wtorek, 22 stycznia 2013

Lombardia. Monte Bisbino.



W zasadzie nie zaliczam się do osób, które w swoim życiu kierują się przepowiedniami i horoskopami, zdarza się, że je czytam lecz robię to raczej dla zabawy a nie po to aby szukać w nich rad na przyszłość. Mimo to, czasami mi się wydaje, że być może jednak jest w nich coś co być może tłumaczy pewne nasze irracjonalne zachowania...Wiele osób z pośród moich znajomych uważa, że jestem osobą poukładaną a nawet "kwadratową". Kiedy pracowałam we Włoszech, niejednokrotnie moje przywiązanie do zasad i procedur budziło zdziwienie wśród kolegów po fachu podchodzących do nich nieco bardziej na luzie a kiedy dowiadywali się, że jestem zodiakalną Panną z politowaniem kiwali głowami i orzekali, że charakterystyka tego znaku pasuje do mnie jak ulał. Jednak ktoś, kto mnie lepiej zna wie, że w rzeczywistości cierpię na swego rodzaju rozdwojenie jaźni... Idąc dalej tropem horoskopów, można to chyba wytłumaczyć faktem, że mój ascendent to Strzelec, którego podobno cechuje wyjątkowe zamiłowanie do swobody, otwartych przestrzeni i chodzenia, gdzie nogi poniosą. Może dlatego czasem czuję nieprzepartą ochotę, żeby zrobić coś wbrew regułom i rozsądkowi a nawet sobie samej? No bo jak inaczej można wytłumaczyć zamiłowanie do czystości z organiczną niechęcią do odkładania wszystkiego na swoje miejsce? W moim przypadku wygląda to tak, że po ciężkich bojach, kiedy zwykłe sprzątanie zamienia się w gruntowne porządki (które normalny człowiek robi najwyżej dwa razy do roku) boję się poruszać po domu, żeby nie zburzyć tak drogo okupionego ładu a mimo to, do dzisiaj nie wiem, co lubię bardziej: porządkować, czy bałaganić? Z jednej strony chciałabym mieć wszystko zorganizowane i pod kontrolą, jestem zawsze przygotowana na różne warianty sytuacji, (w tym czarny scenariusz, czego np. mój syn nie jest w stanie zrozumieć) a z drugiej nic tak mnie nie kręci, jak improwizacja i nagła zmiana planu (przynajmniej w moich wyobrażeniach - zawsze na lepszy i bardziej atrakcyjny). Pamiętam, że jako dziecko miałam swój własny światek, gdzie poczesne miejsce zajmowały nie lalki i klocki lecz fragmenty potłuczonych talerzy z pięknymi ornamentami, jakieś porcelanowe i szklane pojemniczki, buteleczki po perfumach, czy rzeźbione korki od karafek.


Najczęściej znajdowałam te cuda w pobliskich ogrodach, po wiosennym lub jesiennym kopaniu. Ta moja mała archeologia budziła powszechne zdziwienie i zażenowanie mamy, którą sąsiadki pytały dlaczego szwendam się po świeżo skopanych grządkach, zamiast bawić się z innymi dziećmi jak Bóg przykazał? Natomiast dla mnie były to rzeczy niebanalne, okruchy czegoś, co już nie istnieje, świadectwo jakiegoś minionego bytu okrytego zasłoną tajemnicy a dzięki temu w moich oczach nabierały jeszcze większej wartości... Cała ta kolekcja towarzyszyła mi bardzo długo, choć z biegiem czasu zajmowałam się nią w coraz mniejszym stopniu. Kiedy miałam czternaście lat i wyjechałam na wakacje do babci, moje skarby za sprawą mamy wylądowały w śmietniku. Było mi nieco przykro, nawet trochę protestowałam, ale w duchu wiedziałam, że ten etap życia mam za sobą i jest to naturalna kolej rzeczy... Innym psychicznym garbem jest moje zmiłowanie do chodzenia na skróty. Jeśli mam do wyboru normalną drogę, czy chodnik dla pieszych lub jakąś błotnistą ścieżkę, która za to sprawia wrażenie nieco krótszej z pewnością wybiorę ścieżkę. Na nic nie zdaje się to, że sama sobie tłumaczę, iż takie zachowanie nie licuje z rozsądkiem jaki przystoi dorosłemu człowiekowi albo że ubrudzę buty i będę wyglądała nieświeżo. Choć w głowie mam słuszne, twarde postanowienie, moje nogi żyją własnym życiem i kierują się w stronę błotnistego skrótu. Nie policzę, ileż to razy w związku z tym beształam sama siebie za moją głupotę, gdyż te pomysły naraziły mnie na przykre konsekwencje! 


