czwartek, 14 lutego 2013

Lombardia. Opactwo Ganna, romański zakątek w morzu zieloności.



Okolica leżąca na północ od Varese, to jeden z najpiękniejszych terenów w Lombardii. Uwagę przybysza zwraca przede wszystkim rozległe wzniesienie Campo dei Fiori, o czym pisałam przy innej okazji tutaj. Jest to teren górzysty, łańcuch zielonych Prealp rozciąga się pomiędzy jeziorami Maggiore i Lugano, przez które przebiega włosko - szwajcarska granica. To spokojna okolica, tutejsi ludzie cenią wysoko swój styl życia, daleki od wielkomiejskiego zgiełku a przede wszystkim czyste powietrze i wspaniałe lasy, porastające zbocza gór. Kiedyś było to miejsce, gdzie wielu mieszkańców Mediolanu przyjeżdżało na wypoczynek. W niewielkich wioskach zatopionych wśród bujnej zieleni powstały piękne wille, pensjonaty i hotele, oferujące gościom obsługę na najwyższym poziomie a tutejszej ludności liczne miejsca pracy. Jednak ogólny wzrost poziomu życia, zmiany we włoskiej obyczajowości i rozwój komunikacji spowodowały odpływ turystów, bezrobocie stałych mieszkańców oraz ich stopniową migrację do okolicznych miast oferujących zatrudnienie. Mimo to, nadal pozostało sporo osób, które do tego stopnia są przywiązane do tej  pięknej okolicy, że nie wahają się codziennie dojeżdżać do pracy w innych miejscowościach, w tym również na terenie Szwajcarii. Nie jest to zbyt duży wysiłek, zważywszy, że Varese i Lugano dzieli odległość około czterdziestu kilometrów a do przejścia granicznego w miasteczku Ponte Tresa jest ich niewiele ponad dwadzieścia. Pokonując tę trasę, mniej więcej w jej połowie dojeżdżamy do malutkiej Ganny.




Droga biegnie pomiędzy niewysokimi górami porośniętymi gęstym, liściastym lasem. Przejeżdżając przez tę miejscowość, widzimy zaledwie kilka domostw stojących bezpośrednio przy drodze, jednak ktoś, kto zatrzyma się w tu na dłużej nie pożałuje, gdyż w głębi znajduje się kilka bardzo malowniczych uliczek. Oprócz tego jest tu zabytek, którym szczyci się nie tylko to maleńkie miasteczko, ale również cały region, ba, całe Włochy. Jest to romańskie opactwo pod wezwaniem San Gemolo, zwane Badia di Ganna. Podanie głosi, że ów święty, który żył w X wieku, poniósł męczeńską śmierć z rąk rabusiów grasujących w okolicznych lasach. W miejscu jego pochówku powstało opactwo, zarządzane przez zakon benedyktynów. Klasztor wzniesiono na przełomie XI i XII wieku, jego zadaniem było udzielanie gościny i ochrony pielgrzymom wędrującym z północnej Europy do Rzymu. Jest to bardzo piękny kompleks budynków, ze wspaniałym, arkadowym dziedzińcem o masywnych, ceglanych kolumnach i kwadratową wieżą w najczystszym romańskim stylu. W niewielkim, trójnawowym kościele przechowywane są relikwie świętego, można tu też zobaczyć interesujące, gotyckie freski. Moją szczególną uwagę zwrócił ten, na którym jest wyobrażona Matka Boska Miłosierna.

Wizerunek przedstawia Madonnę unoszącą  poły  płaszcza, pod którym szukają schronienia grzesznicy. Fresk zrobił na mnie ogromne wrażenie, zarówno ze względu na piękną twarz Marii, jak i bardzo subtelne kolory oraz delikatny rysunek. Podobne wyobrażenia Madonny można zobaczyć również w innych miejscach, chyba najbardziej znany jest ten namalowany przez Piero della Francesca, znajdujący się w muzeum w Sansepolcro; inny, również bardzo piękny, pędzla Simone Martini jest ozdobą sieneńskiej Pinakoteki. 

Moje zdziwienie wzbudził  widok wielkiej, czarnej jamy w dolnej części malowidła, wyglądającej niczym wylot komina. Zastanawiałam się, czemu miał służyć ów otwór i jak to się stało, że zniszczono ten cenny XV wieczny fresk? Ponieważ w opactwie prowadzone są prace konserwatorskie, mam nadzieję, iż z biegiem czasu również i ta część muru zostanie naprawiona i doprowadzona do dawnej świetności.
Opactwo przez wiele stuleci było siedzibą zakonu benedyktynów i spełniało swą posługę prawie do końca XIX wieku. Mnisi nie tylko dawali schronienie podróżnym, zajmowali się również osuszaniem mokradeł w okolicy jezior Ganna i Ghirla oraz uprawą ziemi. Ta podwójna rola znalazła odbicie w architekturze opactwa, gdzie jest wyraźnie wyodrębniona część z zabudowaniami gospodarczymi, będąca niegdyś klasztorem, od tej, która służyła pielgrzymom. Choć w przeszłości wielokrotnie podejmowano tu prace konserwatorskie, z biegiem czasu opactwo zaczęło podupadać. Od 2000 roku jego właścicielem jest Prowincja Varese i w związku z tym, część  pomieszczeń  przeznaczono na cele świeckie i muzealne. Odbywają się tu wystawy, koncerty oraz przedstawienia teatralne w czym bardzo aktywnie uczestniczy miejscowe Koło Przyjaciół Opactwa Ganna. Jego członkowie nie żałują czasu i trudu, aby wypromować swoją miejscowość, pokazać to, co jest interesujące w jej przeszłości a także realizują nowe pomysły. Natomiast świątynia w dalszym ciągu spełnia swą funkcję religijną, jako kościół parafialny.

Oprócz tego wspaniałego zabytku Ganna ma także inne powody do dumy. W tej niewielkiej miejscowości, w połowie XIX stulecia urodzili się dwaj uznani artyści - Odoardo Tabacchi, zdolny rzeźbiarz, absolwent mediolańskiej Akademii Brera, twórca wielu pomników oraz Giuseppe Grandi, rzeźbiarz, malarz i rytownik. Nazwiska tych artystów upamiętnia inicjatywa podjęta w pobliskim Boarezzo, nosząca nazwę  "Villaggio Artistico G. Grandi, O. Tabacchi" o którym napiszę w następnym poście. W najstarszej części Ganny, zwanej Campobello, odkryłam kilka naprawdę ślicznych zakątków, w tym malutki placyk z pięknym, barokowym kościółkiem. Niestety, był on zamknięty, lecz  mogłam zajrzeć do wnętrza przez zakratowane okienko. Zaskoczył mnie widok fresków zdobiących jego ściany, gdyż widać było, że wyszły spod pędzla malarza o niepoślednim talencie. Nieco później, szperając w internecie, dowiedziałam się, że moja ocena była trafna, gdyż stworzył je Antonio Busca, którego prace można oglądać w kościele San Marco w Mediolanie oraz w kaplicach na Sacro Monte w Varese i  Orcie (link). W swoim czasie cieszył się on sporym uznaniem, jednak z powodu wola będącego skutkiem choroby tarczycy, musiał zrezygnować z uprawiania malarstwa naściennego.

Na małym placyku koło kościoła znalazłam dom, w którym urodził się Giuseppe Grandi. Na budynku umieszczono pamiątkową tablicę, a nieopodal stoi jego pomnik. Niestety, podczas pobytu w Gannie zabrakło mi czasu, aby poszukać także śladów Odoardo Tabacchi, który miał tu swą willę i gdzie podobno można zobaczyć gipsowe modele jego rzeźb. Zresztą całe miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego a w wąskich uliczkach nie spotkałam nikogo, kto mógłby mi udzielić informacji na ten temat...
Niejednokrotnie myślałam o tym, że warto byłoby ponownie udać się w te strony, tym bardziej, że jest tu kilka pięknych szlaków wycieczkowych. Jednak zawsze stawałam w obliczu trudnych wyborów, jakie mi się nasuwały w związku z ogromnym bogactwem podobnych, małych miejscowości, niespodziewanie odkrywających przed turystą swoje skarby. Tak się złożyło, że mimo chęci nigdy już nie wróciłam do Ganny, ani nie zobaczyłam jeszcze wielu innych miejsc, które  umieściłam na mojej liście. Ale cóż, życie niesie nam różne niespodzianki, więc może, kiedyś...


Więcej zdjęć z Ganny można zobaczyć pod linkiem>

niedziela, 3 lutego 2013

Włochy - Szwajcaria, czyli Monte Generoso.



