastominutowy rejs wzdłuż wybrzeża i opactwo San Fruttuoso.
 

Dalszy ciąg opowieści o Camogli ( i ciastkach) nastąpi wkrótce! 

Więcej zdjęć z Camogli>