Kiedy zamieszkałam we Włoszech, znowu odnalazłam tę część mojej osobowości i odpowiednie miejsce, gdzie mogła ponownie dojść do głosu. Początkowo szukałam towarzystwa innych osób do wspólnych wyjść w plener, ale tak się złożyło, że ci, których polubiłam albo nie podzielali mojego zamiłowania do włóczęgi albo nie mogli mi towarzyszyć z powodu innych godzin pracy. Trochę nad tym bolałam, gdyż początkowo nieco się obawiałam samotnych wędrówek, lecz ludzie z którymi rozmawiałam na ten temat w dużej mierze rozwiali moje lęki i dodali mi odwagi mówiąc, że przestępcy swoich ofiar szukają w mieście a nie na górskich szlakach i jedyną rzeczą, o której trzeba pamiętać jest to aby zawsze zabierać ze sobą zdrowy rozsądek i mierzyć siły na zamiary. Pomna tych przestróg zaczęłam od krótkich i prostych tras by oswoić się z terenem a później stopniowo postanowiłam zapuszczać się w coraz dalsze rejony i na trudniejsze wyprawy. Nie mam skłonności samobójczych, więc zawsze starałam się wszystko przemyśleć aby nie napytać sobie biedy i nie przysporzyć innym ludziom problemów poprzez ratowanie mnie z opresji. Czasem jednak natura Strzelca brała we mnie górę nad rozsądkiem, jak to było w wypadku wyprawy na Monte Bisbino. Jest to spora (1325 m) góra pomiędzy jeziorem Como i Lugano, przez którą przebiega granica ze Szwajcarią. Swego czasu wielka ilość drobnych szmuglerów zwanych "spalloni" wędrowała tu górskimi ścieżkami z papierosami przemycanymi w plecakach. Przemytniczy proceder skończył się w latach sześćdziesiątych a dziś te ścieżki okupują turyści. Jest to góra, gdzie na piechura czyha wiele niespodzianek, poza tym zwykle widać jej bliższą część ze szpiczastym wierzchołkiem co jest mylące, ponieważ nie jest on właściwym szczytem, który jest o wiele wyżej i dalej, więc do celu jest jeszcze spory kawał mozolnej drogi. Cały jej masyw można zobaczyć z tarasu przed dworcem Como Centrale, które zamieściłam jako pierwsze choć zrobiłam je przy innej okazji.


Biorąc pod uwagę fakt, że miałam zamiar wyruszyć z Cernobbio, które tak jak jezioro Como leży na wysokości 210 m n.p.m.  pozostawało mi do pokonania nieco ponad 1100 metrów przewyższenia i około dwunastokilometrowy marsz po zboczu tej rozległej góry. Wiedziałam że to będzie niełatwa i czasochłonna wyprawa, więc wyruszyłam z domu wcześnie rano. Jednak jak się okazało, (zresztą nie po raz pierwszy) Bella Italia zawsze ma w zanadrzu parę niespodzianek. Pociąg do Lentate (gdzie miałam się przesiąść na drugi, jadący do Como) przyjechał spóźniony i musiałam przez godzinę czekać na następny. Po przyjeździe do Como spotkała mnie inna niemiła niespodzianka - z powodu wakacji znacznie okrojono rozkład jazdy autobusów. Zaznaczam, że Como to miejscowość, gdzie w okresie letnim turystów jest mnóstwo, niemal jak przysłowiowych mrówek i korzystają oni przede wszystkim z publicznej komunikacji... W związku z tymi innowacjami miałam następny poślizg czasowy i do Cernobbio dotarłam z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad zmianą planu, lecz jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że jednak powinnam spróbować. Pomyślałam, że pójdę dalej i  będę kontrolować czas, aż  do chwili, kiedy bezwzględnie będę musiała zawrócić aby mieć możliwość dotarcia do domu przed północą, gdyż później ilość pociągów jest znikoma.