Ten tytuł nie nawiązuje do międzynarodowych zawodów sportowych, lecz do jednej z pierwszych i chyba piękniejszych wycieczek, jakie zrobiłam w okolicy Como. Monte Generoso wznosi się na wysokość 1704 metrów ponad poziom morza i zalicza się do najwyższych gór w okolicyLeży w szwajcarskim Kantonie Ticino; pomiędzy nią i niedaleką Monte Bisbino przebiega włosko-szwajcarska granica. To bardzo piękna góra a jej charakterystyczną sylwetkę o dwóch szczytach widać nawet z dużej odległości. Podobnie jak inne góry w tym rejonie, mogłam ją widzieć z okien, kiedy byłam w pracy.


Ta piękna panorama niezbyt odległych gór zawsze mnie nastrajała bardzo optymistycznie, choć z drugiej strony, budziło to moją nieprzepartą tęsknotę do zielonych stoków i górskich ścieżek. Zresztą podobnie było w okresie zimowym, wtedy widok jej wierzchołka pobielonego śniegiem sprawiał, że nie mogłam się doczekać wiosny i dnia, kiedy znów podejmę moje włóczęgi... Nazwę tej góry zna chyba każde dziecko mieszkające na północ od Mediolanu, ponieważ większość szkół organizuje wycieczki do wzniesionego tam obserwatorium astronomicznego. Dostęp do niego jest bardzo łatwy, gdyż z miejscowości Capolago kursuje kolejka górska, docierająca prawie na sam szczyt. Kiedy zamieszkałam w Lombardii, niejednokrotnie słyszałam o Monte Generoso od moich znajomych, jednak początkowo nie myślałam o wycieczkach z Włoch na teren Szwajcarii a tym bardziej o górskich wyprawach, choć pomiędzy przygranicznymi rejonami tych dwóch państw obowiązuje układ o swobodnym przekraczaniu granicy, obejmujący również cudzoziemskich rezydentów posiadających stałe zameldowanie.


Po wstąpieniu Polski do UE wielokrotnie bez przeszkód korzystałam z tego przywileju, jednak byłam też świadkiem bardzo drobiazgowych kontroli osób, które z jakiegoś powodu zwróciły uwagę pograniczników. Jak już wspominałam w pierwszym okresie pobytu we Włoszech skupiłam się na zwiedzaniu Mediolanu i najbliższej okolicy. Nieco później mój wolny czas zaczęłam poświęcać na wyprawy do dalszych miejscowości, aż wreszcie przyszedł dzień, że postanowiłam wyruszyć "na szwajcarską stronę". Pierwszym celem mojej podróży miało być właśnie Monte Generoso. Co prawda nieco mnie zbiła z tropu opowieść Michele (jednego z moich kolegów z pracy) który stwierdził, że cena biletu jest nieadekwatna do atrakcyjności podróży i że nigdy nie zapłacił tak dużo za nic. Nie była to najlepsza rekomendacja, ale ponieważ lubię sobie wyrabiać własny osąd, na przekór tej opinii, pewnego pięknego, czerwcowego dnia, wsiadłam do pociągu jadącego w kierunku Lugano. Po wyjeździe z Como i przekroczeniu granicy, przejechaliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów, aż do chwili, gdy pociąg zatrzymał się w niedużej miejscowości Capolago.

Leży ona na krańcu jednej z licznych odnóg polodowcowego jeziora Lugano, którego dziwny i pokrętny kształt determinują otaczające je góry. Kiedy wysiadłam z pociągu i stanęłam na peronie było już prawie południe, po klimatyzowanym pociągu uderzyła mnie fala upału i oślepił mocny blask słońca. Nie miałam pojęcia skąd odjeżdża kolejka, więc zapytałam panią kasjerkę; pani ta powiedziała mi, że przystanek jest tuż przed budynkiem dworca a jej odjazd nastąpi niebawem. Zakupiłam bilet z opcją „tam i z powrotem” i wyszłam na zewnątrz. Istotnie, nieopodal stały dwa niezbyt okazałe czerwono - niebieskie wagoniki przypominające tramwaj z kilkunastoma osobami wewnątrz. W samą porę wsiadłam i zajęłam miejsce przy oknie, bo po chwili ruszyliśmy w drogę. Już od pierwszego momentu jazda sprawiła mi przyjemną niespodziankę. Początkowy etap trasy prowadził po wiadukcie i estakadach wznoszących się serpentynami, co nieco przypomina jazdę kolejką górską w lunaparku z tą różnicą, że tu jedzie się wciąż wyżej. Po chwili wagoniki wjechały na tor biegnący po stoku wzniesienia i muszę przyznać, że w tej chwili skóra nieco mi ścierpła…Zbocze w tym miejscu jest bardzo strome i sprawia wrażenie niemal pionowego urwiska. Tory są ułożone na bardzo wąskim chodniku, co sprawia, że po jednej stronie widzimy skalną ścianę a z drugiej przepaść porośniętą drzewami i krzewami, które wczepiają się korzeniami w większe i mniejsze rozpadliny. Mimo tego mrożącego krew w żyłach wrażenia, kolejka oczywiście jest zupełnie bezpieczna, (porusza się na podobnej zasadzie jak ta na zakopiańskiej Gubałówce). Zresztą ten emocjonujący odcinek nie trwa zbyt długo i po kilku minutach wjeżdża się na dość rozległą połoninę; tu tory łagodnie wznoszą się w kierunku szczytu wśród zielonych łąk i świerkowych lasów. Mniej więcej w połowie drogi znajduje się stacyjka Bellavista, skąd jest wspaniały widok na jezioro Lugano i gdzie można zatrzymać się na piknik lub wyruszyć pieszo na jeden z górskich szlaków. Muszę przyznać, że od pierwszej chwili oczarował mnie widok tej okolicy, wprost nie mogłam się doczekać chwili, kiedy dotrzemy na miejsce i będę mogła wyjść z wagonika. Stacja końcowa mieści się nieopodal jednego z bliźniaczych szczytów Monte Generoso i nie wyróżnia  szczególną urodą. W klockowatym budynku mieści się również schronisko oraz restauracja, ale ja myślałam jedynie o tym aby jak najszybciej pójść przed siebie jedną ze ścieżek. 


Choć we Włoszech byłam już od kilku lat, po raz pierwszy znalazłam się tak wysoko w górach. Do tej pory miałam  okazję oglądać je podczas wycieczki do leżącego na wysokości 1000 metrów miasteczka Brunate, spacerów po okolicy Canzo oraz rejsów statkiem po jeziorze Como. Jednak tym razem dotarłam dużo wyżej, znalazłam się na otwartej przestrzeni a do tego pogoda była po prostu wspaniała. Nieco później przekonałam się, że nie zawsze tak bywa, gdyż foschia niejednokrotnie uniemożliwia nacieszenie się pięknem tej wspaniałej okolicy. Miałam to szczęście, że powietrze było kryształowo czyste, więc patrząc w stronę północy widziałam w głębi dalekie łańcuchy Alp, pobielone śniegiem. Kiedy dotarłam na szczyt skąd jest niczym niezakłócony widok w promieniu 360 stopni, mój zachwyt sięgnął zenitu. Przede mną na południu leżała lombardzka równina skąpana w błękitnej poświacie a poza mną oraz po mojej prawej i lewej ręce wznosiły się zielone Prealpy. Mimo woli pomyślałam o moim koledze, na którym podobna wycieczka nie zrobiła żadnego wrażenia a nawet uważał ją za stratę czasu i pieniędzy. W tym okresie już nie pracowaliśmy razem i nie miałam okazji aby z nim porozmawiać na ten temat, więc nie wiem, czy po prostu jak większość Włochów był zblazowany podobnymi widokami wśród których wyrastał, czy też pogoda mu nie dopisała? Za to mnie ogarnęło uczucie prawdziwej euforii, kiedy patrzyłam na ten pejzaż pełen nieopisanej urody. Jak już wspominałam przy innych okazjach, Lombardia widziana w słoneczny dzień z dużej wysokości ma kolor zielono-błękitny i najczęściej otula ją delikatny welon wilgoci, drgający od rozproszonego światła. Choć bywałam w naszych przepięknych, polskich górach, nigdy dotąd nie oglądałam podobnego widoku, gdyż to, co tu zobaczyłam, było zupełnie odmienne od znanej mi panoramy Tatr i Karkonoszy.