Jak wspominałam, na Monte Bisbino prowadzi wiele ścieżek. Najbardziej popularna jest droga południowo zachodnia, lecz ja wybrałam wariant wschodni, nieco krótszy i bardziej stromy, gdyż czytając opis tego szlaku dowiedziałam się, że jest tam niewielka kapliczka pod wezwaniem San Carlo i chciałam ją zobaczyć. W jego sąsiedztwie znajduje się też droga jezdna, gdyż na zboczach góry jest kilka gospodarstw agroturystycznych a na jej szczycie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Dziewicy, restauracja i stacja meteo. Mimo tych znamion cywilizacji, dla pieszego turysty dotarcie na szczyt to coś o wiele więcej niż miły spacer. Zbocza góry przecinają liczne jary co sprawia, że trasa znacznie się wydłuża. Na samym początku drogi w wiosce Rovenna wdałam się w rozmowę z sympatycznym właścicielem sklepu, kiedy powiedziałam mu gdzie idę, zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie pomieszane z powątpiewaniem. Nie omieszkał głośno wyrazić swoich wątpliwości, gdyż jego zdaniem było po prostu zbyt późno ( z czego sama zdawałam sobie sprawę, bo dochodziło południe) a jak mi powiedział, jest to dość czasochłonna wyprawa. Choć nie krył swojej dezaprobaty dla mojej lekkomyślności, nie czekając na pytania udzielił mi kilku użytecznych wskazówek na dalszą drogę a także ostrzegł przed możliwym pogorszeniem pogody.


Początkowo ścieżka wznosiła się łagodnymi zakosami, lecz kiedy zaliczyłam mniej więcej 1/3 zbocza, zaczęło się robić bardziej stromo i mniej wesoło. Przeszłam jeszcze spory kawałek drogi i doszłam do kapliczki San Carlo, która nawiasem mówiąc, okazała się dość zwyczajną budowlą raczej świeżej daty. Zobaczyłam wtedy to, co mnie jeszcze czekało, jeśli chciałam dotrzeć na szczyt. Okazało się, że jestem dość wysoko na zboczu mniejszego wzniesienia, przede mną była niewielka przełęcz a dalej  następne zbocze  i częściowo widoczny szczyt Monte Bisbino. Usiadłam żeby przez chwilę odpocząć i zaczęłam bić się z myślami. Rozsądek nakazywał powrót, bo minęła już godzina czternasta a był to czas, jaki sobie wyznaczyłam na chwilę powrotu. Z drugiej strony miałam jakiś wewnętrzny opór aby zrezygnować z dotarcia do celu.  