Zielona Dolina Padu z licznymi miasteczkami i widocznym w oddali Mediolanem, poprzetykana błękitem jezior, lśniła w słońcu. Wokół mnie ciągnął się pofalowany obszar Valle d'Intelvi, zamknięty pomiędzy jeziorami Como i Lugano z białymi kreskami dróg i ścieżek, szmaragdowymi plamami lasów i wioskami o czerwonawych dachach. Jeszcze dalej na horyzoncie. widać było szczyty alpejskich czterotysięczników w śniegowych czapach. Dość długo stałam na niewielkim tarasie widokowym, gdzie dla wygody turystów ustawiono cztery fotograficzne panoramy z nazwami poszczególnych gór. Dzięki nim można lepiej poznać najbliższą okolicę a także odszukać charakterystyczne sylwetki Matterhornu, Monte Rosa, Grigni, Berniny, czy Monte Disgrazia. Po zejściu z tarasu udałam się na drugi szczyt góry, wznoszący się nieopodal. Wąska ścieżka poprowadziła mnie wśród traw i kwitnących ziół, tak bujnych, że owce pasące się na zboczu nurkowały w nich niczym pływacy w morskich odmętach i chwilami widać było jedynie ich białe grzbiety. Jednak mój entuzjazm dopełnił się na widok orła bujającego w błękicie; wydawał on ostre, ostrzegawcze krzyki, gdyż w jego przestrzeń niespodziewanie wdarł się człowiek na paralotni...Nieco niżej fruwały chmary jaskółek, które niespodziewanie zapadały w trawie, żeby po chwili znów wzbić się w powietrze.

Bez końca krążyłam po licznych ścieżkach, oglądając panoramę okolicy z różnych miejsc. Szczególnie zafascynowała mnie ta część, gdzie w dole widać było meandry jeziora Lugano i długi most
przerzucony nad jego wodami u podnóża Monte San SalvatorePodziwiałam piękne kształty wzniesień porośniętych gęstym lasem, które wyglądały niczym spowite fałdami szmaragdowego aksamitu. Na wschodnim stoku góry napotkałam dziwne skalne formacje, wyglądające niczym młode grzyby o masywnej nóżce i małym, przylegającym kapeluszu. Wszystko to sprawiło, że ta pierwsza wycieczka bardzo mi zapadła w pamięć, co więcej, chyba właśnie wtedy poczułam, że jest to miejsce, gdzie zechcę wrócić gdyż zawsze będę pragnęła tego widoku, kolorów i przestrzeni. Tak się złożyło, że nigdy więcej nie stanęłam na Monte Generoso, jednak ilekroć widziałam ją w oddali, niezmiennie wracałam pamięcią do tego czerwcowego dnia.

Jej widok zawsze napełniał mnie optymizmem i nieodpartą ochotą aby ruszyć przed siebie, samotnie stanąć gdzieś wysoko i odetchnąć pełną piersią, ze świadomością, że jestem tylko ja i nieogarniona przestrzeń wokoło mnie... Jeszcze wiele razy otwierała się przede mną ta panorama, co prawda widziana z innych miejsc i innych szczytów, ale tego dnia chyba nigdy nie zapomnę…Jeśli ktoś będąc w Lombardii miałby ochotę na podobną wyprawę, to bardzo ją polecam jednak po warunkiem, że powietrze będzie dość przejrzyste, gdyż w przeciwnym razie można mieć niedosyt wrażeń, chyba że jest się miłośnikiem dłuższego trekkingu, za to niekoniecznie nastawionym  na fotografowanie. W takim wypadku co prawda trudno zobaczyć odległe, alpejskie szczyty, ale wyprawa w góry i tak zawsze daje mnóstwo pozytywnych wrażeń. Warto też się zastanowić nad kupnem biletu w jedną stronę i zejść do którejś z wiosek na terenie Włoch a stamtąd autobusem wrócić do domu. Jest to z pewnością wyprawa na cały dzień, więc należy wyruszyć dość wcześnie. Można też zrobić trasę odwrotną, wejść na górę pieszo i zjechać w dół kolejką do Capolago a później pojechać pociągiem do Como. Miałam kiedyś taki plan, ale ponieważ od Como dzielił mnie jeszcze spory kawałek drogi, trudno mi było zgrać wszystkie środki komunikacji; innym razem pogoda nie była odpowiednia albo ciągnęło mnie w strony, gdzie jeszcze nie byłam, więc ostatecznie mój zamiar spalił na panewce. W letnich miesiącach zdarza się, że foschia bardzo ogranicza widoczność a wtedy (jeśli komuś zależy na fotografowaniu lub pięknych widokach) nie warto robić podobnych wycieczek ani rejsów statkiem. Najlepsza widoczność zwykle jest w dniach, kiedy po burzy przychodzi ładna pogoda a wiatr przegania chmury i oczyszcza powietrze. Jednak w okolicy jest wiele innych atrakcji, więc czas można spożytkować na zwiedzanie jednej z historycznych willi rozrzuconych wokół jeziora Como, muzeum w Como lub Mediolanie, że nie wspomnę o zakupach mediolańskich sklepach.


Kiedy wracałam do Capolago, w kolejce zauważyłam pewnego pana z trójką dzieci, które chyba podobnie jak ja nie miały ochoty rozstawać się z tym miejscem, gdyż tęsknie wyglądały przez okno, rzucając ostatnie spojrzenia na ten piękny zakątek świata. Ukradkiem zrobiłam im zdjęcie, które zaliczam do moich ulubionych a może nawet najbardziej udanych w sensie przekazu, choć nie widać ich twarzyczek. W  sylwetkach dzieci i w przechyleniu ich głów jest tęsknota za uciekającym krajobrazem, jaka chyba towarzyszyła  nam wszystkim ...

Jak zwykle podaję link do albumu, gdzie można obejrzeć więcej zdjęć z tej wycieczki >


piątek, 25 stycznia 2013

Lombardia. Mezzegra, czyli ostatnia droga Mussoliniego.



W Como bierze swój początek droga, która wzdłuż lewego brzegu jeziora prowadzi nas w głąb Alp. Podobnie jak rejs statkiem, również jazda samochodem lub autobusem oferuje nam niezapomniane widoki. Po lewej stronie mijamy zielone stoki gór, zaś po prawej widzimy jezioro Como i jego przeciwległy brzeg. Przejeżdżając przez kolejne miejscowości możemy cieszyć oczy widokiem willi w pastelowych kolorach, ozdobionych białymi ornamentami, apetycznych niczym weselne torty z bitą śmietaną. Stylowe domostwa przyczepione do stoków gór niczym jaskółcze gniazda, wznoszą się na tarasowo usytuowanych posesjach i odbijają w wodach jeziora. Od wiosny do późnej jesieni raduje oczy bujna roślinność: palmy, drzewka laurowe, pinie, cyprysy, kwitnące hortensje, oleandry, glicynie oraz mnóstwo innych kwiatów, dodających pejzażowi wdzięku i elegancji. Granica pomiędzy poszczególnymi miejscowościami jest właściwie umowna; trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedna a zaczyna druga. Są one zorganizowane w gminy (comune) i dzielą na frakcje noszące odrębne nazwy. Tuż za półwyspem Balbianello, zaraz po opuszczeniu miasteczka Lenno wkraczamy w granice gminy Mezzegra, gdzie miał miejsce "fakt historyczny z 28 kwietnia 1945 roku". Tym eufemizmem Włosi określają rozstrzelanie Mussoliniego, który właśnie tutaj zginął z rąk partyzantów należących do 52 Brygady "Garibaldina". Mimo licznych badań historyków i relacji naocznych świadków, do dziś nie wiadomo, jaki był prawdziwy przebieg tych wydarzeń. Relacje są sprzeczne a za całą sprawą kryje się wiele tajemnic. Najbardziej rozpowszechnioną wersją jest ta, według której Mussolini, ujęty przez partyzantów w pobliskim Dongo wraz ze swą długoletnią kochanką Klarą Petacci, padł z ręki partyzanta znanego jako pułkownik "Walerio" ( Walter Audisio). To tu, w miejscowości Mezzegra a właściwie w jej części zwanej Bonzanigo w domu rodziny De Maria Duce i Klaretta spędzili ostatnią noc swego życia. Wyrok śmierci już zapadł, następnego dnia po południu więźniowie zostali przewiezieni pod bramę willi "Belmonte", gdzie Walerio miał dokonać egzekucji; obecnie na murze otaczającym willę tuż przy bramie możemy zobaczyć duży, czarno-złoty krzyż, upamiętniający śmierć dyktatora. Jednak ta oficjalna wersja to zaledwie wierzchołek góry lodowej, gdyż w zasadzie od początku równolegle przedstawiano inne wersje wydarzeń (jedna z nich nawet mówiła o tym, że Mussolini zginął ponieważ bronił Klary, którą próbowali zgwałcić partyzanci). 

Najczęściej jednak powtarza się relację o "podwójnym rozstrzelaniu". Jej szczegóły podała włoska telewizja w jednym z (raczej wiarygodnych) programów historycznych. Wykorzystano w nim wywiad z byłym partyzantem o pseudonimie "Giacomo" (w niektórych źródłach podawany jako "Bruno" [Bruno Lonati]). W tym wywiadzie Giacomo oznajmił, że to nie Walerio, ale właśnie on osobiście wykonał wyrok śmierci na Mussolinim. Obszernie mówił także o roli oficera tajnych służb brytyjskich noszącego pseudonim „John" (kapitan John Maccaroni) bardzo aktywnie działającego w okolicy Como. Clou tej wersji stanowiła informacja o ponad dwudziestoletnich, tajnych kontaktach pomiędzy Mussolinim i Churchillem. Podobno ci dwaj politycy w czasie wojny stojący po przeciwnych stronach frontu, już w latach dwudziestych zawarli układ dotyczący wspólnej walki z komunistami. Faktem jest, że w ostatnim okresie wojny Mussolini wielokrotnie spotykał się potajemnie z Anglikami a w swoją ostatnią drogę zabrał dwie skórzane teczki z ważnymi dokumentami, których chciał użyć w pertraktacjach z Aliantami. O dokumentach nie wiadomo nic więcej; jedna z teczek przepadła a w drugiej podobno nie znaleziono niczego istotnego. Inny fakt, którego tajemnicy nie rozwikłano do dziś, to zaginięcie pieniędzy, sztabek złota i kosztowności, które Duce próbował wywieźć uciekając do Szwajcarii (przyjęto wygodną wersję, że wszystko to zostało zatopione w jeziorze Como). Powszechnie uważa się, że o ile Amerykanie za wszelką cenę chcieli ująć Mussoliniego żywego, to Brytyjczykom zależało na tym aby zamilknął na zawsze. Tę wersję potwierdził również Giacomo, były partyzant w czasie telewizyjnego wywiadu zaprezentował się jako pełen godności, starszy pan, bardzo elegancki i spokojny, który swoje wspomnienia relacjonował bez mrugnięcia okiem, czy cienia emocji. Według tego co mówił, w dniu 28 kwietnia 1945 roku był obecny w domu rodziny De Maria, gdzie miał wykonać wyrok śmierci na ex-dyktatorze.







Podobno rankiem Mussolini zmęczony po źle przespanej nocy, wyszedł z pokoju aby zaczerpnąć świeżego powietrza; wtedy Klara Petacci bez ogródek zapytała Giacomo, czy to jest ich koniec. Partyzant potwierdził jej przypuszczenia lecz kobieta nie okazała strachu, prosiła jedynie, żeby wyrok wykonano tak aby Mussolini się nie zorientował a także by nie strzelać mu w głowę. Następnie Giacomo na osobności odbył rozmowę z Johnem; zgodził się strzelać do Duce, jednak wzbraniał przed zabiciem Klary, więc tego przykrego zadania podjął się John. Więźniów wyprowadzono z domu i po przejściu niewielkiego odcinka drogi Giacomo strzelił Mussoliniemu w plecy (prawdopodobnie 3 lub 4 razy). Wówczas Klaretta odwróciła się twarzą w ich stronę; John kilkakrotnie strzelił jej w pierś a następnie sfotografował oboje zabitych. Miało się to wydarzyć przed południem, około godziny jedenastej. Tę wersję potwierdziła Dorina Mazzola, mieszkanka Mezzegry pracująca tego ranka w pobliskim ogrodzie i podobno będąca naocznym świadkiem egzekucji. Następnie miał do akcji wkroczyć wyżej wspomniany Walerio, który wraz ze swoimi ludźmi przewiózł ciała zabitych do Giulino, innej frakcji Mezzegry w pobliże willi ,,Belmonte", gdzie ponownie strzelano do Mussoliniego pozorując egzekucję. Tu znowu pojawiają się osoby, które widziały łysego mężczyznę w mundurowych spodniach i białej koszuli, prowadzonego albo raczej wleczonego przez dwóch innych. Ta ponowna "egzekucja" miała mieć miejsce pomiędzy godz. 16:00 a 17:00. Mniej więcej w tym samym czasie w pobliskim Dongo zabito czternastu bliskich współpracowników Mussoliniego w tym brata Klary, Marcello Petacci oraz niczemu niewinnego, przypadkowego mężczyznę. Ich ciała 29 kwietnia 1945 roku przewieziono do Mediolanu, gdzie na placu Loreto powieszono je za nogi, głowami w dół. Jako zaimprowizowaną szubienicę wykorzystano konstrukcję wiaty na stacji benzynowej Standard Oil. Miejsce nie było przypadkowe; 10 sierpnia 1944 roku, nieopodal rozstrzelano piętnastu partyzantów i antyfaszystów (dziś w tym miejscu znajduje się pomnik upamiętniający ich śmierć). Zwłoki Mussoliniego, do niedawna tak uwielbianego przez tłumy, wielokrotnie zbezczeszczono ze szczególnym zacięciem masakrując jego głowę. Co do Klaretty, to również po śmierci podzieliła los kochanka; jej ciało także zawisło na wiacie, wystawione na widok publiczny. Podobno nie miała na sobie majtek, więc pewien litościwy ksiądz Don Pollarolo, za pomocą agrafki spiął jej spódnicę pomiędzy nogami aby nie opadała w dół. 30 kwietnia 1945 roku zwłoki Mussoliniego poddano oględzinom lekarskim, podczas których stwierdzono, że oddano do niego osiem (!) strzałów (Giacomo twierdził, że strzelał trzy lub cztery razy).


Reasumując, cała historia "ostatniej drogi Duce" nadal jest otoczona tajemnicą. Mówi się również o tym, że w rzeczywistości to nie Walter Audisio strzelał do Mussoliniego, ale podający się za "Waleria" Luigi Longo (po wojnie wpływowy polityk w czasie wojny antyfaszysta, jeden z dowódców 52 Brygady). Sprzeczne zeznania nie tylko osób bezpośrednio zaangażowanych w to zdarzenie lecz także  „naocznych świadków" których wiarygodność niejednokrotnie podważano, konflikt interesów w ujawnieniu całej prawdy a także czas, który upłynął od tych zdarzeń, nie rokują wielkiej nadziei na to aby szersze rzesze dowiedziały się co tak naprawdę zaszło w tym czarującym zakątku pomiędzy stokami gór i błękitnymi wodami jeziora. Równie interesująca, choć nie do końca jasna jest rola Klary Petacci, gdyż część historyków uważa, że była ona "wtyczką" Brytyjczyków. Podobno zwerbował ją jej brat Marcello, który dla nich pracował i poprzez siostrę mógł mieć dostęp do planów oraz zamierzeń Mussoliniego. Klaretta z pewnością była kobietą niebanalną, silną psychicznie i zdeterminowaną, co ją predysponowało do pełnienia takiej roli. Zastanawiające jest to, że trwała w tym długoletnim związku pomimo licznych zdrad kochanka i nie zawahała się towarzyszyć mu w ucieczce. Czy świadczy to o tym, że chciała go mieć "na oku" w interesie swoich mocodawców, czy po prostu walczyła o własną skórę? Nie można wykluczyć, że istotnie pełniła przy Duce podwójną rolę. Mając na uwadze Układ Jałtański, wszelkie kontakty z Mussolinim rzucałyby dwuznaczne światło na politykę Winstona Churchilla i potwierdzały obiegową opinię o "perfidnym Albionie". W tej sytuacji rodzeństwo Petacci z pewnością stało się jedynie parą niewygodnych świadków tych zakulisowych machinacji, co było równoznaczne z wyrokiem śmierci, klasycznym rozwiązaniu służb specjalnych w stosunku do ludzi wiedzących zbyt dużo...