Pozornie jeszcze się wahałam, jednak w głębi duszy wiedziałam, że nie zrezygnuję i że muszę iść dalej. Było to bardzo ryzykowne, gdyż do szczytu miałam jeszcze ponad godzinę drogi, na zejście do Cernobbio musiałam przewidzieć około trzech godzin, później czekała mnie jazda autobusem do Como i powrót pociągiem do domu. Gdybym znowu natrafiła na jakieś przeszkody i uciekłby mi ostatni pociąg, byłabym w prawdziwym kłopocie, bo na znalezienie noclegu w Como, czy Cernobbio raczej nie mogłam liczyć. Na szczęście nie musiałam się martwić z powodu pracy, ponieważ nazajutrz miałam dyżur nocny, więc zaczęłam rozważać "plany spadochronowe". Pomyślałam, że skoro w okolicy jest restauracja i asfaltowa droga, to zapewne ktoś od czasu do czasu jeździ na dół, więc można poprosić o podwózkę. Można też przenocować w niedalekim schronisku, ewentualnie spróbować pójść drogą jezdną do gospodarstwa agroturystycznego i tam prosić o nocleg. Mając tak wiele możliwości, postanowiłam bez zwłoki wyruszyć w dalszą drogę. Szczerze mówiąc, była ona pełna trudu i fatygi. Byłam chyba na wysokości 900 metrów, kiedy zaczęła mi się dawać we znaki różnica wysokości oraz rosnące zmęczenie. Byłam na nogach od wczesnego ranka i szłam niemal bez przerwy od prawie trzech godzin. Po wyprawie z Carlem na Monte Jafferau nabrałam zaufania do moich sił i wiedziałam, że sobie poradzę. Jednak w porównaniu z lekkim powietrzem w wysokich górach, tu było ono ciężkie i bardzo wilgotne co sprawia, że człowiek poci się i męczy o wiele szybciej. Wydawało mi się, że to już ostatni odcinek drogi, więc "zebrałam się" wewnętrznie i zaczęłam pokonywać liczne zakosy ścieżki na coraz bardziej stromym zboczu. Sądziłam, że po ich przejściu znajdę się u celu.


Niestety! Doszłam do małego płaskowyżu, gdzie wyrastało następne, strome zbocze. Wiedziałam jednak, że jestem blisko szczytu, bo z polanki widziałam panoramę gór z  Monte Generoso leżącym na terenie Szwajcarii. Ten ostatni fragment drogi był jednym z tych, gdzie prosiłam Boga aby mi dodał sił; serce waliło mi jak szalone, jednak nie chciałam się zatrzymywać bo wiedziałam, że jeśli mi opadnie poziom adrenaliny, będzie jeszcze gorzej...Starałam się zapanować nad oddechem i z trudem pokonałam ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę. Kiedy doszłam do następnej polanki okazało się, że jest tam niewielki parking, będący jednocześnie tarasem widokowym u podnóża właściwego szczytu, gdzie wznosiło się Sanktuarium i przytulona do niego restauracja. Prowadziły do nich kamienne schody i ścieżka biegnąca obok. Poczłapałam ścieżką, gdyż po wąskich schodach schodziła właśnie para ludzi w średnim wieku. Mijając mnie uśmiechnęli się sympatycznie, więc jako osoba wchodząca pierwsza ich pozdrowiłam jak to nakazuje dobry obyczaj. Co do tego zwyczaju witania szczerze powiem, iż na niektórych zatłoczonych szlakach, gdzie kręcą się tłumy ludzi wydaje mi się to trochę sztuczne i wymuszone, jednak gdy spotykam kogoś oko w oko na odludziu, na wąskiej ścieżce to sądzę, że uśmiech i pozdrowienie są jak najbardziej na miejscu, więc praktykuję to z przyjemnością. Zdarza się, że przy okazji można zamienić parę słów na temat szlaku lub okolicznych ciekawostek a wtedy między przypadkowymi przechodniami siłą rzeczy zawiązuje się niteczka sympatycznego porozumienia. Kiedy pokonałam ścieżkę i stanęłam u podnóża następnych schodów prowadzących bezpośrednio do kościoła, okazało się, że główne drzwi do Sanktuarium są zamknięte...