Chociaż absolutnie nie sympatyzuję z faszyzmem, cała ta sprawa zawsze bardzo mnie interesowała; podobnie zresztą jak sama historia dojścia do władzy Mussoliniego i jego późniejszy upadek. Z moich kilkuletnich obserwacji wysnułam wniosek, że choć spora część Włochów ma do niego jednoznacznie negatywny stosunek, jednak inni (i też jest ich niemało) mają uczucia bardzo mieszane i podkreślają, że w okresie międzywojennym po latach upadku i nędzy Duce spowodował, iż naród włoski odzyskał  swoją dumę. Oczywiście nie zapominają dodać, że sojusz z Niemcami był oczywistym błędem politycznym, który srodze się zemścił... Jednak wiele dawnych idei socjalnych powstałych w tej epoce nadal żyje a wnuczka dyktatora Alessandra, od kilku kadencji z powodzeniem posłuje do parlamentu. Pełni ona dość istotną rolę we włoskiej polityce i bardzo często uczestniczy w różnych telewizyjnych programach, więc niejednokrotnie miałam okazję słyszeć jej wypowiedzi w których zawzięcie broni dobrego imienia swego dziadka i jego polityki społecznej. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu można powiedzieć, że z pewnością jest to bardzo interesujący epizod w historii XX wieku, prowadzący do ciekawych i pouczających wniosków, dlatego też chciałam zobaczyć to miejsce. Niestety, tego dnia pogoda nie dopisała, było gorąco lecz dość pochmurno, więc zdjęcia, jakie wtedy zrobiłam nie oszałamiają jakością a poza tym szczerze mówiąc, sama miejscowość jest raczej bez charakteru ze swą zabudową od Sasa do Lasa i niczym nie urzeka.
Mimo to, jeśli kogoś interesuje historia ostatniej drogi Duce, zapraszam do albumu >


wtorek, 22 stycznia 2013

Lombardia. Monte Bisbino.



W zasadzie nie zaliczam się do osób, które w swoim życiu kierują się przepowiedniami i horoskopami, zdarza się, że je czytam lecz robię to raczej dla zabawy a nie po to aby szukać w nich rad na przyszłość. Mimo to, czasami mi się wydaje, że być może jednak jest w nich coś co być może tłumaczy pewne nasze irracjonalne zachowania...Wiele osób z pośród moich znajomych uważa, że jestem osobą poukładaną a nawet "kwadratową". Kiedy pracowałam we Włoszech, niejednokrotnie moje przywiązanie do zasad i procedur budziło zdziwienie wśród kolegów po fachu podchodzących do nich nieco bardziej na luzie a kiedy dowiadywali się, że jestem zodiakalną Panną z politowaniem kiwali głowami i orzekali, że charakterystyka tego znaku pasuje do mnie jak ulał. Jednak ktoś, kto mnie lepiej zna wie, że w rzeczywistości cierpię na swego rodzaju rozdwojenie jaźni... Idąc dalej tropem horoskopów, można to chyba wytłumaczyć faktem, że mój ascendent to Strzelec, którego podobno cechuje wyjątkowe zamiłowanie do swobody, otwartych przestrzeni i chodzenia, gdzie nogi poniosą. Może dlatego czasem czuję nieprzepartą ochotę, żeby zrobić coś wbrew regułom i rozsądkowi a nawet sobie samej? No bo jak inaczej można wytłumaczyć zamiłowanie do czystości z organiczną niechęcią do odkładania wszystkiego na swoje miejsce? W moim przypadku wygląda to tak, że po ciężkich bojach, kiedy zwykłe sprzątanie zamienia się w gruntowne porządki (które normalny człowiek robi najwyżej dwa razy do roku) boję się poruszać po domu, żeby nie zburzyć tak drogo okupionego ładu a mimo to, do dzisiaj nie wiem, co lubię bardziej: porządkować, czy bałaganić? Z jednej strony chciałabym mieć wszystko zorganizowane i pod kontrolą, jestem zawsze przygotowana na różne warianty sytuacji, (w tym czarny scenariusz, czego np. mój syn nie jest w stanie zrozumieć) a z drugiej nic tak mnie nie kręci, jak improwizacja i nagła zmiana planu (przynajmniej w moich wyobrażeniach - zawsze na lepszy i bardziej atrakcyjny). Pamiętam, że jako dziecko miałam swój własny światek, gdzie poczesne miejsce zajmowały nie lalki i klocki lecz fragmenty potłuczonych talerzy z pięknymi ornamentami, jakieś porcelanowe i szklane pojemniczki, buteleczki po perfumach, czy rzeźbione korki od karafek.


Najczęściej znajdowałam te cuda w pobliskich ogrodach, po wiosennym lub jesiennym kopaniu. Ta moja mała archeologia budziła powszechne zdziwienie i zażenowanie mamy, którą sąsiadki pytały dlaczego szwendam się po świeżo skopanych grządkach, zamiast bawić się z innymi dziećmi jak Bóg przykazał? Natomiast dla mnie były to rzeczy niebanalne, okruchy czegoś, co już nie istnieje, świadectwo jakiegoś minionego bytu okrytego zasłoną tajemnicy a dzięki temu w moich oczach nabierały jeszcze większej wartości... Cała ta kolekcja towarzyszyła mi bardzo długo, choć z biegiem czasu zajmowałam się nią w coraz mniejszym stopniu. Kiedy miałam czternaście lat i wyjechałam na wakacje do babci, moje skarby za sprawą mamy wylądowały w śmietniku. Było mi nieco przykro, nawet trochę protestowałam, ale w duchu wiedziałam, że ten etap życia mam za sobą i jest to naturalna kolej rzeczy... Innym psychicznym garbem jest moje zmiłowanie do chodzenia na skróty. Jeśli mam do wyboru normalną drogę, czy chodnik dla pieszych lub jakąś błotnistą ścieżkę, która za to sprawia wrażenie nieco krótszej z pewnością wybiorę ścieżkę. Na nic nie zdaje się to, że sama sobie tłumaczę, iż takie zachowanie nie licuje z rozsądkiem jaki przystoi dorosłemu człowiekowi albo że ubrudzę buty i będę wyglądała nieświeżo. Choć w głowie mam słuszne, twarde postanowienie, moje nogi żyją własnym życiem i kierują się w stronę błotnistego skrótu. Nie policzę, ileż to razy w związku z tym beształam sama siebie za moją głupotę, gdyż te pomysły naraziły mnie na przykre konsekwencje! 


Kiedy zamieszkałam we Włoszech, znowu odnalazłam tę część mojej osobowości i odpowiednie miejsce, gdzie mogła ponownie dojść do głosu. Początkowo szukałam towarzystwa innych osób do wspólnych wyjść w plener, ale tak się złożyło, że ci, których polubiłam albo nie podzielali mojego zamiłowania do włóczęgi albo nie mogli mi towarzyszyć z powodu innych godzin pracy. Trochę nad tym bolałam, gdyż początkowo nieco się obawiałam samotnych wędrówek, lecz ludzie z którymi rozmawiałam na ten temat w dużej mierze rozwiali moje lęki i dodali mi odwagi mówiąc, że przestępcy swoich ofiar szukają w mieście a nie na górskich szlakach i jedyną rzeczą, o której trzeba pamiętać jest to aby zawsze zabierać ze sobą zdrowy rozsądek i mierzyć siły na zamiary. Pomna tych przestróg zaczęłam od krótkich i prostych tras by oswoić się z terenem a później stopniowo postanowiłam zapuszczać się w coraz dalsze rejony i na trudniejsze wyprawy. Nie mam skłonności samobójczych, więc zawsze starałam się wszystko przemyśleć aby nie napytać sobie biedy i nie przysporzyć innym ludziom problemów poprzez ratowanie mnie z opresji. Czasem jednak natura Strzelca brała we mnie górę nad rozsądkiem, jak to było w wypadku wyprawy na Monte Bisbino. Jest to spora (1325 m) góra pomiędzy jeziorem Como i Lugano, przez którą przebiega granica ze Szwajcarią. Swego czasu wielka ilość drobnych szmuglerów zwanych "spalloni" wędrowała tu górskimi ścieżkami z papierosami przemycanymi w plecakach. Przemytniczy proceder skończył się w latach sześćdziesiątych a dziś te ścieżki okupują turyści. Jest to góra, gdzie na piechura czyha wiele niespodzianek, poza tym zwykle widać jej bliższą część ze szpiczastym wierzchołkiem co jest mylące, ponieważ nie jest on właściwym szczytem, który jest o wiele wyżej i dalej, więc do celu jest jeszcze spory kawał mozolnej drogi. Cały jej masyw można zobaczyć z tarasu przed dworcem Como Centrale, które zamieściłam jako pierwsze choć zrobiłam je przy innej okazji.