Co prawda mogłam zajrzeć do wnętrza kaplicy bo tu drzwi były otwarte, jednak dostępu do wnętrza broniła solidna krata zamykająca krużganek. Zmówiłam więc modlitwę i pokręciłam się przez chwilę wokół kościoła. Okazało się, że na górze było kilka osób, które prawdopodobnie przyjechały samochodami stojącymi na parkingu. Rozejrzałam się po okolicy, jednak nie był to dzień sprzyjający podziwianiu pejzażu ani fotografowaniu. Góry aż po horyzont spowijał gesty opar, ponieważ Monte Bisbino i cały teren znalazły się w strefie niskich chmur a bądź co bądź byłam na wysokości ponad 1300 metrów. Bardzo mnie to rozczarowało, gdyż wiele sobie obiecywałam w tym względzie. Swego czasu byłam na sąsiedniej Monte Generoso podczas pięknej pogody z dobrą widocznością, więc wiem, że tym razem dużo straciłam. Ponieważ jednak osiągnęłam mój zasadniczy cel, miałam z tego naprawdę ogromną satysfakcję, przede wszystkim ze względu na to, że się nie poddałam i nie zawróciłam. Należało jednak jak najszybciej pomyśleć o powrocie do Cernobbio, ponieważ czekały mnie jeszcze jakieś dobre dwie, do trzech godzin marszu. W związku z tym postanowiłam, że zejdę asfaltową drogą i będę próbowała zatrzymać jakiś przejeżdżający samochód w nadziei na podwózkę, co pozwoliłoby mi na uniknięcie uciążliwej i niezbyt interesującej drogi w dół. Kiedy znalazłam się na parkingu zauważyłam, że sympatyczni państwo, których mijałam na schodach rozmawiają z parą młodych ludzi, którzy właśnie przyjechali na motocyklu. Stanęłam nieco z boku a kiedy skończyli rozmowę zapytałam, czy jadą na dół i czy mogę liczyć na podwiezienie. Zgodzili się chętnie i bez chwili wahania. Podczas jazdy z góry prowadziliśmy bardzo miłą i ożywioną rozmowę, przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawostek o okolicznych szlakach, gdyż obydwoje byli doświadczonymi piechurami. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pożegnaliśmy się serdecznie i zostawili mnie na przystanku autobusowym w Cernobbio. Pomyślałam wtedy, że moja wiara w dobrą energię krążącą po świecie, jeszcze raz znalazła swoje potwierdzenie... Tak bardzo pragnęłam znaleźć się na szczycie tej góry, tyle mnie kosztowała wysiłku i poświęcenia! Spotkanie tych miłych ludzi było swego rodzaju nagrodą od losu, który oszczędził mi w ten sposób mało satysfakcjonującego marszu po asfalcie i bardzo późnego powrotu do Limbiate. Słońce już zachodziło, kiedy wyjechałam z Cernobbio a do domu dotarłam w zupełnych ciemnościach około godziny 23. Był to dla mnie bardzo pouczający i owocny dzień, który zaczął się nieco kulawo, lecz pięknie zakończył.

Monte Bisbino to góra, gdzie do dziś znajdują się dawne umocnienia wojskowe należące do Linii Cadorna. Ponieważ mają dużą wartość historyczną i budzą wielkie zainteresowanie turystów, podjęto w ich obrębie prace konserwatorskie i remontowe, gdyż mają być udostępnione zwiedzającym. Na ścianie kościoła znalazłam tablicę poświęconą poległym partyzantom z działającej w rejonie Como Brygady "Garibaldina" (to ta sama, która ujęła Mussoliniego w niedalekim Dongo) natomiast jak się dowiedziałam samo Sanktuarium jest datowane na XVII wiek i należy do parafii Rovenna. Dwa razy do roku odbywają się tu uroczyste  pielgrzymki w których licznie uczestniczą mieszkańcy okolicy. Z tego co słyszałam, pielgrzymujące grupy wybierają różne ścieżki w zależności od formy fizycznej uczestników a osoby, które nie są w stanie pokonać tej trasy pieszo, przyjeżdżają na górę samochodami lub specjalnie wynajętym autokarem.


Więcej zdjęć >


24 komentarze:

  1. Czwarte zdjęcie przeniosło mnie na chwilę w inny wymiar!

    Już wracam;)
    Panną jest mój mąż, poukładany, ale 'z nutką szaleństwa', a już na pewno potrzebą przestrzeni.I te ścieżki i skróty!
    to oczywiste, że nimi pójdzie!
    Z kolei potrzebę własnego bałaganu mam ja, koziorożec.Muszę mieć miejsce na książkowo-papierowy stos, którego nie wolno mi ruszać, bo gryzę;
    przy tym wszystkim dookoła musi panować porządek, który uspokaja nieporządek mej duszy;)

    Wycieczkę już opisywałaś na bloxie, prawda?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie! Panna i Koziorożec, dwa najbardziej kwadratowe typy zodiaku jak widać też maja potrzebę luzu i odrobiny szlaństwa. Może dzięki temu jesteśmy bardziej ludzcy? Masz rację z bloxem, w przyszłości kiedy przeniosę większość wpisów, chcę stary blog zlikwidować żeby nie zaśmiecał.

      Usuń
  2. Doskonale Cię rozumiem. Też ze mnie dusza wędrowna, a jak widać po Twojej historii wszechświat takim sprzyja:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę że jak mówi łacińskie przysłowie "audaces fortuna iuvat, timidosque repellit"...Serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  3. Sukienko, mój mąż zawsze mówi, że wysoko spotyka się innych, lepszych ludzi, chętnych do pomocy, przyjemnej pogawędki, patrzących na świat, podobnie jak my; pozdrawiamy turystów, we wzroku jest jakiś blask, nić porozumienia, bo inni wręcz odwracają głowę, żeby tylko nie pozdrowić, a swój swego wyczuje na kilometr; pozdrawiam Cię serdecznie, cześć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest to najszczersza prawda! Sama niejednokrotnie doświadczyłam tego wspaniałego uczucia wspólnoty niezależnej od wieku czy narodowości...Pozdrowienia dla Ciebie, Twego męża i całej rodziny ze zwierzakami włącznie!

      Usuń
  4. Droga Sukienko! Twoje zdjęcia sprawiły, że najchętniej już teraz wyruszyłbym na zwiedzanie świata. Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Damianie, życzę Ci realizacji tego zamierzenia, no i nie kryję, to bardzo miłe dla mnie, że mogę komuś pokazać ten kawałek świata i jeszcze do tego zachęcić do podróży... Pozdrawiam!

      Usuń
  5. całkiem przyzwoite foty...i naprawdę nie jest ważne czym robisz tylko jak....a Tobie to zgrabnie wychodzi......, za to ja z pisaniem jestem na bakier..., dlatego nic nie piszę..:)))))))))pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Czasem żałuję że parę lat temu, kiedy byłam we Włoszech i więcej fotografowałam, nie zainwestowałam w lepszy aparat nawet cyfrowy ale taki o lepszych parametrach, który robi zdjęcia mniej "gazetowe" nie takie płaskie...ale wtedy wydawało mi się że to tylko zabawa dla zabicia czasu i nie ma to sensu... Teraz mam zajęcie z obróbką, tam coś przytnę, gdzie indziej coś podciągnę żeby lepiej wyglądało. Pozdrawiam wzajemnie!

      Usuń
  6. Anonimowy24/1/13 10:01

    Bardzo mi się podobała Twoja autocharakterystyka a wręcz rozczuliło zbieranie "archeologicznych skarbów". Piękne hobby- absolutnie oryginalne! Szkoda, że Mama tak okrutnie rozprawiła się z Twoim zbieractwem.
    Przez długi czas zbierałam kamienie- różne! Co prawda już nie zbieram, ale kamieni nie wyrzuciłam. :)BBM

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć Babciu! Ciekawa jestem spod jakiego znaku Ty jesteś i jak tłumaczysz tę mniej konwencjonalną stronę Twojej osobowości? Chętnie bym poczytała na ten temat. Co do zbieractwa, również mam sporą kolekcję kamieni, które zbierałam w Alpch i na plażach w Ligurii a do tego dochodzą te niegdyś otrzymane od moich dzieci oraz Majeczki. Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Anonimowy25/1/13 11:35