Biorąc pod uwagę fakt, że miałam zamiar wyruszyć z Cernobbio, które tak jak jezioro Como leży na wysokości 210 m n.p.m.  pozostawało mi do pokonania nieco ponad 1100 metrów przewyższenia i około dwunastokilometrowy marsz po zboczu tej rozległej góry. Wiedziałam że to będzie niełatwa i czasochłonna wyprawa, więc wyruszyłam z domu wcześnie rano. Jednak jak się okazało, (zresztą nie po raz pierwszy) Bella Italia zawsze ma w zanadrzu parę niespodzianek. Pociąg do Lentate (gdzie miałam się przesiąść na drugi, jadący do Como) przyjechał spóźniony i musiałam przez godzinę czekać na następny. Po przyjeździe do Como spotkała mnie inna niemiła niespodzianka - z powodu wakacji znacznie okrojono rozkład jazdy autobusów. Zaznaczam, że Como to miejscowość, gdzie w okresie letnim turystów jest mnóstwo, niemal jak przysłowiowych mrówek i korzystają oni przede wszystkim z publicznej komunikacji... W związku z tymi innowacjami miałam następny poślizg czasowy i do Cernobbio dotarłam z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad zmianą planu, lecz jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że jednak powinnam spróbować. Pomyślałam, że pójdę dalej i  będę kontrolować czas, aż  do chwili, kiedy bezwzględnie będę musiała zawrócić aby mieć możliwość dotarcia do domu przed północą, gdyż później ilość pociągów jest znikoma.


Jak wspominałam, na Monte Bisbino prowadzi wiele ścieżek. Najbardziej popularna jest droga południowo zachodnia, lecz ja wybrałam wariant wschodni, nieco krótszy i bardziej stromy, gdyż czytając opis tego szlaku dowiedziałam się, że jest tam niewielka kapliczka pod wezwaniem San Carlo i chciałam ją zobaczyć. W jego sąsiedztwie znajduje się też droga jezdna, gdyż na zboczach góry jest kilka gospodarstw agroturystycznych a na jej szczycie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Dziewicy, restauracja i stacja meteo. Mimo tych znamion cywilizacji, dla pieszego turysty dotarcie na szczyt to coś o wiele więcej niż miły spacer. Zbocza góry przecinają liczne jary co sprawia, że trasa znacznie się wydłuża. Na samym początku drogi w wiosce Rovenna wdałam się w rozmowę z sympatycznym właścicielem sklepu, kiedy powiedziałam mu gdzie idę, zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie pomieszane z powątpiewaniem. Nie omieszkał głośno wyrazić swoich wątpliwości, gdyż jego zdaniem było po prostu zbyt późno ( z czego sama zdawałam sobie sprawę, bo dochodziło południe) a jak mi powiedział, jest to dość czasochłonna wyprawa. Choć nie krył swojej dezaprobaty dla mojej lekkomyślności, nie czekając na pytania udzielił mi kilku użytecznych wskazówek na dalszą drogę a także ostrzegł przed możliwym pogorszeniem pogody.


Początkowo ścieżka wznosiła się łagodnymi zakosami, lecz kiedy zaliczyłam mniej więcej 1/3 zbocza, zaczęło się robić bardziej stromo i mniej wesoło. Przeszłam jeszcze spory kawałek drogi i doszłam do kapliczki San Carlo, która nawiasem mówiąc, okazała się dość zwyczajną budowlą raczej świeżej daty. Zobaczyłam wtedy to, co mnie jeszcze czekało, jeśli chciałam dotrzeć na szczyt. Okazało się, że jestem dość wysoko na zboczu mniejszego wzniesienia, przede mną była niewielka przełęcz a dalej  następne zbocze  i częściowo widoczny szczyt Monte Bisbino. Usiadłam żeby przez chwilę odpocząć i zaczęłam bić się z myślami. Rozsądek nakazywał powrót, bo minęła już godzina czternasta a był to czas, jaki sobie wyznaczyłam na chwilę powrotu. Z drugiej strony miałam jakiś wewnętrzny opór aby zrezygnować z dotarcia do celu.  


Pozornie jeszcze się wahałam, jednak w głębi duszy wiedziałam, że nie zrezygnuję i że muszę iść dalej. Było to bardzo ryzykowne, gdyż do szczytu miałam jeszcze ponad godzinę drogi, na zejście do Cernobbio musiałam przewidzieć około trzech godzin, później czekała mnie jazda autobusem do Como i powrót pociągiem do domu. Gdybym znowu natrafiła na jakieś przeszkody i uciekłby mi ostatni pociąg, byłabym w prawdziwym kłopocie, bo na znalezienie noclegu w Como, czy Cernobbio raczej nie mogłam liczyć. Na szczęście nie musiałam się martwić z powodu pracy, ponieważ nazajutrz miałam dyżur nocny, więc zaczęłam rozważać "plany spadochronowe". Pomyślałam, że skoro w okolicy jest restauracja i asfaltowa droga, to zapewne ktoś od czasu do czasu jeździ na dół, więc można poprosić o podwózkę. Można też przenocować w niedalekim schronisku, ewentualnie spróbować pójść drogą jezdną do gospodarstwa agroturystycznego i tam prosić o nocleg. Mając tak wiele możliwości, postanowiłam bez zwłoki wyruszyć w dalszą drogę. Szczerze mówiąc, była ona pełna trudu i fatygi. Byłam chyba na wysokości 900 metrów, kiedy zaczęła mi się dawać we znaki różnica wysokości oraz rosnące zmęczenie. Byłam na nogach od wczesnego ranka i szłam niemal bez przerwy od prawie trzech godzin. Po wyprawie z Carlem na Monte Jafferau nabrałam zaufania do moich sił i wiedziałam, że sobie poradzę. Jednak w porównaniu z lekkim powietrzem w wysokich górach, tu było ono ciężkie i bardzo wilgotne co sprawia, że człowiek poci się i męczy o wiele szybciej. Wydawało mi się, że to już ostatni odcinek drogi, więc "zebrałam się" wewnętrznie i zaczęłam pokonywać liczne zakosy ścieżki na coraz bardziej stromym zboczu. Sądziłam, że po ich przejściu znajdę się u celu.


Niestety! Doszłam do małego płaskowyżu, gdzie wyrastało następne, strome zbocze. Wiedziałam jednak, że jestem blisko szczytu, bo z polanki widziałam panoramę gór z  Monte Generoso leżącym na terenie Szwajcarii. Ten ostatni fragment drogi był jednym z tych, gdzie prosiłam Boga aby mi dodał sił; serce waliło mi jak szalone, jednak nie chciałam się zatrzymywać bo wiedziałam, że jeśli mi opadnie poziom adrenaliny, będzie jeszcze gorzej...Starałam się zapanować nad oddechem i z trudem pokonałam ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę. Kiedy doszłam do następnej polanki okazało się, że jest tam niewielki parking, będący jednocześnie tarasem widokowym u podnóża właściwego szczytu, gdzie wznosiło się Sanktuarium i przytulona do niego restauracja. Prowadziły do nich kamienne schody i ścieżka biegnąca obok. Poczłapałam ścieżką, gdyż po wąskich schodach schodziła właśnie para ludzi w średnim wieku. Mijając mnie uśmiechnęli się sympatycznie, więc jako osoba wchodząca pierwsza ich pozdrowiłam jak to nakazuje dobry obyczaj. Co do tego zwyczaju witania szczerze powiem, iż na niektórych zatłoczonych szlakach, gdzie kręcą się tłumy ludzi wydaje mi się to trochę sztuczne i wymuszone, jednak gdy spotykam kogoś oko w oko na odludziu, na wąskiej ścieżce to sądzę, że uśmiech i pozdrowienie są jak najbardziej na miejscu, więc praktykuję to z przyjemnością. Zdarza się, że przy okazji można zamienić parę słów na temat szlaku lub okolicznych ciekawostek a wtedy między przypadkowymi przechodniami siłą rzeczy zawiązuje się niteczka sympatycznego porozumienia. Kiedy pokonałam ścieżkę i stanęłam u podnóża następnych schodów prowadzących bezpośrednio do kościoła, okazało się, że główne drzwi do Sanktuarium są zamknięte...