      Bliźniak jestem, ale do znakow zodiaku nie przywiązuję wagi. W moim przypadku niewiele da się zodiakalnych cech dopasować. A do zbieractwa mam nabożny stosunek od zawsze, bo chyba od zawsze coć zbieram, zmieniają mi sie tylko czasem obiekty uwielbienia. ;)) BBM

      Usuń
  7. Fajnie, po przeczytaniu na pewno wybieram się do Lombardii na majówkę. Dzięki za wenę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maj to dobry moment, ciepło, ale nie za bardzo, a do tego foschia na ogół nie psuje widoków. Życzę miłego pobytu!

      Usuń
  8. Swój swojego zawsze pozna. W znaki zodiaku za bardzo nie wierzę, bo wg horoskopu to już dawno powinniśmy się z żoną pozabijać. Ja Baran, żona Koziorożec. To jak ogień i woda.
    Natomiast poznaliśmy się na obozie wędrownym w Beskidzie Śląskim i tak już wędrujemy trzydzieści lat. Myślę, że ta wspólna pasja wędrowania i ciekawość Świata pozwala nam być wciąż razem i wspólnie pokonywać trudy codziennego bytowania.

    Wycieczka ciekawa i pełna zwrotów akcji, ważne że szczęśliwie zakończona.

    Pozdrawiam serdecznie

    PS. Ten skrót nie działa, dawniej były dwa - jeden bezpośredni na Picassa i tamten zawsze działał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też myślę że raczej to raczej zabawa, gdyż z kolei moja córka jest Baranem, więc tez powinnyśmy koty drzeć a jest raczej przeciwnie...Dzięki za uwagę o linku,zastanawiałam się czy wszyscy mają dostęp do Google + czy tylko osoby mające konto. Z tego wnioskuję że nie, więc w dalszym ciągu będę zamieszczać również link do Picasy. Pozdrawiam Ciebie i Twoją "Połowę"oraz życzę wielu wspaniałych wycieczek, to pięknie jeśli dzieli się pasję!

      Usuń
  9. Nie wiem, jak powinien zachowywać się typowy wodnik, ale dawniej, jak jeszcze czytywałam horoskopy bardziej pasowały mi ryby. Ale nie o tym, a może pośrednio, otóż jestem wodnikiem, który czuje się raczej rybą, natomiast widzę tyle podobieństw charakterologicznych (zamiłowanie do porządku i bałaganienie, zaplanowanie i improwizowanie), że zastanawiam się, czy nasze matki nie są siostrami, zwłaszcza, że jak się dogadałyśmy są nieco "podobne" :). Kiedyś miałam zapisane w horoskopie, że jestem pedantyczną bałaganiarą i to prawda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie chyba nie należy zbytnio ufać horoskopom, chociaż jak już pisałam, być może coś w tym jest... Mam świetną książkę
      (napiszę Ci na e-maila nieco obszerniej) na temat archetypów i zodiaku. Co do tego że czujesz się Rybami to może masz bardzo silny ascendent w Rybach, albo innym podobnym znaku? Nota bene moja mama jest Wodnikiem.

      Usuń
  10. A ja troszke w horoskopmoze nie wierze i nie ufam ale w znaki zodiaku i przypisane im cechy owszem, bowiem znaki spod jakich pochodza czlonkowie mojej rodziny pasuja do nich idealnie. Moj nie do konca do mnie pasuje, a jesem waga jak w nazwie bloga, moj malzonek jest baranem, ktory jak niektorzy wiedza, jest znakiem ciezkim. Jak to baran pze rogami do przodu, a ja waga niezdecydowana powoli sie ciagne za nim...
    Panny znam, i sa dokladnie jak Ty poukladane i spokojne, lubie te osoby, jedna z nich byl Pan Zbyszek w mojej dawnej firmie, starszy Pan, niesamowicie madry czlowiek tuz przed 70-tka, za ktorym bardzo tesknie do dzisiaj. Kazda rozmowa wprowadzal lad i spokj do mojej duszy i napisze szczerze, ze czytajac Ciebie czuje podobnie, ze jestes taka osoba, ktora jak lek dziala na moja dusze!

    No ale wracajac do wpisu (przepraszam za przydlugi wstep), nie moglam sie doczekac jak sie zakonczy Twoja wyprawa, odetchnelam z ulga jak poprosilas o pomoc i zjechalas z tymi milymi ludzmi na dol.... wciaz jednak pozostaje pod wielkim wrazeniem Twojej odwagi? uporu? Sama nie wiem, pewnie wszystko razem jest w Tobie, no i podziwiam :)
    Na koniec serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, ja podobnie nie wierzę w przepowiednie ale cechy chyba tak. W związku z tym nie miałabym nic przeciwko byciu Wagą która podobno jest urocza, inteligentna, i ma artystyczną duszę. no cóż, zachciało mi się urodzić we wrześniu i dobrze mi tak! Chociaż podobno urodziłam się z dwutygodniowym opóźnieniem więc byłam zaplanowana na Lwa. A co do wycieczki, to miałam fart, zważywszy że w domu byłam ok.23 z "podwózką". Gdyby nie to, pewnie bym nocowała na dworcu bo nie sądzę żeby mi się udało znaleźć w Cernobbio albo w Como jakąś kwaterę, no chyba że w gospodarstwie agroturystycznym lub schronisku ale to też był raczej znak zapytania. Pozdrawiam!

      Usuń
  11. No wiec jednak jest w Tobie cos z Lwa. Chyba umiejetnosci organizacyjne, no towarzyskie i element ryzyka!

    OdpowiedzUsuń
  12. No proszę!!! Strzelec to znak ognisty, bardzo ruchliwy, żywotny i optymistyczny. A my, Panny, też wcale nie jesteśmy takie nudne księgowe, jak się nas stereotypowo przedstawia. Ja mam ascendent i Księżyc (w pełni na dodatek) w rewolucyjnym, empatycznym Wodniku, który uwielbia chaos, bo uważa, że jest on harmonijny. :D W Strzelcu mam Marsa i MC horoskopu, jestem pacyfistką i wegetarianką. Merkury w Pannie sprawia, że gadam i piszę. A Venus w Raku daje dużą wrażliwość i ja jestem WWO.
    Jak kocham swój artystyczny umysł i chaos, to nie ma na mnie bata; jak mi mąż i córka robili kiedyś porządki, to nic nie mogłam znaleźć, więc odpuścili. Jestem pokręcona, uwielbiam łazić i jest mi z tym naprawdę dobrze. I coraz częściej podobają mi się samotne wędrówki. Tak więc: warto znać swój kosmogram, choćby tylko te ogólne aspekty.
    A we Włoszech byłam tylko dwa razy, piekny kraj, fajni ludzie. :) Uściski!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzę coraz więcej podobieństw, począwszy od światopoglądu i stosunku do życia jako takiego (wegetarianka od ponad dwudziestu lat) że nie wspomnę o pokręceniu. Emigracja była dla mnie trudnym doznaniem, ale dzięki niej doszła do głosu moja prawdziwa natura, zaczęłam tam od zera i mogłam bez obciążeń robić to co chciałam. Moje wewnętrzne dziecko zbudziło się i na nowo zaczęło poznawać świat jak wtedy, gdy jako czterolatka w sukience w kropki biegałam po łące. Serdecznie pozdrawiam, dzięki że tu zajrzałaś, nie spodziewałam się, że to może być tak szybko, ale tym bardziej mi miło!
      P.S. Widzę że masz wiedzę na temat horoskopów, ja natomiast mam świetną książkę Leszka Weresa "Homo Zodiacus" lubię ją sobie poczytać co jakiś czas.

      Usuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.