Co prawda mogłam zajrzeć do wnętrza kaplicy bo tu drzwi były otwarte, jednak dostępu do wnętrza broniła solidna krata zamykająca krużganek. Zmówiłam więc modlitwę i pokręciłam się przez chwilę wokół kościoła. Okazało się, że na górze było kilka osób, które prawdopodobnie przyjechały samochodami stojącymi na parkingu. Rozejrzałam się po okolicy, jednak nie był to dzień sprzyjający podziwianiu pejzażu ani fotografowaniu. Góry aż po horyzont spowijał gesty opar, ponieważ Monte Bisbino i cały teren znalazły się w strefie niskich chmur a bądź co bądź byłam na wysokości ponad 1300 metrów. Bardzo mnie to rozczarowało, gdyż wiele sobie obiecywałam w tym względzie. Swego czasu byłam na sąsiedniej Monte Generoso podczas pięknej pogody z dobrą widocznością, więc wiem, że tym razem dużo straciłam. Ponieważ jednak osiągnęłam mój zasadniczy cel, miałam z tego naprawdę ogromną satysfakcję, przede wszystkim ze względu na to, że się nie poddałam i nie zawróciłam. Należało jednak jak najszybciej pomyśleć o powrocie do Cernobbio, ponieważ czekały mnie jeszcze jakieś dobre dwie, do trzech godzin marszu. W związku z tym postanowiłam, że zejdę asfaltową drogą i będę próbowała zatrzymać jakiś przejeżdżający samochód w nadziei na podwózkę, co pozwoliłoby mi na uniknięcie uciążliwej i niezbyt interesującej drogi w dół. Kiedy znalazłam się na parkingu zauważyłam, że sympatyczni państwo, których mijałam na schodach rozmawiają z parą młodych ludzi, którzy właśnie przyjechali na motocyklu. Stanęłam nieco z boku a kiedy skończyli rozmowę zapytałam, czy jadą na dół i czy mogę liczyć na podwiezienie. Zgodzili się chętnie i bez chwili wahania. Podczas jazdy z góry prowadziliśmy bardzo miłą i ożywioną rozmowę, przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawostek o okolicznych szlakach, gdyż obydwoje byli doświadczonymi piechurami. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pożegnaliśmy się serdecznie i zostawili mnie na przystanku autobusowym w Cernobbio. Pomyślałam wtedy, że moja wiara w dobrą energię krążącą po świecie, jeszcze raz znalazła swoje potwierdzenie... Tak bardzo pragnęłam znaleźć się na szczycie tej góry, tyle mnie kosztowała wysiłku i poświęcenia! Spotkanie tych miłych ludzi było swego rodzaju nagrodą od losu, który oszczędził mi w ten sposób mało satysfakcjonującego marszu po asfalcie i bardzo późnego powrotu do Limbiate. Słońce już zachodziło, kiedy wyjechałam z Cernobbio a do domu dotarłam w zupełnych ciemnościach około godziny 23. Był to dla mnie bardzo pouczający i owocny dzień, który zaczął się nieco kulawo, lecz pięknie zakończył.

Monte Bisbino to góra, gdzie do dziś znajdują się dawne umocnienia wojskowe należące do Linii Cadorna. Ponieważ mają dużą wartość historyczną i budzą wielkie zainteresowanie turystów, podjęto w ich obrębie prace konserwatorskie i remontowe, gdyż mają być udostępnione zwiedzającym. Na ścianie kościoła znalazłam tablicę poświęconą poległym partyzantom z działającej w rejonie Como Brygady "Garibaldina" (to ta sama, która ujęła Mussoliniego w niedalekim Dongo) natomiast jak się dowiedziałam samo Sanktuarium jest datowane na XVII wiek i należy do parafii Rovenna. Dwa razy do roku odbywają się tu uroczyste  pielgrzymki w których licznie uczestniczą mieszkańcy okolicy. Z tego co słyszałam, pielgrzymujące grupy wybierają różne ścieżki w zależności od formy fizycznej uczestników a osoby, które nie są w stanie pokonać tej trasy pieszo, przyjeżdżają na górę samochodami lub specjalnie wynajętym autokarem.


Więcej zdjęć >


środa, 16 stycznia 2013

Lombardia, Triangoloro Lariano. Monte San Primo, czyli schody do nieba.



Lombardzkie lato niejednokrotnie łączy się z iście afrykańskimi upałami. Oprócz wysokiej temperatury oscylującej wokół 35 stopni w cieniu, we znaki daje się wysoka wilgotność powietrza, sprawiająca, że ilość tlenu w powietrzu gwałtownie maleje. Na domiar złego, natychmiast po wyjściu spod chłodnego prysznica człowiek czuje się równie spocony, jak poprzednio. W takim okresie bardziej niż zwykle odczuwa się skutki smogu, "zwyczajowo" zalegającego nad całą Równiną Padańską, nic więc dziwnego, że każdy kto żyw, ucieka z miasta w okolice, gdzie klimat jest nieco łaskawszy i można oddychać pełną piersią, powietrzem o nieco lepszej jakości.


Osobiście bardzo źle wspominam moje pierwsze lato w Lombardii; niejednokrotnie miałam wrażenie, że lada moment zemdleję, okropny ból rozsadzał mi głowę a nogi miałam ciężkie niczym z ołowiu... Jednak szczęśliwie przetrwałam ów okres a po pewnym czasie przywykłam do tego, że ubranie przykleja się do spoconego ciała i co chwilę muszę przecierać zaparowane okulary słoneczne. Więcej powiem, wytłumaczyłam sobie, że to po prostu naturalna a do tego darmowa sauna a poza tym nie tylko ja cierpię z tego powodu; nauczyłam się poruszać nieco wolniej, oddychać głębiej a przede wszystkim traktować wszystko z dystansem. Moi gospodarze zwykle wyjeżdżali w tym czasie na Sardynię lub nad Morze Jońskie, zostawiając mi pod opieką cały dom, dwa koty i psa. Ponieważ w tym czasie pracowałam jedynie na nocnych dyżurach, więc w  tygodniu miałam zazwyczaj kilka dni wolnych, które mogłam przeznaczyć na to, co lubiłam najbardziej, czyli zwiedzanie okolicy.


Chociaż nigdy nie stroniłam od atrakcji, jakie zapewnia Mediolan i inne okoliczne miasta, to naturalną koleją rzeczy w letnich miesiącach bardziej mnie ciągnęło nad jeziora oraz w góry, gdzie soczysta zieleń dawała złudzenie chłodu. Od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki na Monte San Primo, będące najwyższym (1680 m n.p.m.) wzniesieniem w trójkątnym obszarze pomiędzy odnogami jeziora Lario (powszechnie znanym jako Como, mimo iż tę nazwę nosi jedynie jego zachodnia odnoga). Monte San Primo ma kształt wydłużonego grzbietu, leżącego w osi wschód-zachód. Południowy, trawiasty stok spływa na płaskowyż Piano del Tivano, natomiast północny, stromy i skalisty, jest porośnięty lasem. 


Tu rozciąga się drugi płaskowyż - Piano Rancio a u podnóża góry znajduje się piękna, zalesiona, dolina stanowiąca park krajobrazowy zwany Parco San Primo. (Włoska nazwa "parco" obejmuje zarówno parki miejskie, jak i inne tereny zielone, gdzie obowiązują różne rygory mające na celu ich ochronę). Chociaż od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki w tamte strony, trudno mi było zsynchronizować mój wolny czas z odpowiednią pogodą, gdyż jak już niejednokrotnie pisałam, przejrzyste powietrze zapewniające dobrą widoczność latem, to w Lombardii prawdziwa rzadkość. 


Pogoda miała w tym wypadku znaczenie fundamentalne, gdyż ze szczytu tej góry można podziwiać w całej pełni wspaniałą panoramę północnej części jeziora i alpejskich szczytów. Kiedy pracowałam w Domach Opieki w Saronno i Muggio z okien widziałam znajome sylwetki - Monte Generoso, obie Grigne, Resegone, Monte Bolettone, Monte San Primo i wiele innych. Kochałam ten widok, jednak najczęściej horyzont skrywały opary foschii, więc na ogół mogłam się ich jedynie domyślać... Dość rzadko widoczność poprawiała się na tyle, że było je widać w całej okazałości, jednak sporadyczne była ona po prostu doskonała; światło i cień modelowały zielono-aksamitne stoki a ja  miałam wrażenie, że wystarczy, abym wyciągnęła rękę i będę mogła ich dotknąć... 


W takich chwilach miałam ochotę rzucić wszystko, żeby natychmiast wyruszyć na jeden z górskich szlaków. Byłam naprawdę niepocieszona, jeśli w tym czasie miałam zaplanowane dyżury, gdyż taka fantastyczna pogoda nigdy nie trwa dłużej niż cztery, pięć dni. 
W zasadzie chodzenie po górach zawsze dawało mi ogromną satysfakcję, zdecydowanie jednak była ona większa przy dobrej widoczności. Nie bez znaczenia jest też to, o czym już pisałam, iż  w okresie dużej wilgotności powietrza pot leje się z człowieka strumieniami i zmęczenie bardziej daje się we znaki, do tego trzeba ze sobą zabierać sporo płynów do picia, żeby zapobiec odwodnieniu.


Jednak pewnego razu tak się szczęśliwie złożyło, że po dłuższym okresie, kiedy ciągle padał deszcz, zaczęły wiać silne wiatry i pogoda zrobiła się wprost idealna na taką wyprawę. 
Na dodatek w grafiku miałam właśnie zaplanowany dzień wolny, więc jak to miałam we zwyczaju, poprzedniego wieczora przygotowałam mój wycieczkowy ekwipunek. Nazajutrz, bardzo wczesnym rankiem wsiadłam do pociągu jadącego w kierunku Asso. Stąd lokalnym autobusem udałam się w stronę Bellagio, do niewielkiego skupiska domków, leżących u podnóża góry na terenie Parco San Primo. Na miejscu znalazłam się w dość licznym towarzystwie, bowiem tego dnia przyjechało tam wiele osób, aby odpocząć na świeżym powietrzu, poopalać się i zjeść smakowity obiad w schronisku albo w jednej z malowniczych restauracji.

Część z nich, tak jak ja, zapewne zaplanowała  wędrówkę po okolicznych górach, jednak sądząc po strojach, była to zdecydowanie mniejsza grupa. Po przybyciu na miejsce, niezwłocznie ruszyłam w stronę schroniska "Martina", gdzie zaczyna się ścieżka wiodąca na szczyt. Leży ono na wysokości około 1000 metrów, więc kiedy się tam znalazłam, oczarował mnie widok, jaki roztoczył się przede mną. Zielone stoki wzniesień wokół doliny, szafirowe jezioro i wspaniała panorama Alp na horyzoncie, były widoczne, jak na dłoni. Wprost nie mogłam się doczekać momentu, kiedy stanę na szczycie i zobaczę to wszystko w całej okazałości. Dało mi to dodatkowy impuls, więc raźno zaczęłam się wspinać po nieco błotnistej ścieżce pomiędzy drzewami. I tu mój niezawodny kijek okazał się rzeczywiście niezbędny, gdyż ścieżka ze śliskiej i błotnistej dość szybko zmieniła się w kamienistą. Spore odłamki skał tworzyły swego rodzaju stopnie; niektóre z nich były dość wysokie dla osoby o moim wzroście, niejednokrotnie ich krawędź była nieomal na wysokości moich kolan. Mimo to, szło mi się bardzo dobrze. Ponieważ zbocze jest strome, te kamieniste "schody do nieba" są prawdziwym dobrodziejstwem natury. 


Do pokonania miałam około 600 m przewyższenia, lecz sprzyjało mi rześkie powietrze i cień, który dawał liściasty, niezbyt gęsty las. Ani się obejrzałam, kiedy weszłam na ostatni odcinek ścieżki, gdzie w prześwitach pomiędzy drzewami mogłam już zobaczyć szczyt i błękitne niebo ponad nim. Przeszłam jeszcze kilkadziesiąt metrów i znalazłam się u celu. Widok był oszałamiający! Na wprost widziałam półwysep Bellagio i miejsce, w którym jezioro dzieli się na trzy części. W głębi majaczyły góry w okolicy Chiavenny; poza nimi przestrzeń zamykał niebotyczny łańcuch Alp, gdzie mogłam dostrzec biały rąbek Berniny. Z prawej strony miałam Monte Legnone i majestatyczne Grigne a z lewej Monte Generoso, wspaniałą Monte Rosa i szpiczasty Matterhorn. 

Nieco bliżej, pomiędzy zielonymi kopcami Prealp, widać było szafirowe fragmenty jezior Lugano, Varese i Maggiore.
Od strony południowej, za niecką Pian del Tivano, wznosił się łańcuch Monte Palanzone i Monte Bolettone, Corni di Canzo i Cornizzolo. Jeszcze dalej leżała Dolina Padu, zatopiona w rozedrganej, błękitnej poświacie. Słońce stało wysoko, więc nad całą powierzchnią lombardzkiej równiny unosił się leciutki opar foschii przesyconej światłem. Gdzieś tam był Mediolan i Limbiate a nieco bliżej Erba i pagórki Brianzy... Trudno mi było oderwać oczy od tej wspaniałej panoramy roztaczającej się wokół. Jak zwykle, zrobiłam ogromną ilość zdjęć i z żalem ruszyłam w drogę powrotną. Co ciekawe, chyba tylko ja przyszłam na szczyt od strony Parco San Primo. Po drodze nie spotkałam nikogo, mimo to na górze było dość sporo osób, co wskazywało na to, że przyszły one od strony Piano del Tivano lub Colmy di Sormano, miejsca gdzie kończy się sławny etap wyścigu "Giro d"Italia" popularnie nazywany "Muro di Sormano". Ta droga na szczyt to dość szeroka i wygodna ścieżka, nie sprawiająca większych problemów, lecz ja nie chciałabym być w ich skórze jeśli zechcą  schodzić do schroniska po "schodach" co może się skończyć przykrym bólem kolan. 


Być może, część z nich miała w planie przejście  "ścieżki nr 1" pięknego szlaku łączącego Como i Bellagio, którą na rowerze bez problemu można pokonać w ciągu jednego dnia. Ci, którzy wybierają wariant pieszy, na ogół po zejściu z Monte Palanzone zatrzymują się na noc w schronisku. Mój plan nie był tak ambitny, choćby z racji trzech wygłodniałych zwierzaczków czekających w Lmbiate, aż wrócę i napełnię ich miseczki. Pogratulowałam też sobie pomysłu przejścia od strony północnej, bo teraz idąc wygodną ścieżką, mogłam nie tylko odpocząć, ale również do woli delektować się widokiem otwartej przestrzeni, bez konieczności patrzenia pod nogi. Pogoda była wspaniała, wiał lekki, orzeźwiający wiatr; dzięki niemu dość wysoka temperatura nie dawała mi się we znaki, choć słońce paliło naprawdę mocno. 


Kiedy pokonałam długi odcinek drogi prowadzący wzdłuż grzbietu, doszłam do miejsca, gdzie  należało skręcić i zejść w dół, w stronę Piano Rancio. Tu, na szczycie Monte Ponciv, zobaczyłam  jakiś przekaźnik a tuż obok, dziwne monstrum, którego w pierwszej chwili nie mogłam z niczym skojarzyć.  W tym momencie nieco poniosła mnie fantazja, bo jedyne co mi przyszło do głowy, to maszyny w kształcie wieży, w których przemieszczali się Obcy z "Wojny Światów". Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że może za chwilę usłyszę żałosne "Uaaa", niczym bohater książki błądzący w porannej, londyńskiej mgle...

Jednak nic takiego się nie wydarzyło i po przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyłam monstrum z drugiej strony; okazało się, że to po prostu najniewinniejsza w świecie część mobilnego wyciągu narciarskiego.
Uspokojona poszłam dalej, kiedy w połowie drogi natknęłam się na stado krów. Trochę mnie zbił z tropu ich widok, ponieważ w dzieciństwie pod wpływem przestróg mojej mamy, zakodowało mi się w pamięci, że są to stworzenia niebezpieczne.
Na szczęście pasły się spokojnie i ani im było w głowie szarżować w moją stronę, więc w nagrodę za dobre sprawowanie zrobiłam im kilka zdjęć.
Gdy skontrolowałam czas, okazało się, że niestety - ostatni bezpośredni autobus z Parco San Primo do Asso, odjedzie beze mnie...Gdybym nie marudziła po drodze podczas robienia zdjęć i snucia fantazji rodem z science fiction, za chwilę pojechałabym w stronę domu, tymczasem czekało mnie jeszcze siedem kilometrów marszu do Magreglio, gdzie był następny przystanek i więcej autobusów odjeżdżających w stronę Asso. Miałam jednak szczęście w tym nieszczęściu, na parkingu w dolinie natknęłam się na sympatyczną, francuską rodzinę, która właśnie odjeżdżała w stronę Piano Rancio. Bez problemu zrobili mi miejsce w samochodzie, dzięki czemu do przejścia pozostała mi jedynie połowa trasy.


Nie narzekałam, bo asfaltowa droga w dół prowadziła przez las porastający zbocze; pomiędzy drzewami znowu mogłam popatrzeć na prawą odnogę jeziora zwaną Lecco i wspaniałe, majestatyczne sylwetki obu Grigni. Mimo to, kiedy dotarłam do przystanku z ulgą zdjęłam plecak i usiadłam na ławce. To był wspaniały dzień i piękna wycieczka, lecz pięć godzin marszu zrobiło swoje... 

Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć w  albumie w Zdjęciach Google >